Trudniej uwierzyć w inne moje doświadczenie. Chodziłem na religię do kościoła księży pallotynów na Skaryszewską. Jakiś rok wcześniej pojawił się tam ksiądz. Opowiadał o kardynale Wojtyle, że inteligentny, że komunistyczne władze chcą go wrobić w konflikt z kardynałem Wyszyńskim, a on się nie daje. "Zobaczycie, on zostanie papieżem" - mówił ów ksiądz. Bardzo literacka sytuacja.

Reklama

Co dalej? Pamiętam moje i moich rówieśników poczucie: Wojtyła to fajny gość. Inny niż księża, których poznawaliśmy na co dzień. Już wtedy krążyły opowieści o tym, jak jeździł z młodzieżą na narty, jak biwakował. Moje najbardziej atrakcyjne koleżanki z liceum powtarzały z egzaltacją: "nasz papież". Zupełnie jakby mówiły o gwiazdach rockowych.

Pamiętam nagłe poczucie, że kościół to już nie tylko moja parafia i sąsiednie. Rodzice nie kupowali jeszcze wtedy "Tygodnika Powszechnego", ograniczany przez cenzurę był trudno dostępny. Ale zaprenumerowali w parafii "L’Osservatore Romano". Z namaszczoną miną przeglądałem gazetę, w której dla mnie nie było nic do czytania. Ale w której studiowałem tasiemcowe wykazy królów, prezydentów i gwiazd filmowych przyjętych przez papieża na audiencjach. To tak jakbyśmy my, Polacy, ich przyjmowali.

No i zagranie na nosie władzy... Nie miałem wtedy twardych poglądów. Lubiłem Edwarda Gierka, wydawał mi się sympatyczny i zachodni. Ale każdy by się roześmiał, słuchając kawału: "Przychodzą polscy dziennikarze do Gierka i pytają: Towarzyszu pierwszy sekretarzu, cieszycie się, że Wojtyła został papieżem? Oj, cieszę się cieszę - pada odpowiedź. Ale naprawdę się cieszycie? Oj, cieszę się cieszę, bardzo się cieszę. Ale towarzyszu pierwszy sekretarzu, naprawdę się cieszycie? No tak naprawdę, to wolałbym, żeby został Babiuch". Edward Babiuch był bardzo mało charyzmatyczną osobą numer trzy w PZPR.

To poczucie bezsilności władzy, ba państwa, ujawniło się najmocniej wiosną 1979 r., gdy Jan Paweł II przyjechał do nas. W przeddzień jego wizyty w Warszawie i nasza wychowawczyni, i pani od łaciny w liceum powtórzyły z naciskiem, że następnego dnia mamy być normalnie w szkole. Obie nie były partyjne. Dzień później przyszły podobno tylko trzy osoby. Nikt nigdy do tych nieobecności nie nawiązywał. Jakby to się nie zdarzyło.

Kolejne papieskie pielgrzymki to był gigantyczny tor z przeszkodami. W 1979 r. żeby pójść ze swoją grupą na mszę dla młodzieży na Placu Zamkowym, wyszedłem z domu przed trzecią rano. W 1983 r. wraz kolegami ze studiów (historia, Uniwersytet Warszawski) zapisaliśmy się do papieskiej służby porządkowej. Spędziłem z nimi cały dzień na Stadionie Dziesięciolecia, zanim przyjechał On. Potem z dwoma kolegami wyruszyłem pociągiem do Wrocławia. Pół nocy w podróży, drugie pół - wędrówka na wrocławski hipodrom, żeby Go posłuchać i zobaczyć. Wreszcie znów pełen ludzi pociąg i msza w Nowej Hucie. Nieprzespane noce, tłok i stałe poczucie, że nic nie widać, niewiele słychać.

Bo pozostał białą figurką, która gdzieś mignęła, do której nie można się było dopchać. I której, prawdę mówiąc, słuchałem jednym uchem. W roku 1979 msza na Placu Zamkowym to była wyprawa z nowymi kolegami z liceum. W 1983 integrowałem się z kolei na potęgę z kolegami ze studiów. Na dokładkę wtedy już wszędzie szukaliśmy antykomunistycznej zadymy. Kiedy na uliczkach Nowej Huty doszło go ganianek z milicją, poczułem ulgę. Wreszcie się dzieje!

Reklama

Bo doszła polityka! Pamiętam nadsłuchiwanie z rodzicami głosu papieża w Wolnej Europie na początku stanu wojennego. Ludzie "Solidarności" wspominają, jak to obawiali się Wałęsy po wyjściu z internowania. Czy nie okaże się za miękki? Ja, wstyd się przyznać, bałem się głosu Jana Pawła II. Byłem już po kuble zimnej wody, który wylał nam na głowy, szkoda, że w wyjątkowo niezręczny sposób, prymas Glemp. Więc się bałem. Niepotrzebnie. Do dziś nie wiem, czy Kościół grał na kilku fortepianach z rozmysłem, czy to była naturalna różnica temperamentów. Mocny czysty głos z Rzymu mówiący o "naszych niezbywalnych prawach" był tym, czego wyczekiwaliśmy. Papież okazał się papieżem powstańczym, nawet jeśli do powstania nikt nie wzywał.

Dopiero w wiele lat później, pisząc książkę o Ruchu Młodej Polski, dowiedziałem się, że w 1979 r. podczas Jego pierwszej pielgrzymki niektórzy członkowie straży papieskiej do spółki z milicjantami wyrywali ludziom opozycji transparenty. W 1983 r. nikt by się na coś takiego nie odważył, ale pamiętam nasze zgorszenie, gdy jeden z naszych "dowódców" ze straży przechadzał się za pan brat z oficerem MO. Więc była ta dwuznaczność - my ludzie "Solidarności", ale na ile reszta Kościoła za nami nadąża? Byliśmy przekonani, że Jan Paweł II jest w tej sprawie z nami, ale czy na pewno? Po wyjeździe papieża próbowaliśmy jeszcze działać w straży. Skończyło się na jednej procesji Bożego Ciała. Nasz papież był wodzem narodu.

Z następnej pielgrzymki 1987 r. Aleksander Hall zapamiętał morze transparentów "Solidarności" w Gdańsku. Ale ja zapamiętałem samotność małej, rozpędzonej przez milicję demonstracji po mszy, gdzieś na warszawskim Powiślu. I artykuł Tomasza Wołka pod pseudonimem Józef Wierny w podziemnej "Polityce Polskiej" wyklinający tych, którzy "wykorzystują Kościół do swoich celów".

Jak na to patrzę po latach? Zarzucając nam upolitycznienie wszystkiego, także kolejnych papieskich pielgrzymek, tacy katoliccy intelektualiści jak Andrzej Grzegorczyk dotykali jakiegoś problemu. Moi koledzy ze studiów nawet jak organizowali pikiety antyalkoholowe przed sklepem monopolowym (tak, tak), walczyli ze znienawidzoną władzą. Tyle że ja ludzi, którzy się tym oburzali, także księży, odbierałem jako "sztukatorów" z piosenki Gintrowskiego. Jako tych, którzy wszystko chcą na siłę upiększyć. Nawet plecy tych co siedzą w więzieniu pomalować na różowo.

Ale gdzie w tym biała figurka widziana z daleka? To, co mówił, jednym uchem wlatywało, drugim wylatywało - może poza: Niech zstąpi duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi. Ale to zapamiętać, to straszny banał. Ja zresztą cały czas się wadziłem z papieżem. Miałem do niego pretensję - na przykład o to, że jeżdżąc po świecie, nie rozróżnia między demokratycznymi przywódcami i dyktatorami. I nie chodziło mi tylko o Jaruzelskiego, ale o Pinocheta. Powiedzmy też sobie szczerze, nie dawaliśmy sobie rady z niektórymi punktami jego nauki. Ja nie miałem jak Andrzej Horubała snów, w których debatuję z księdzem Wojtyłą o seksie przedmałżeńskim. Ale dowiedziałem się kiedyś, że papież naucza: grzeszyć można nawet z własną żoną. Pobiegłem z tym do kolegi, który uchodził za związanego z Kościołem. - No tak, to przesada - przyznał po namyśle.

Lech Kaczyński wspominał po latach, że wielu ludzi od schyłku lat 70. przestało używać życia, że rodziło się więcej dzieci, bo zaczęto unikać aborcji. To ponoć były realne zjawiska społeczne. Nie odbierałem tego wtedy, choć pewnie i u mnie, i u kolegów mówiło się więcej o religii, a moja mama stała się wtedy bardziej pobożna.

Właśnie, moja mama... U schyłku lat 80. wdałem się w kłótnię z grupą kolegów o tak zwaną ludową religijność. - Siedzą, śpiewają te swoje grafomańskie pieśni, modlą się do Matki Boskiej, jakby była trzecią osobą Trójcy - krzywili się moi rówieśnicy, którzy poprzednie lata spędzili przy grobie księdza Popiełuszki, ale mieli dosyć. Mnie się zrobiło żal tych ludzi, wśród których była też moja mama. Czułem, że są jakoś tam prawdziwsi od nas. - A papież? - przypomniałem, przywołując obraz krzepkiego mężczyzny, który zawodzi "Barkę", nieco fałszując. To było nasze... Przynajmniej moje.

Była i historia, o odmiennej wymowie. Kolega ze studiów Maciej Podbielkowski obeznany z kościelnymi sprawami opowiadał, jak na audiencji papież ściskał ludziom ręce. A tu jakiś Polak wczepiony w papieską dłoń po prostu zaczął przekazywać ją stojącej obok kobiecie. - Bierz pani tę rękę - burknął mężczyzna. Zobaczyłem wtedy innego papieża, już umęczonego (choć były jeszcze lata 80.), traktowanego przez rodaków jako cenny, ale jednak przedmiot. To była druga, mniej sympatyczna strona tej ludowej religijności, której broniłem.

Tylko czy ja byłem lepszy? W 1991 r. papież znów przyjechał. Zerkałem na telewizor ze zniecierpliwieniem. Raz wybrałem się na mszę, ale nawet go nie zobaczyłem. Znów byłem daleko. I poirytowały mnie słowa Jana Pawła II. Kazał nam być niezadowolonym z tego, co jest. Z transformacji? Z liberalnej demokracji? Z tego jak się prowadzimy? Czego od nas chce? Może powinien mówić jaśniej? - zastanawiałem się. Ja, 28-latek, który wciąż niewiele rozumiał.

Dziś myślę, że nie chciał mówić jaśniej z powodu "zatwardziałości naszych serc". Pozwalał nam nie brać swoich słów do siebie. Ale przestał być trochę fałszującym, krzepkim księdzem od wypraw na narty i powstańczym papieżem mile nas łechcącym wzmiankami o "Solidarności". Zaczynał nową debatę o Polsce, w której nie byliśmy już trzymającymi się za ręce dziećmi Sierpnia. Do dziś niepokoją mnie jego groźne słowa...