Wtedy bowiem obóz rządzący wykorzystał wakacyjną flautę, by błyskawicznie przeprowadzić operację zwiększenia pensji. Teraz gasi pożar, jaki wybuchł ze zmieszania dwóch składników wysokiej inflacji i sytemu wynagrodzeń wprowadzonych ledwie rok temu. Bo pewnie mało osób zapamiętało z zeszłorocznej letniej burzy o podwyżki, że wprowadzono wówczas dwa rozwiązania jednocześnie.
Pierwsze to jednorazowa znacząca podwyżka pensji prezydenta, premiera, ministrów, wiceministrów, posłów i senatorów, a także samorządowców. Drugim elementem było dodanie mechanizmu automatycznej waloryzacji pensji w kolejnych latach. Teraz polityczno-medialnym problemem okazał się ten drugi pomysł.
Oburzenie wybuchło, gdy resort finansów rutynowo rozesłał do dysponentów budżetowych pisma w sprawie przygotowania budżetu na przyszły rok. Zawarte w nich były wskaźniki waloryzacji wynagrodzeń, więc w kolejnych instytucjach na tej podstawie z automatu podliczono, ile osób jest w tak zwanej erce i ułożono stosownie do tego projekt budżetu instytucji. Te podwyżki wynosiły ok. 10 proc. - trudno więc mówić o szaleństwie, ale ponieważ kwoty, od których były liczone, są wysokie, toteż podwyżka wyniosłaby od 1600 zł w przypadku premiera do 1300 zł u posła i 1250 zł u wiceministra. Zbliża się kampania, więc to, że potencjalni beneficjenci obejdą się smakiem, byłooczywiste.