Na początku jednak ważna informacja na temat medium tego świadectwa - otóż byłem dzieckiem zupełnie niereligijnym. To istotne zastrzeżenie, które dla jednych może świadczyć o reprezentatywności mojego świadectwa, a dla innych o jego niereprezentatywności, choć uważam, że młodzież w gierkowskim PRL była zdecydowanie mniej religijna, mniej żarliwa i głęboka w swoich związkach z katolicyzmem, niż to się zwykło później powtarzać. W każdym razie nie byłem jakimś wyjątkiem jako zeświecczony, zsekularyzowany młodzieniec, którego papież uwiódł - wcale zresztą nie w wymiarze religijnym. Moim jedynym kontaktem z Kościołem w tamtych czasach był spóźniony nieco rok nauki religii będący przygotowaniem do równie spóźnionej pierwszej komunii. Wszystko to pod naciskiem bardzo religijnych dziadków przy całkowitej obojętności zarówno rodziców, jak i mojej własnej. Ten rok nauki religii w późnej podstawówce nastroił mnie raczej antyklerykalnie. Jako przyszły uczeń licealnej klasy biologiczno-chemicznej zamęczałem naszą siedemdziesięcioletnią katechetkę łatwymi paradoksami wynikającymi z najnowszych odkryć nauk przyrodniczych i medycyny aż po sztuczne zapłodnienie włącznie. A wszystko to ku rozbawieniu kilku innych, równie spóźnionych i niedopasowanych neokatechumenów. Ale cóż, jaka katecheza, taki dziecięcy antyklerykalizm. Kiedy ten rok upłynął - bo w liceum nauki religii nie kontynuowałem - odeszła również niechęć do Kościoła. Pozostała obojętność.

Reklama

O wyborze Karola Wojtyły na papieża dowiedziałem się z mediów, ale ważności tego wydarzenia w ogóle nie odczułem. Wszystko miało się zmienić kilka miesięcy później podczas pierwszej papieskiej pielgrzymki do Polski. Obserwowałem ją za pośrednictwem gierkowskiej telewizji. Ponieważ w ogóle bezpośrednie kontakty z ludźmi są dla mnie trudne, to dzięki mediom - literaturze, gazetom, telewizji czy internetowi - czegoś się na temat naszego gatunku dowiaduję, a nawet zyskuję zdolność do empatii. Gdybym pojechał wtedy na którąś z mszy papieskich, nic by się może nie zdarzyło. Ale ponieważ śledziłem pielgrzymkę za pośrednictwem telewizji, bardzo realnie mnie ona dotknęła i w sposób istotny przemieniła.

Choć jako szesnastolatek nie potrafiłbym tego tak nazwać, właśnie dzięki papieżowi zobaczyłem na własne oczy transcendencję. Nie była to transcendencja religijna, dotknięcie jakiegoś nieludzkiego Boga, ale transcendencja społeczna - przekraczająca to wszystko, co wcześniej widziałem wokół siebie w PRL. Zresztą dzięki tej transcendującej wszystkie znane mi dotychczas reakcje i zachowania społeczne atmosferze papieskich mszy zobaczyłem także po raz pierwszy sam PRL. Zobaczyłem komunistyczną władzę - właśnie w tych telewizyjnych transmisjach - poprzez jej strach. Kiedy komentatorzy pod obraz tłumu reagującego wielominutowym wybuchem entuzjazmu na każdą polityczną aluzję papieża, rozpoczynali długie barwne opowieści o gorącym letnim wietrze i palącym słońcu nad głowami akredytowanych dziennikarzy, nawet szesnastolatek rozumiał, że coś jest nie tak. Widziałem też dziwaczne kadry produkowane przez kamerzystów z Woronicza próbujących bez powodzenia ominąć obraz gigantycznych tłumów.

Kiedy po wakacjach spotkałem się z kilkoma najbliższymi kolegami z klasy, okazało się, że wszyscy widzieliśmy z grubsza to samo. I właśnie dlatego już 17 września 1979 r. w naszej szkole zawisły klepsydry upamiętniające "czwarty rozbiór Polski". Kilka tygodni później w szatni pojawiły się ulotki informujące o powstaniu Młodzieżowej Organizacji Demokratycznej, która w ciągu paru miesięcy rozprzestrzeniła się na kilka innych toruńskich szkół ponadpodstawowych, później afiliowała się przy KPN, a na przełomie kwietnia i maja 1980 r., a więc jeszcze przed sierpniowymi strajkami, została zlikwidowana przez SB. Cały cykl papieskiego wpływu, który miliony Polaków zaliczyło pomiędzy Sierpniem ’80 a stanem wojennym, miałem okazję skonsumować parę miesięcy wcześniej.

O ile dzięki kardynałowi Wyszyńskiemu polski Kościół stał się potęgą w PRL, z którego mógł przecież wyjść zniszczony albo przynajmniej osłabiony, to monumentalny zdroworosądkowy konserwatyzm prymasa tysiąclecia sprawiał, że pod jego chłodnym spojrzeniem żadna "Solidarność" by się nie narodziła. Tymczasem Jan Paweł II ujawnił podczas tamtej pielgrzymki mesjaniczną charyzmę, bezgraniczny optymizm właśnie w wymiarze społecznym. Nie chodziło zresztą tylko o komunizm. Polskie społeczeństwo było wtedy sparaliżowane nie tylko przez pawłowowskie wychowanie, na które składały się represje lat 40., poznański Czerwiec ’56, Grudzień ’70. Blokował je także nigdy nieprzezwyciężony feudalny podział na elity i lud będący przekleństwem jeszcze w oczach naszych romantyków, a później Żeromskiego czy Brzozowskiego. Typowe dla nas feudalne rozwarstwienie owocujące snobizmem i resentymentem pogłębiła nadzorowana przez władze sekwencja Marca ’68 i Grudnia ’70, akcentująca izolację elit i ludu. Wolne Związki Zawodowe były w tym pejzażu wyjątkiem, przełomem, ale na zupełnie miniaturową, laboratoryjną skalę.

Tymczasem papież, ze społecznego pochodzenia drobny polski inteligent zaściankowy, polonista, ksiądz, a potem purpurat, ale bez arystokratycznego zadęcia, uosabiał mit utrwalony w polskiej tradycji literackiej pod postacią okrzyku "z polską szlachtą polski lud!". Takim młodym ludziom jak ja, dzieciom inteligencji z awansu, stwarzał też złudzenie - jakże przyjemne, jakże radosne - że żyjemy w społeczeństwie naprawdę bezklasowym, a jedyną przeszkodą na drodze objawienia się polskiego narodu jako wspólnoty naturalnie demokratycznej czy wręcz republikańskiej są Oni, komuniści zainstalowani tutaj przez Moskwę.

No i jeszcze jedno, Karol Wojtyła był pierwszym Polakiem na czele wielkiej światowej instytucji. Kimś bez porównania większym niż Mirosław Hermaszewski. W ten właśnie sposób próbowała go zresztą pacyfikować gierkowska propaganda sukcesu. Na własny pohybel, bo tylko ośmielało to do jeszcze większych nadziei nas, uczniów gierkowskich liceów faszerowanych programem geografii gospodarczej, w którym Polska była globalną potęgą, zajmując w świecie raz pierwsze, raz drugie, czasami dopiero trzecie miejsce w produkcji buraków cukrowych, ziemniaków, miedzi, w wydobyciu węgla kamiennego i brunatnego... Polski papież był dla nas naturalnym zwieńczeniem gierkowskiej mocarstwowości. Tyle że kolejnym naturalnym krokiem na tej drodze ku narodowej potędze było wyzwolenie się spod dominacji Rosji i przegnanie jej kolonialnych namiestników. W ten sposób, z takiej oto plątaniny nadziei, mitów i realnego społecznego ożywienia powstała pierwsza "Solidarność". A Jan Paweł II był jej ojcem. Słynny spór w hali Oliwii, gdzie większość delegatów na pierwszy zjazd NSZZ "Solidarność" chciała za związek podziękować papieżowi a mniejszość Jackowi Kuroniowi, jest niestety rozstrzygalny. To papież przełożył cały obecny w polskiej tradycji potencjał wielkości na konkret społecznego ruchu.