Dlaczego? Po pierwsze - ze względu na to, że przyjęty przez Kongres zmodyfikowany plan Paulsona o wprowadzeniu (w różny sposób, m.in. przez nowe formy partnerstwa publiczno-prywatnego) do systemu finansowego 700 mld budżetowych dolarów oznacza zwiększenie roli państwa w dysponowaniu strumieniami pieniędzy, jakie przechodzić będą przez - jak to określił Paulson "odblokowane" - instytucje finansowe. Część tego ogromnego strumienia pieniędzy zostanie zapewne przeznaczona na zasadniczy skok innowacyjny kraju. Stany Zjednoczone bowiem - w przeciwieństwie do Unii Europejskiej - mają strukturę zdolną do podejmowania decyzji o skierowaniu wielkich środków (zarówno publicznych, jak i prywatnych) na badania. W wypadku Ameryki więc plan Paulsona nie staje się renacjonalizacją banków, lecz powoduje zwiększenie kontroli państwa nad przepływem pieniędzy, co może popchnąć rynek do wielkiego innowacyjnego skoku. Niezdolna do wspólnego działania Europa na ten skok będzie mogła tylko bezczynnie patrzeć.

Reklama

Po drugie Stanom Zjednoczonym udało się ściągnąć z zewnątrz środki wypłacane przez fundusze państwowe Chin, Arabii Saudyjskiej, Singapuru, a nawet Rosji. Są to znaczne sumy przeznaczone na wsparcie stabilizacji amerykańskiego rynku. Ameryka zapłaciła tym krajom cenę rozmaitych koncesji, również politycznych, ale dopuściła je jednocześnie do własności w amerykańskich instytucjach finansowych. Zapobiegła tym samym zapowiadanemu od dawna przejściu tych krajów do rozliczeń w euro lub w walutach regionalnych.

Dzięki tej operacji Stany Zjednoczone zachowują kontrolę nad masą krytyczną transakcji w skali globalnej. Ten, kto kontroluje tę masę krytyczną, może narzucać pozostałym partnerom dodatkowe koszty dostosowawcze, i takie właśnie koszty ponosi dzisiaj strefa euro. Kryzys amerykański stał się bowiem elementem współzawodnictwa między dolarem a euro i - przez wciągnięcie w akcję ratunkową finansów z całego świata – pomógł dolarowi zachować pozycję waluty dominującej. Płatnicy zewnętrzni stali się na nowo zainteresowani kontynuowaniem operacji w dolarach, choć wcześniej mieli inne pomysły, łącznie np. z przeniesieniem rezerw do strefy euro. W efekcie gospodarka amerykańska zostanie w dużym stopniu umiędzynarodowiona, a to tylko doda jej dynamiki.

Po trzecie wreszcie kryzys w Ameryce nie dotknął dotąd gospodarki realnej, wytwórczej. Co więcej Stany Zjednoczone ze względu na taniego dolara stale zwiększają swój eksport. Ostatnio choćby wojna gruzińska stała się dobrą okazją, by pokazać wielką, generacyjną wręcz lukę technologiczną między Rosją a Stanami Zjednoczonymi w sferze uzbrojenia. Mimo kryzysu rynków finansowych realna ekspansja ekonomiczna Ameryki będzie się więc zwiększać.

Reklama

W całym kryzysie jest jednak i aspekt polityczny. Zdaje się, że świat nie docenił dotąd amerykańskiego "nowego realizmu", który całkowicie zmienił koncepcję prowadzenia polityki globalnej. Instytucje międzynarodowe czy NATO schodzą na drugi plan, a podstawową metodą staje się dobieranie do każdego konkretnego politycznego przesilenia regionalnego lidera, który ma w nim żywotne interesy. Ameryka, prowadząc swoją politykę światową w nowy sposób, zyskuje nieporównanie większą elastyczność działania. Niepostrzeżenie też rezygnuje z retoryki politycznej moralności, która tak silnie naznaczyła pierwszą kadencję George’a Busha.

Dowiódł tego - znowu - kryzys gruziński, w którym wpuszczono Rosję w sytuację demaskującą jej słabość. Stany Zjednoczone oczywiście mają problemy - chociażby w Ameryce Łacińskiej, gdzie ekspansja USA została radykalnie zatrzymana. To jednak, co jest kryzysem finansowym, jest jednocześnie przegrupowaniem metod i koncentrowaniem kontroli nad środkami publicznymi dla wspierania innowacji. Przy wszystkich zawirowaniach Ameryka zachowuje wciąż dwie cechy, które decydują o jej ekonomicznej dominacji: kontrolę nad masą krytyczną transakcji w świecie oraz dynamikę i innowacyjność realnej gospodarki.

Nie ufam więc analitykom, którzy patrzą na amerykański kryzys przez pryzmat Wielkiego Kryzysu lat 30. i wieszczą zmierzch Stanów Zjednoczonych. Moim zdaniem w obecnym kryzysie większym przegranym jest Unia Europejska, która pokazała brak woli wspólnego działania. Do wspólnych działań odwoływali się tylko ci, którzy realnie tracili, jak rząd Belgii, który chciał swój Fortis Bank ratować dofinansowaniem europejskim. I to na europejską walutę spadnie część kosztów kryzysu rynków finansowych, na których warunki wciąż dyktuje dolar. Nie można oczywiście zapominać, że cenę za utrzymanie tej dominacji, za przegrupowanie metod i ewentualny skok technologiczny zapłaci w dużym stopniu - zgodnie z planem Paulsona - amerykańskie społeczeństwo (nawet mimo, że koszty te w ostatecznym kształcie planu złagodzono, wprowadzając np. wielkie ulgi podatkowe).

Będą to jednak koszty przejściowe, bo w moim przekonaniu taki kryzys regulacyjny przyniesie Ameryce długofalowe korzyści. Warto przy tym pamiętać, że każdy kryzys jest mniej niebezpieczny w fazie pierwszego szoku. Prawdziwe niebezpieczeństwo czai się w błędnej reakcji na ten szok. Jednak w wypadku Ameryki reakcja była - zdaje się - trafiona. Jeden z kongresmenów w czasie piątkowej dyskusji w Izbie Reprezentantów podsumował to słowami Micka Jaggera: "nie zawsze dostaje się to, czego się chce; czasem tylko to, czego się potrzebuje".