Jednak PiS za silny, niemal pewny zwycięstwa, to kłopot dla Tuska. Pomijając fakt, że klęski smaczne nie są, to zobaczylibyśmy (a na razie to wręcz widzimy) oczywisty odruch uciekania mniejszych partii od wspólnej listy. Niesie ona dominację PO, a nie niosłaby szans na ministrów czy wojewodów. Z kolei po zwycięstwie rozproszkowanej opozycji mniejsze partie miałyby ponadnaturalnie duże wpływy, skoro to na ich posłach powstawałby rząd. Dziesięciu parlamentarzystów może oznaczać tylko dziesięciu parlamentarzystów – i tak jest, kiedy partie są w opozycji, ale może także oznaczać „złotą akcję”, dychę konieczną, aby powstała większość rządowa.
Łatwo sobie tak powiadać, o wiele trudniej doprowadzić do tego, aby obecna większość rządowa ustawiła swoje szanse wyborcze akurat przychylnie wobec pragnień szefa PO. A jednak prezes Kaczyński często wskazuje na Tuska jako na wcielone zło polskiej polityki, wykonawcę poleceń „zagranicy” i tym podobne, mianując go tym samym na lidera opozycji. Poza przyjemnością jest w tym działaniu sporo chłodnej kalkulacji – po prostu Kaczyński uważa, że Tusk ma tak duży negatywny elektorat, że nie ma zmiłuj, zawsze przegra z dobrymi wujkami z PiS. Potrzebny jest mu zatem Tusk, akurat tak silny, by straszyć działaczy PiS, a zarazem nie na tyle silny, by zatknąć swoją flagę na szczycie kancelarii premiera.