1.
Mechanizm demokracji partyjnej obarczony jest od zawsze pewnym niebezpieczeństwem: zapada na poważną chorobę, jeśli opozycja utraci na dłuższy czas społeczną powagę. Jest to zależność znana w europejskiej tradycji z państwowej praktyki, myśli politycznej, a nawet beletrystyki. W niezłej powieści "Coningsby", której fabułą są losy arystokratycznego sieroty wyrastającego na liberalnego polityka, jej autor - wybitny brytyjski premier Benjamin Disraeli wkłada swojemu bohaterowi w usta to właśnie zdanie: "Żadna władza na dłuższą metę nie może być bezpieczna bez budzącej respekt opozycji". Współcześni premierzy przestali - niestety - pisać dobre powieści. Tym bardziej więc nie powinniśmy obojętnie przechodzić nad doświadczeniem państwowym ukrytym w fabułach stworzonych przez dawnych utalentowanych literacko polityków.
Ów brak respektu dla braci Kaczyńskich i ich partii jest ufundowany na dwóch silnych i powszechnych przekonaniach społecznych. Po pierwsze - Polska uważa, że premier Jarosław Kaczyński nie ma żadnych szans na powrót do władzy, a jego brat - ledwie bardzo znikome szanse na powtórną prezydenturę. I że na dodatek jest tak niezależnie od tego, co dzisiaj czynią i czynić będą obaj w przyszłości. Zaś po drugie - że to, co mówi publicznie PiS, nie ma większego znaczenia, ponieważ służy jedynie opozycyjnej propagandzie, a i tak przecież ani Tusk, ani nikt inny, od kogo zależeć może władza, nic sobie z tego nie robi. Krótko mówiąc: nie dość, że opozycyjna propaganda nie postępuje w zgodzie z prawdą, to na dodatek nic z niej dla realnego świata naprawdę nie wynika. Oba te przekonania są w jakiejś mierze w świadomości zbiorowej ze sobą związane. Jeśli bowiem PiS nie jest potencjalnie alternatywną władzą, to jego deklaracje są tym mniej istotne. A jeśli niewiele kto przejmuje się treścią publicznej narracji tej partii, to ma ona tym mniejsze szanse na odzyskanie władzy. Co więcej, przekonania te ledwie w znikomym stopniu są funkcją poglądów bądź sympatii partyjnych.
Na tyle, na ile mogę to ocenić, odnoszę wrażenie, że pogląd pierwszy jest powszechny pośród działaczy i zaangażowanych członków PiS; wyznaje go także - moim zdaniem - ta bardziej empiryczna część umysłu prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Zresztą bez klimatu owego powszechnego w PiS pesymizmu w sprawie władzy nie byłaby możliwa publiczna uwaga posła Adama Bielana - postaci ze ścisłego prezydenckiego orszaku - sugerująca odłożone w czasie, ale dopuszczalne odsunięcie od partyjnego przywództwa prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Podobnie rzecz się ma, gdy idzie o nikłe realne znaczenie PiS-owskiej narracji. W dużej mierze jej nieistotność bierze się z upowszechnionego w Polsce w ostatnich latach modelu totalnej opozycyjności. Sprowadza się on z grubsza do wiary w to, że zadaniem opozycji jest stworzenie semantycznego antyrządu. Oraz - co w tej logice szczególnie doniosłe - że jest to droga najpewniej prowadząca od opozycji do władzy, jeśli tylko postępować po niej z determinacją i konsekwencją.
2.
Rolą semantycznego antyrządu jest zaprzeczanie wszystkiemu, co mówi i czyni rząd, albo proponowanie wyłącznie tego, co jest odwrotnością rządowej polityki. Ubocznym skutkiem tej koncepcji walki o władzę jest deprawacja publicznej debaty, ta bowiem nie daje się przecież sprowadzić do sui generis zabawy językowej, polegającej na mechanicznym zaprzeczaniu twierdzeniom przeciwnika i budowaniu na wszystkich polach czystych, niepoddających się niuansowaniu semantycznych przeciwieństw.
Zostawmy tym razem na boku szkody płynące z takiej zabawy. Przypomnijmy natomiast, że koncepcję tę w ograniczonym zakresie wprowadził w życie po raz pierwszy ówczesny szef SLD Leszek Miller przeciwko rządowi premiera Buzka, a później w sposób rozwinięty i całościowy zastosował szef PO Donald Tusk przeciw rządowi premiera Kaczyńskiego. Źródło współczesnej fascynacji tą ideą w PiS leży w tym, że w obu przypadkach w krótkim czasie przyniosła ona swoim chorążym władzę. Jarosław Kaczyński sugerował kiedyś wprost swoim wątpiącym aktywistom, że jeśli PiS utrzyma się tylko na sztywnym kursie anty-PO, to władza z czasem przyjdzie w sposób nieunikniony.
Rzecz w tym, że przypuszczenie takie najprawdopodobniej obarczone jest dwoma poważnymi błędami. Miller zbudował w 2001 r. negatywne pole semantyczne przeciw czterem reformom Buzka, a Tusk cztery lata później przeciw "rewolucji moralnej" Kaczyńskich. Ale dzisiejsza władza świadomie naciągnęła na siebie kostium amorficzności, który jest całkiem niezłą zbroją przeciw agresji czystej negacji. Co więcej - i to jest nowość ostatniego roku - władza tym sposobem nieźle uodporniona na językową agresję nabrała ochoty, aby sama występować w roli negatywnej, jako semantyczna antyopozycja. Fakt sprawowania urzędu głowy państwa przez brata bliźniaka lidera opozycji dał dodatkowy asumpt takim próbom, umożliwił bowiem rządzącej PO pozostawanie jednocześnie w opozycji. Tyle że o ile PiS jest opozycją antyrządową, to PO - antyprezydencką.
Można w tej sytuacji zasadnie stawiać pytanie: która opozycja jest dzisiaj realnie bardziej efektywna? Jakby to paradoksalnie nie zabrzmiało - porównanie siły i intensywności negatywnego społecznego wizerunku rządu i prezydenta dowodzi, że w roli totalnej opozycji antyprezydencki obóz rządowy sprawdza się lepiej niźli "prawdziwa" opozycja antyrządowa. Jest dziś zatem więcej powodów, aby sądzić, że utrwalanie się modelu podwójnej totalnej opozycji na polu semantycznym tym razem nie tylko nie da prędko władzy PiS, ale raczej spetryfikuje na dłuższy czas stan absolutnej przewagi PO. W efekcie mamy zjawisko, które można by nazwać kołowrotem wzajemnego lekceważenia. Negatywna narracja obu opozycji jest przedmiotem wzajemnego zainteresowania jedynie w wyspecjalizowanych komórkach od public relations. Zaś jej realna treść jest przedmiotem całkowitego wzajemnego lekceważenia.
Scena polityczna upodobniła się więc do teatru, w którym dwójka aktorów za pomocą coraz bardziej wyrazistych zachowań próbuje przyciągnąć ku sobie uwagę widowni i ośmieszyć się nawzajem, ale pośrodku sceny aktorów dzieli dźwiękoszczelna szyba niepozwalająca im samym wzajemnie się słyszeć. Skazani więc są na wzajemne lekceważenie wypowiadanych przez siebie kwestii. Ów kołowrót wzajemnego lekceważenia nabrał już swojej własnej, niezależnej od woli obu protagonistów dynamiki. Można to było zaobserwować niedawno, gdy szef PiS podjął próbę pozytywnego sformułowania własnej recepty na kryzys gospodarczy. Choć należy wątpić w celowość zaproponowanej przezeń rozbudowy świadczeń socjalnych, to generalnie przedłożona przez PiS myśl o potrzebie silniejszego zaangażowania państwa w inwestycje publiczne i reformę systemu wydawania funduszy europejskich należy dziś do absolutnego politycznego mainstreamu. Tak też została potraktowana przez liberalnych ekonomistów, np. przez profesora Gomułkę. Ze strony obozu rządowego napotkała natomiast jedynie kilka lekceważących słów, wygłoszonych przez drugorzędną polityczną personę. A kilka dni później - powtarzane na telewizyjnym ekranie jak jakieś niepotrzebujące żadnych argumentów zaklęcie - słowa wicepremiera Schetyny, iż to, co powiedziało PiS, "to nie jest żadna debata".
Oczywiście bez znaczenia jest to, że za chwilę rząd i tak będzie musiał podjąć tego rodzaju kroki. Przychodzi tu na myśl uwaga starego laburzysty lorda Hattersleya, że "opozycja to cztery lata, w których nie ma ucieczki od upokorzeń wynikających z braku kontroli nad zdarzeniami". Tej właśnie upokarzającej sytuacji świadomi są doskonale także przywódcy i działacze PiS. Ów kołowrót wzajemnego lekceważenia silniej podważa respekt dla opozycji niźli dla rządu. Obóz rządowy może bowiem - przynajmniej potencjalnie - prowadzić jakąś politykę w świecie realnym, zaś wojnę o semantyczną dominację podejmować głównie na polach trzeciorzędnych. Czasami zresztą tak właśnie się dzieje. Zacięte telewizyjno-prasowe kampanie prowadzone np. w sprawie życiorysu posła Niesiołowskiego albo destrukcyjnych skłonności charakterologicznych prezydenta Kaczyńskiego mają istotny wpływ na wzmocnienie lub spadek pozycji rządu czy prezydenta, nie stanowią jednak jakiejkolwiek przeszkody dla efektywnego rządzenia. Trudniej najwyżej w permanentnym zgiełku objaśniać kierunek owego rządzenia oraz przyczyny dokonywanych wyborów, ale to jest akurat ta część dobrej polityki, której obecna władza nie lubi najbardziej. Opozycja natomiast jest skazana na rozładowywanie całej swojej energii w tego rodzaju kampaniach. Im większa zatem ich jałowość i trzeciorzędność, tym bardziej jałowe i trzeciorzędne bytowanie opozycji.
3.
Wynika z tego, że szansą na jakiekolwiek zwiększenie respektu dla opozycji jest wywoływanie przez nią wielkich sporów. Wielkich to znaczy takich, które jednocześnie mogłyby spełniać trzy warunki. Dotyczyć zasadniczych spraw państwa, albowiem Polska jest przekonana o miałkości opozycji. Prowokować dobre, rzeczywiste i zauważalne skutki, gdyż Polska uważa, że cała para opozycji idzie w gwizdek. I dotyczyć pól, na których obecny rząd okazuje niemoc i niezdecydowanie, bo Polska jest pod wrażeniem spektakularnej niemocy opozycji. Kilka takich wielkich sporów możliwych jest do dość łatwego wskazania.
Po pierwsze - spór o politykę zagraniczną. Tutaj zasadniczą siłą opozycji jest to, że może o niej nie tylko mówić, ale dzięki prezydentowi może ją także realnie robić. W dwóch najważniejszych dzisiaj dla zewnętrznych interesów państwa polskiego sprawach PiS okazuje lepsze rozumienie otaczającego nas świata i lepiej, a na pewno spójniej od PO artykułuje naturę polskiego państwowego interesu. Kaczyńscy przede wszystkim mocno trzymają się Giedroyciowskiej tradycji polskiej polityki wschodniej, wedle której na dłuższą metę byt niepodległego państwa polskiego zależeć musi od rozszerzenia geopolitycznej wspólnoty Zachodu na europejskie republiki postsowieckie. Ze strony polityków obozu rządowego można usłyszeć nawet, że bracia w krótkim okresie swoich wspólnych rządów rozbisurmanili takie kraje jak Litwa i Ukraina, przyzwyczajając je do sytuacji, w której Polska staje po ich stronie zawsze, niezależnie od ryzyka, one zaś bynajmniej nie poczuwają się do spełniania nawet niewygórowanych polskich oczekiwań. Nawet jeśli ta opinia jest słuszna, to dowodzi tylko tego, że liderzy opozycji mocno wierzą w to, czego we wschodniej polityce chcą się trzymać. A ponadto - PiS lepiej od PO definiuje polską sytuację w Unii. Zakłada bowiem słusznie, że tylko taktyka stałego wewnętrznego nacisku (dla której modelem może być postępowanie Hiszpanii w czasach Aznara) ograniczać będzie na dłuższą metę oczywisty trend głównych krajów unijnych do lekceważenia interesów nowej Europy.
W tych obu kwestiach rząd wykazuje niezdecydowanie i chwiejność. Opozycja winna skupić wokół siebie szersze i bardziej twórcze grono ekspertów i z o wiele większą intensywnością przekonywać Polaków do swojej racji oraz stawiać rząd wobec konieczności ujednoznaczniania swojego stanowiska. Dotychczasowy problem z efektywnością polityki europejskiej PiS i prezydenta polega na tym, że racjonalne stanowiska obudowane są anachroniczną i pozbawioną racjonalności ideologią antyeuropejskich przesądów. Przywódcy PiS winni mieć jasność, że ideologia może pozwalać na utrzymywanie pod kontrolą części wyborców radiomaryjnych, ale w społecznym mainstreamie dramatycznie pozbawia w dzisiejszym czasie respektu i powagi. Na coś trzeba się zdecydować. A wzory można czerpać choćby z nowoczesnego europejskiego krytycyzmu Declana Ganleya.
Po drugie - spór o współczesną rolę państwa. Światowy kryzys gospodarczy na nowo postawił państwowców w roli czynnika ofensywnego wobec coraz bardziej defensywnych liberałów. Stało się tak wobec nagłego i szokującego dla wielu odkrycia, że to skuteczne i sprawiedliwie działające państwo, nie zaś niewidzialna ręka rynku jest jedynym ratunkiem dla całej wspólnoty politycznej, gdy nadchodzi wielki kryzys. Zresztą dla czytelnika Arystotelesa nie jest to jakaś niespodzianka. Bardzo prawdopodobne zresztą, że rację ma profesor Winiecki, dowodząc, że to samo państwo, działając źle, głupio i oportunistycznie, rozchwiało wcześniej rynek i przyczyniło się do kryzysu. Tak czy owak rzecz w tym, że polscy spragmatyzowani władzą liberałowie są dość bezradni w opisie zjawiska kryzysu, unikają jego analizy i obawiają się publicznie roztrząsać jakieś plany nowej polityki.
Dla partii takiej jak PiS, tradycyjnie sceptycznej wobec liberałów, jest to okazja do ideowej ofensywy. Szkopuł w tym, że musiałaby ona porzucić swoje anachroniczne przesądy na temat państwa wszechogarniającego i wtykającego swoją nieporadną dłoń w każdą dziedzinę życia, co w praktyce oznacza blokowanie modernizacji kraju. Tak właśnie z poparciem PiS używa ostatnio swojego prawa weta prezydent w materiach społecznych. Tymczasem kryzys dowodzi tego, że nowoczesne państwo musi skoncentrować się na sile swojego imperium, a nie na wszędobylskim bronieniu własnego dominium. PiS mogłoby powiedzieć rządowi: nie bójcie się naprawdę sprywatyzować szpitali, ale my chcemy być gwarantem tego, że państwowy wpływ na ubezpieczenia zapewni godny dostęp do służby zdrowia ludziom niezamożnym. Albo: dlaczego boicie się prywatyzować gospodarkę, skoro rzecz jest tylko w tym, byśmy stworzyli realne narzędzia kontroli państwa nad strategicznymi firmami. Albo: uspołecznijmy szkolnictwo i znieśmy Kartę nauczyciela, ale pod warunkiem państwowego systemu grantów gwarantujących równy dostęp do oświaty. W każdej z tych przykładowych spraw opozycja zyskałaby podwójnie godną respektu rolę. Mogłaby wesprzeć modernizację kraju, a przy tym uzyskać zbawienny dla swojego prestiżu wpływ na realny kształt polityki.
Po trzecie - spór o polityczny aktywizm. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Jeśli ze znanych i dość oportunistycznych przyczyn dzisiejsza władza jest nastawiona pasywistycznie, zadaniem opozycji jest zmuszanie jej do aktywizmu. Zasadniczy błąd koncepcji PiS bycia w opozycji leży w tym właśnie punkcie. Blokując nawet te nie tak liczne odważniejsze decyzje rządu Tuska za pomocą prezydenckiego weta, PiS przejmuje lwią cześć odpowiedzialności za faktycznie niezawinioną przez siebie bierność rządu.
Opinia Polaków jest dziś prosta, a wyraża ją co trzeci krakowski taksówkarz albo ekspedientka: "Panie, ile ten Tusk by zrobił, gdyby mu bliźniacy nie przeszkadzali!". I co z tego, że to nieprawda? Oto na czym polegałaby dziś prawdziwa szansa opozycji. Kryzys publicznej telewizji? Zróbmy wspólnie jej reformę, skoro i tak jacyś goście spod ciemnej gwiazdy ograli zarówno rząd, jak i opozycję. Trudno doprawdy o lepszą sytuację wyjściową dla potencjalnego partnerstwa. Euro? Szybciej, niż chce rząd, tylko z zaprojektowanymi przez nas zabezpieczeniami przed wzrostem cen. Źle działa konstytucja? Powołajmy komisję konstytucyjną i popracujmy nad prezydencką formą rządów, skoro Tusk tak bardzo chce być prezydentem, a PiS było przecież zawsze za silną prezydenturą.
I tak w istocie wracamy do początku całej przedłożonej tu logiki. Opozycja mogłaby odzyskać respekt, jedynie przywracając znaczenie i blask swojej narracji oraz odzyskując jakiś wpływ na rzeczywistość. Tym samym musiałaby skończyć z odprawianiem liturgii semantycznego antyrządu, a zamiast tego spróbować wejść w rolę poganiacza władzy, która z oportunizmu i wygody ubrała się w amorficzny, kameleonowy kostiumik. A wtedy cały niedobry i zablokowany system opisany tu jako kołowrót wzajemnego lekceważenia mógłby runąć. A polska odblokowana polityka mogłaby ujrzeć nowe horyzonty. I to z zachowaniem strzeżonej jak źrenicy oka przez obie strony hegemonii dwóch, ostatecznie postsolidarnościowych formacji.