W pierwszym tygodniu listopada w całej Polsce zmarło 16 tys. osób – ponad dwukrotnie więcej, niż umierało przeciętnie w takim samym czasie w poprzednich latach. W całym październiku zmarło 49 tys. osób – o 44 proc. więcej niż rok temu. Oficjalnie ponad 3 tys. przypadków śmiertelnych w ubiegłym miesiącu to ofiary koronawirusa. Wzbierającej fali zgonów nie da się zatem wytłumaczyć jedynie pandemią COVID-19. Nawet jeśli uznamy, że jej prawdziwa skala jest dwa razy większa, niż podają statystyki, to mówimy o ok. 10 tys. dodatkowych zgonów, za które nie można bezpośrednio winić sytuacji epidemicznej w Polsce.
Przykra prawda jest taka, że gwałtowny skok śmiertelności jest efektem ciągłego zamykania oczu na palące problemy zdrowotne. Narastały one przez lata, a teraz wystrzeliły. Przyczyn tych problemów nie można szukać jedynie w kryzysie ochrony zdrowia w naszym kraju. Tkwią one głęboko w polskim systemie ekonomiczno-społecznym.

Prześnione dekady

Reklama
Ostatnie pięć dekad było czasem wzrostu przeciętnej długości trwania życia niemal na całym świecie, choć przede wszystkim w krajach rozwiniętych. Na niespotykany wcześniej w historii okres względnego bezpieczeństwa międzynarodowego nałożyły się wzrost gospodarczy, postępy w medycynie i upowszechnianie wiedzy na temat zdrowia wśród obywateli. Niestety Polska nie należy do krajów, które ten okres wykorzystały najlepiej. Według raportu OECD „Health at a Glance 2019” w latach 1970–2017 przeciętna długość życia wzrosła u nas z 70 do 78 lat. Polska wraz ze Słowacją, Węgrami, Litwą i Łotwą należy do państw, w których skok ten był jednak najmniejszy. Średnio w krajach należących do OECD wzrost długości życia sięgnął 11 lat – z 70 do 81. Bezkonkurencyjna była pod tym względem Korea Południowa, która w pięć dekad wydłużyła życie swoich mieszkańców z nieco ponad 60 do 83 lat. Poprawa stanu zdrowia obywateli przyniosła też wyraźne efekty m.in. w Portugalii (wzrost z 65 do 82 lat).