Scena z Sejmu. Jacek Kurski - osoba, co do której nie ma wątpliwości, że jej znaczenie urosło i rośnie dalej - przechadza się w kuluarach. Mija Andrzeja Czumę i Jerzego Fedorowicza, posłów PO. Ten drugi, z zawodu aktor, kilka godzin wcześniej przedstawiał Sejmowi uchwałę z okazji 200-lecia urodzin Juliusza Słowackiego.
Kurski zaczyna żartować: "Kiedy poseł Fedorowicz mówił o Słowackim, posłowie głośno gadali. Tak zawsze się dzieje, gdy na scenę wychodzi prowincjonalny komediant. Co innego wyjście wielkiego aktora, wtedy wszyscy milkną" - docina Kurski. Fedorowicz śmieje się i bez cienia obrazy tłumaczy Czumie, że czuje słabość do Kurskiego. A ten, mimo że ciągle walczy z posłem PiS w komisji naciskowej, też z życzliwością podśmiewa się z żartów bulteriera PiS.
Kurski odchodzi zadowolony, bo pokazał, że skończył się czas bojkotu jego osoby. Kilka minut później w trakcie rozmowy z dziennikarzami Kurski dostaje SMS. Zadowolony pokazuje: "O! Zaproszenie od Olejnej na niedzielę".
Polityk ma powody do zadowolenia: Monika Olejnik bojkotowała go tak jak Andrzeja Leppera. A jej niedzielny program w Radiu Zet politycy traktują jak coś w rodzaju Parnasu, gdzie wstęp mają tylko partyjne znakomitości. W dziesięć minut Kurski mógł pokazać, że jest jednym z nich, a nie żadnym bulterierem PiS.
Cała ta historia mogłaby obrazować oszałamiające sukcesy Jacka Kurskiego, gdyby nie jej finał. Wieczorem tego samego dnia wybuchła afera Palikota. Broniący się politycy PO wrócili do starego argumentu, że wprawdzie w Platformie jest skandalista Palikot, ale PiS ma okropnego Kurskiego. Choć po prawdzie trzeba przyznać, że akurat poseł PiS od wielu miesięcy pilnował się, by nie powiedzieć niczego skandalicznego. I choć mu się to udało, stare porównanie z Palikotem jednak ożyło. Na dodatek w niedzielnym programie Moniki Olejnik miejsce dla PiS zajął Adam Bielan, zajadły konkurent Kurskiego. Co się stało?
Po prostu Bielan nadal ma mocniejszą pozycję w partii. A finał historii z Kurskim pokazuje, że zmiany w PiS-owskim porządku dziobania są nietrwałe i mogą być odwrócone. Zaczęły się jesienią 2007 r. w momencie przegranych przez PiS wyborów. Nie zakończyły się, politycy PiS liczą, że wybory do Parlamentu Europejskiego w czerwcu wymuszą stabilizację partyjnej wierchuszki.
Dziś zasadniczą zmianę w hierarchii najlepiej wytłumaczył wojskową metaforą jeden z posłów: - Wtedy była pełna struktura. Był Kaczyński jako naczelny wódz, kilku generałów, pułkownicy, majorzy i tak w dół wszystkie szarże. A teraz? Wódz, porucznik Gosiewski, kilku kaprali i sami szeregowcy.
Brak generałów odnosi się do nieobecności w dzisiejszym PiS Ludwika Dorna i Kazimierza Ujazdowskiego. Także, choć to wcześniejsze dzieje, Marka Jurka i Kazimierza Marcinkiewicza. Ich nieobecność jest szczególnie widoczna w czasie posiedzeń komitetu politycznego, najwyższego organu partii. Za czasów "generałów" tam zapadały decyzje i toczyły się ożywcze dyskusje. Dziś posiedzenia są nudną - jak twierdzi jeden z uczestników - formalnością.
Strategiczne postanowienia zapadają na pozastatutowych zgromadzeniach najbliższych współpracowników prezesa lub po prostu w jego głowie. Na komitecie politycznym większość uczestników milczy, a głos zabiera kilka osób - Kaczyński, Adam Bielan, Michał Kamiński, Zbigniew Ziobro, Kurski, czasem Adam Lipiński i Joachim Brudziński. W sprawach gospodarczych odezwie się Aleksandra Natalli-Świat. Reszta - np. Zbigniew Wassermann, Przemysław Gosiewski, Marek Kuchciński - milczą.
Zasadnicza zmiana zaszła w 2007 roku. To czas odpadnięcia Jurka, potem Ujazdowskiego i marginalizacji Dorna. Ten ostatni kilka miesięcy później został usunięty z partii za sprawą Marka Suskiego - zdawałoby się osoby dużo mniej ważnej. Ale to Suski w ubiegłym roku przeforsował dwie strategiczne decyzje swojej partii - odstrzelenie "trzeciego bliźniaka" i ogłoszenie bojkotu TVN. Do bojkotu przekonał mimo silnego oporu ludzi nie mniej wpływowych od niego, czyli duetu spin doktorów oraz Jacka Kurskiego. Odpowiedź na pytanie, dlaczego Suskiemu udało się pokonać silniejszych, zdawałoby się, przeciwników, dużo mówi o dzisiejszym PiS.
"Odtworzył się zakon PC. Gosiewski, Suski, Kuchciński, Lipiński i Putra. Im Kaczyński ufa najbardziej" - tłumaczy osoba spoza "zakonu". Choć też to zaufanie nie przekłada się automatycznie na wpływy. W każdym razie prawą ręką Kaczyńskiego, najczęściej nieobecnego w Sejmie, jest Przemysław Gosiewski. On, jako szef klubu, stworzył sobie aparat z mniej znaczących posłów, zachwyconych tym, że ktoś na nich zwrócił uwagę. "Jest taka pani poseł Szydło, która wozi dokumenty do Kancelarii Prezydenta. Gdy stamtąd wraca, zawsze mówi, że była właśnie u prezydenta" - opowiada jeden z posłów, dodając, że Lech Kaczyński raczej nie ma pojęcia o jej istnieniu.
Gosiewski, choć drugi po prezesie, nie jest jednak nieśmiertelny. Już raz Kaczyński chciał zabrać mu przewodniczenie klubowi. Gosiewski to storpedował, wysyłając kontrolowany przeciek do prasy o swoim odwołaniu, co partia musiała dementować. Było to pokłosie sprawy alimentacyjnej, gdy okazało się, że dotyczy nie tylko Dorna, ale i Gosiewskiego. W oczach Kaczyńskiego zaszkodziły mu też skargi na niego, np. od byłych ministrów z rządu PiS. Ci ludzie, dziś posłowie, parokrotnie zostali obsztorcowani przez Gosiewskiego i zaprzęgani do prac klubowych poniżej ich kwalifikacji. A ten argument trafiał do Kaczyńskiego, zwłaszcza gdy padał z ust kompetentnych kobiet.
Bo do PiS-owskiej wierchuszki doszlusowała Aleksandra Natalli-Świat. Jej wpływ ogranicza się wprawdzie do tematyki gospodarczej, ale Kaczyński ma uszy otwarte na to, co ona mówi. "Gdy wygramy wybory, ona będzie ministrem finansów i wicepremierem" - twierdzi polityk PiS, skądinąd wymieniony w jednej z ramek. Jej rola może bardzo wzrosnąć za sprawą kryzysu gospodarczego: Natalli-Świat z wygodnego miejsca polityka opozycji będzie punktowała porażki i kłopoty rządu.
Także z powodów merytorycznych - by był pod ręką ktoś, kto się zna na sprawach międzynarodowych - awansował Paweł Kowal. Awans to także uhonorowanie jego przyjaciół z tzw. grupy muzealnej. Ten czteroosobowy team to ostatnia, zwłaszcza po odejściu Ujazdowskiego, grupa w PiS, która ma kontakty ze środowiskami artystycznymi, a także naukowymi.
Wcześniej niż Kowal trafił na szczyty PiS-owskiej władzy Jacek Kurski. Długie miesiące cierpliwie czekał, aż wyblaknie etykieta bulteriera. Udało się, bo jest pracowity, energiczny i inteligentny. Ale... "Największym wrogiem Kurskiego jest sam Kurski" - mówi sceptyczny obserwator tej kariery. Kurski zraża do siebie czymś, co nasz rozmówca nazywa ekshibicjonistycznym makiawelizmem. "Jeśli on bryluje wśród początkujących posłów opowieściami o różnych politycznych chwytach, to wiadomo, że odstrasza tych często ideowych i naiwnych ludzi" - mówi nasz rozmówca.
Kurskiemu też nie pomaga permanentny konflikt z duetem Adam Bielan - Michał Kamiński. To wieczny spór o to, kto ma odpowiadać za politykę medialną partii. I kto ma być bliżej ucha prezesa, także prezydenta. Cały czas górą jest duet, ale czasem Kurski coś dla siebie uszczknie. "Bielany" (tak wszyscy o nich mówią) mają w partii większą liczbę wrogów niż Kurski. "Jacek dużo gada, ale nie ryje. A oni naprawdę potrafią komuś zaszkodzić" - mówi jeden z ich przeciwników.
Choć "Bielanom" cała partia zazdrości wpływów i zaszczytów, trzeba jednocześnie przyznać, że nie mają oni łatwego życia. Są atakowani ze wszystkich stron, jeśli nawet oni ryją, to pod nimi inni też to robią. Są oskarżani o przegraną w wyborach w 2007 r., niskie notowania partii i prezydenta, nawet o rozrzutność w wydawaniu partyjnych pieniędzy.
"Gdy oni odpowiadali za kampanię, notowania PiS były powyżej 30 proc., a teraz jest ledwie 20 proc." - broni jeden z nielicznych ich sojuszników. "Lech Kaczyński nazywa Kamińskiego <procentem>, bo ten, przychodząc do kancelarii, obiecał, że notowania prezydenta będą rosły każdego miesiąca o ileś procent" - drwi konkurent spin doktorów. W każdym razie nie da się łatwo odpowiedzieć, czy "Bielany" straciły, czy zyskały w ciągu ostatniego roku. Według opinii bardzo różnych ludzi ich pozycja jest amplitudą humoru obu braci.
W zajadłym sporze z "Bielanami" jest także Zbigniew Ziobro. Dla niego - nazywanego "delfinem", typowanego na kandydata w wyborach prezydenckich - to nie był dobry rok. Dziś jest cieniem energicznego polityka z czasów rządów PiS. Spędzający długie godziny na przesłuchaniach i przegrywający sprawy sądowe myśli teraz, by jak najszybciej znaleźć się w Parlamencie Europejskim.
"Ktoś mu pokazał, że to jedyna szalupa ratunkowa, i jeszcze powiedział, że bardzo trudno mu będzie się nią zabrać, tak by tym bardziej mu na niej zależało" - kpi poseł PiS, twierdząc, że Ziobro sam pomniejszył swoje znaczenie. Rzeczywiście były minister sprawiedliwości nie bywa w mediach i stał się człowiekiem jednego tematu: najchętniej tłumaczy się ze swoich działań w Ministerstwie Sprawiedliwości. Do jego kłopotów można doliczyć jeszcze to, że całkowicie nie ufa mu prezydent. Lech Kaczyński wierzy w to, że Ziobro chce zająć fotel prezesa PiS, a może nawet wystartować w wyborach prezydenckich.
Nie tak spektakularną degradacją jest spadek znaczenia Joachima Brudzińskiego. "Bardzo zdolny człowiek, kiedyś może zostać premierem" - tak jakieś półtora roku temu mówił polityk z otoczenia Jarosława Kaczyńskiego. Potem jednak dużo się zmieniło - przegrane wybory, zbyt agresywne występy Brudzińskiego w mediach - i musiał on zrezygnować z funkcji sekretarza generalnego partii. Dziś jego aktywność ogranicza się do spraw technicznych: organizacji wyjazdów prezesa w teren, urządzania dlań spotkań z wyborcami itp. Przyjaciele Brudzińskiego mówią, że nie chce mu się więcej szarpać i że jest zmęczony. Czyli podobnie jak Adam Lipiński - człowiek zawsze z drugiego planu, ale bardzo wpływowy. On też uznał, że kadencja w opozycji to okazja do nieco spokojniejszego życia.
Niezbyt spektakularny był też awans Krzysztofa Putry. Na pytanie, dlaczego ten wąsaty robotnik z Białegostoku, w zeszłej kadencji schowany w Senacie, jest dziś tak ważny, pada jedna odpowiedź: bo nie ma wrogów. Dokładniej - ma ich tylko w swoim regionie. A w partii i w Sejmie jest uważany za uosobienie spokoju. Nikomu w PiS nie przeszkadza nawet to, że jest członkiem "zakonu PC". "Kaczyński często go prosi, by rozsądził jakieś konflikty, bo jemu wszyscy ufają. Cenię jego zdrowy rozsądek" - mówi jeden z liderów partii. To niejedyny taki głos. Politycy PiS cieszą się też z tego, że Putra jako wicemarszałek zaczyna być porównywany z innym wicemarszałkiem - Stefanem Niesiołowskim z PO. Rzeczywiście, Putra nie jest autorem dziesiątej nawet części skandali, jakich jest winien Niesiołowski.
Nieobecny w Sejmie Kaczyński, niezdolny do porwania tłumów administrator Gosiewski, do tego kilku zmęczonych, lub skrępowanych przez partyjny układ ludzi - tak dziś wygląda przywództwo największej partii opozycyjnej. Zbliżający się kongres partii, a także dobrze rozegrana przez PiS sprawa ataku Janusza Palikota na Grażynę Gęsicką pokazują, że są tam jakieś symptomy ożywienia. Być może następnym etapem będzie kadrowa rewolucja, która wyzwoli energię i samodzielność liderów. Bez tego PiS może darować sobie nadzieje na powrót do władzy.
Najważniejsi w PiS
Jesienią 2007 roku:
1. JAROSŁAW KACZYŃSKI
2. Przemysław Gosiewski
3. Ludwik Dorn
4.-5. Adam Bielan & Michał Kamiński
6. Zbigniew Ziobro
7. Adam Lipiński
8. Marek Suski
9. Kazimierz Ujazdowski
10. Joachim Brudziński
W styczniu 2009:
1. JAROSŁAW KACZYŃSKI
2. Przemysław Gosiewski
3.-4. Adam Bielan & Michał Kamiński
5. Krzysztof Putra
6. Jacek Kurski
7. Zbigniew Ziobro
8. Marek Suski
9. Aleksandra Natalli-Świat
10. Paweł Kowal