Komentatorzy polityczni są wszędzie - najwięcej oczywiście w USA i Wielkiej Brytanii, ale też w Chile, Hongkongu, Hiszpanii, Brazylii, Indiach. Na liście stu najbardziej znanych sporządzonej przez Wikipedię znaleźć można m.in. pochodzącą z Australii feministkę Germaine Greer, lewicowego brytyjskiego publicystę Christophera Hitchensa, jego rodaka, dziennikarza Davida Aaronovitcha, brazylijskiego filozofa Olava de Carvalho, indyjskiego publicystę, dawniej aktora Cho Ramaswamy’ego. Każdy z nich jest wyrocznią we własnym kraju i honorowym gościem we wszystkich stacjach telewizyjnych i gazetach na świecie.

Reklama

Brytyjski "Guardian", który w maju, pół roku przed wyborami w Stanach, opublikował listę najbardziej wpływowych amerykańskich komentatorów, ujmuje sprawę prosto: szczególnie cenni są komentatorzy wszechstronni. Czyli tacy, którzy pojawiają się w wielu mediach - publikują w gazetach, biorą udział w programach publicystycznych w telewizji, a w wolnych chwilach wpadają do radia. To prawdziwi liderzy komentatorskiej ligi, wymiennie nazywani czasem autorytetami.

Szczególną rolę gadające głowy odgrywają w Stanach. Tam to medialne gwiazdy o popularności porównywalnej niemal do hollywoodzkich aktorów. Dobrze widać to podczas obecnej kampanii prezydenckiej.

"Większość ludzi, słysząc przemawiającego Obamę, czuje to co ja. A ja czuję dreszcz przebiegający mi po nodze" - oświadczył kilka miesięcy temu gospodarz programu "Hardball" w telewizji MSNBC Chris Matthews. Koledzy po fachu natychmiast oskarżyli go o brak profesjonalizmu, jednak Matthews wcale się tym nie przejął. "Nadchodzi Obama i to jest Dobra Nowina" - zapowiedział chwilę później. Sobie przysporzył kolejnych kłopotów, ale demokratycznemu kandydatowi na prezydenta tysiące nowych zwolenników.

Reklama

Bo komentatorzy mają ogromny wpływ na to, co o polityce myślą przeciętni Amerykanie. "Jeżeli ktoś wyznaje konserwatywne poglądy, z pewnością ogląda programy Billa O’Reilly’ego i na ich podstawie wyrabia sobie opinie o politykach. Jeżeli natomiast ktoś jest liberałem, zapewne włącza regularnie telewizję MSNBC i słucha, co ma do powiedzenia Keith Olbermann. A jego poglądy uznaje później za własne" - mówi amerykański znawca mediów Joseph Fey. Właśnie dlatego stacje telewizyjne prześcigają się w ściąganiu do swoich programów największych nazwisk. Gdy CNN czy Fox zatrudnia nowych publicystów, piszą o tym wszystkie amerykańskie gazety, prześwietlając życiorysy gadających głów. Za prawdziwie cenne nabytki uznawani są ci, którzy mają głęboką wiedzę w jakiejś dziedzinie albo byli blisko któregoś z ośrodków władzy.

Takim właśnie człowiekiem jest Karl Rove uznany przez "Guardiana" za najbardziej wpływowego komentatora w USA. Ten znienawidzony przez Demokratów doradca prezydenta George’a Busha, a potem również jego syna George’a W. Busha po przejściu na polityczną emeryturę odnalazł się w roli gwiazdy konserwatywnej telewizji Fox News. Od jego stanowczego stwierdzenia, że "nadszedł czas, aby odejść" (z administracji) minęło zaledwie kilkanaście miesięcy, ale Rove błyskawicznie wyrobił sobie markę najbardziej pożądanego komentatora bieżących wydarzeń. I równie szybko zapomniał, że był kiedyś nieprzejednanym wrogiem mediów - w 2000 r., w czasie pierwszej kampanii prezydenckiej Busha juniora, dał się złapać telewizyjnym dokumentalistom w ekstatycznym okrzyku: "Jeszcze raz siły dobra zatriumfowały nad mediami".

Oczywiście ta zmiana pozycji bardzo mu się opłaciła - w najbardziej dosłownym sensie. Ponieważ na komentowaniu wydarzeń politycznych można zbić majątek. Jako pierwszy udowodnił to konserwatywny publicysta Bill O’Reilly. Jego nadawany od 12 lat w Fox News program odniósł tak spektakularny sukces, że wkrótce zaroiło się od podobnych audycji. Tak wyrosły trwające do dziś kariery Lou Dobbsa, Keitha Olbermanna czy Nancy Grace. Dziś Bill O’Reilly zarabia 9 mln dol. rocznie, a jeśli jakaś instytucja poprosi go o przemówienie, musi się przygotować na wydatek rzędu 50 tys. dol. Jeszcze większej fortuny dorobił się niekwestionowany król radiowych dyskusji, gorący zwolennik Republikanów Rush Limbaugh, który zaczynał w latach 70. jako DJ, by teraz zarabiać 30 mln dol. rocznie. Bardzo bogaty jest również zdobywca Pulitzera Bob Woodward, który razem z Carlem Bernsteinem wykrył aferę Watergate. Woodward od lat pozostaje jednym z najchętniej zapraszanych do programów publicystycznych komentatorów, a za wygłoszenie przemówienia żąda od 30 do 60 tys. dol.

Reklama

To pierwsza liga, ale są też kolejne - druga i trzecia. Setki osób codziennie od rana do wieczora zapełniają czas antenowy wiecznie głodnym komentarzy telewizjom informacyjnym. Pracują w znanych gazetach lub prestiżowych ośrodkach analitycznych, a w każdej wolnej chwili komentują. Bezpieczeństwo energetyczne? Sytuacja na Bliskim Wschodzie? W którejś z telewizji po obu stronach Atlantyku pojawi się zapewne Ariel Cohen z konserwatywnego waszyngtońskiego ośrodka The Heritage Foundation. W razie jakiegoś zamieszania w Rosji w studiu BBC zobaczymy zapewne Edwarda Lucasa, znanego publicystę tygodnika "The Economist". A jeśli niemiecka kanclerz Angela Merkel spotka się z George’em Bushem, to jest spora szansa, że w którymś z niemieckich programów informacyjnych skomentuje to specjalista ds. stosunków transatlantyckich John C. Hulsman.

Ten ostatni starannie liczy wywiady, których udzielił. Do tej pory było ich około 1300. To średnio jeden dziennie, ale zdarzają się też gorące okresy, gdy telefon z prośbą o komentarz dzwoni niemal bez przerwy. "Uwielbiam to i nie wyobrażam sobie lepszego zajęcia. Dlaczego? Bo jako komentator mogę mówić szczerze to, czego nigdy w życiu nie powiedzieliby dyplomaci. Czyli prawdę. Komentowanie nie jest dla mnie pracą, to raczej styl życia" - tłumaczy Hulsman, który na co dzień jest statecznym pracownikiem ośrodka Council on Foreign Relations w Berlinie.

Dla Ariela Cohena komentowanie bieżących wydarzeń to przedłużenie jego zwykłych zajęć w Heritage Foundation. Ale to oznacza, że właściwie całe jego życie - od wczesnego rana do późnej nocy - jest podporządkowane analizom i komentarzom. I tak na przykład w zeszłą środę Ariel Cohen wstał przed 7, umył zęby, wypił kawę z żoną, ucałował dzieci idące do szkoły i zasiadł do komputera. Przejrzał większość internetowych portali informacyjnych, obejrzał wiadomości na CNN, a potem szybko ubrał się i pojechał do swego biura na spotkanie z ministrem spraw zagranicznych Kazachstanu. Jeszcze zanim wyszedł z domu, upewnił się, że ma przy sobie jego biografię, przejrzał listę zaproszonych gości. Po południu pojechał do siedziby departamentu stanu na debatę poświęconą sytuacji w Rosji. Wieczorem wrócił do domu, popracował nad najnowszym raportem, ale jeszcze przed północą udzielił telefonicznego wywiadu BBC. To był jeden ze spokojniejszych dni, ale zdarzają się i takie, że Cohen udziela kilku, a nawet kilkunastu komentarzy. Ostatnio odpoczywa, bo - jak tłumaczy - w dobie światowego kryzysu finansowego najbardziej pożądani są komentatorzy spraw gospodarczych.

Doktor Ariel, jak sam lubi siebie nazywać, ma w komentatorskim światku ustaloną markę. Na tyle niezłą, że może sobie pozwolić na to, by od zamawiających u niego komentarze gazet żądać dolara za słowo, a w przypadku bogatszych redakcji twardo negocjować zamianę waluty na euro. "Jeśli chodzi o Rosję, to jestem w pierwszej dziesiątce najlepszych znawców tego tematu" - mówi bez fałszywej skromności.

Cohen doskonale wie, że wizyty w radiowym czy telewizyjnym studiu nie przyniosą mu kokosów, ale zgadza się na nie chętnie z prostej przyczyny: bo podnoszą jego wartość jako eksperta. Podobnymi względami kieruje się Edward Lucas. "Duża stacja telewizyjna płaci mi za komentarz 50 funtów, ale od lokalnej radiostacji nie dostaję nic. O wiele bardziej opłaca się pisać, bo brytyjskie gazety dają z reguły funta za słowo. Ale zawsze pamiętam, że występy telewizyjne i radiowe doskonale wpływają na mój wizerunek i wartość w zawodzie. Jeśli jestem często widziany w BBC, to staję się bardziej atrakcyjny w handlowym sensie tego słowa" - tłumaczy Edward Lucas, który prośby o wywiad dostaje codziennie i rzadko odmawia.

Przyjmuje zaproszenia nawet wtedy, gdy okoliczności nie sprzyjają skupieniu. "Najdziwniejszy w życiu wywiad dałem dla BBC. Byłem wtedy sam w domu z moim 2-letnim synem, miałem wejść na żywo na antenę i przez pięć minut opowiadać o tym, co dzieje się w Moskwie. Bardzo się bałem, że moje dziecko, które zawsze było żywe i hałaśliwe, zacznie nagle krzyczeć albo płakać. Wsadziłem więc syna do wanny, odkręciłem kurek z ciepłą wodą, aby nie zmarzł i dałem mu ogromną tabliczkę czekolady. Kiedy skończyłem wywiad, i on, i cała łazienka byli wysmarowani czekoladą" - wspomina po latach Lucas. Ma jednak żelazną zasadę: jeśli temat rozmowy nie jest związany z dziedziną, na której się zna, po prostu odmawia. "Odsyłam dziennikarza do lepiej zorientowanego kolegi. Mówienie o sprawach, na których się nie znam, byłoby zwyczajnie nieuczciwe" - zapewnia.

Nie wszyscy mają podobne skrupuły. "Wielokrotnie widziałem osoby, które popadały w kłopoty, bo udawały, że są ekspertami, a wcale nimi nie były. To byli zwykli oszuści" - tłumaczy John C. Hulsman. Bardzo wiele zależy w takim przypadku od kultury politycznej kraju, bo to, co nie uszłoby na sucho komentatorowi w Wielkiej Brytanii, bywa akceptowalne w Rosji. Np. deputowany Jednej Rosji, a zarazem znany komentator Siergiej Markow wymyśla najbardziej nieprawdopodobne wersje politycznych intryg, a dziennikarze i telewidzowie przyjmują je bezkrytycznie. To on wymyślił teorię, że pomarańczowa rewolucja to spisek Zbigniewa Brzezińskiego, którego celem jest korzystny dla Polski podział Ukrainy.

"Mamy dla takich ludzi specjalną nazwę: to cytaty do wynajęcia. Niestety, często takimi specjalistami od wszystkiego są... dziennikarze" - śmieje się Edward Lucas. Jego zdaniem miarą profesjonalizmu każdej stacji telewizyjnej czy radiowej jest to, kogo prosi o komentarze. "Jeśli prawdziwych polityków oraz ekspertów, to w porządku. Ale jeśli ekspertem ma być dziennikarz, to jest to zwykłe pójście na łatwiznę."