Służby specjalne od zawsze były ważnym narzędziem polityki – nawet wtedy, gdy jeszcze ich w ten sposób nie nazywano. Starożytni i średniowieczni możni zawdzięczali swoim szpiegom wiedzę o zamiarach konkurencji zewnętrznej i wewnętrznej oraz możliwość otrucia czy skompromitowania rywali. Potem już tylko doskonalono struktury i metody działania.
Doskonalono też systemowy nadzór nad funkcjonowaniem służb. Co bystrzejsi rządzący zawsze zdawali sobie sprawę, że to potężne narzędzie może się łatwo obrócić przeciwko nim. Wyznaczali więc do kierowania nim ludzi możliwie najbardziej zaufanych, ale też tworzyli różne specinstytucje, by wzajemnie patrzyły sobie na ręce. W krajach demokratycznych nacisk opinii publicznej, ale też lęki wielu polityków spowodowały, że wgląd w kuchnię służb stopniowo zyskiwali cywile: urzędnicy ministerstw, prokuratorzy i sędziowie, parlamentarzyści. Stopniowo poszerzał się także zakres, w jakim cywilni politycy wpływają na wyznaczanie wywiadowi i kontrwywiadowi kierunków pracy i stawianie konkretnych celów.
Ma to swoje oczywiste dobre strony, np. zmusza służby do działania w granicach prawa, przynajmniej wobec własnych obywateli (bo co do obcych, to z założenia niekoniecznie). Ogranicza też zawsze występujące ryzyko, że jakaś służba lub jej część będzie tylko pozorować właściwą działalność, a skupi się na realizacji prywatnych interesów (choćby materialnych) albo, co gorsza, stanie się narzędziem w rękach wrogów państwa (historia zna i takie przypadki). Przynajmniej teoretycznie cywilny nadzór i kontrola, jeśli ich system jest prawidłowy, powinny też zapobiegać innej patologii – mianowicie charakterystycznej dla krajów autorytarnych sytuacji, w której służba chroni głównie bieżące interesy władcy, konkretnej partii rządzącej lub jakiejś dworskiej kamaryli, nie zaś ponadpartyjne i długofalowe interesy ogólnonarodowe.
Reklama