Niemcy źle oceniają Scholza i rząd

Rządząca w Niemczech „Ampelkoalition” (koalicja sygnalizacji świetlnej: zielono-żółto-czerwona) bije kolejne rekordy niepopularności. Wedle sondażu, przeprowadzonego w listopadzie na zlecenie stowarzyszenia nadawców państwowych ARD i największych gazet codziennych: ARD-DeutschlandTrend, aż 76 proc. Niemców nie jest zadowolonych z pracy rządu. Jedynie 22 proc. stwierdziło coś przeciwnego, a cały jeden procent respondowanych oznajmił ankieterom, iż jest bardzo zadowolony z osiągnieć rządzącej koalicji. Wzbudzając zdziwienie, iż takie osoby jeszcze istnieją (być może ankieterzy przypadkiem trafili na członków rządu).

Jednocześnie już 41 proc. obywateli RFN chce przedterminowych wyborów, pragnąc jak najszybciej odsunąć od władzy Olafa Scholza.

Reklama

Gdyby odbyłby się teraz, wygrałoby je CDU/CSU zdobywając 30 proc. głosów. Drugą pozycję zajęłoby AfD (21 proc.), zostawiając daleko za sobą SPD oraz Zielonych. Obie te partie musiałby pogodzić się bolesną porażką, bo mogą obecnie liczyć na głosy po ok. 14 proc. wyborców. Jak przegrana byłaby dla socjaldemokratów dotkliwa najlepiej uświadamia fakt, iż nigdy w wyborach federalnych przeprowadzanych w RFN od 1949 r. SPD nie zeszło z poparciem poniżej progu 20 proc. Zaś za czasów, gdy liderem stronnictwa był Gerhard Schröder, głosowało na SPD dwukrotnie więcej obywateli.

Wielki polityczny łomot. Scholz walczy o przetrwanie

Reklama

Jeśli zatem obecne prognozy by się ziściły wówczas po tak wielkim łomocie polityczna kariera Olafa Scholza dobiegłaby końca i musiałby się on sprawdzić w innym zawodzie niż polityk. Kanclerz ma zatem świadomość, że walczy o przetrwanie. Jego pech polega na tym, iż dysponuje niewielkim polem do manewru.

Olaf Scholz znajduje się bowiem w pułapce, jaką długie lata pieczołowicie budował najpierw Gerhard Schröder, a następnie Angela Merkel. Choć jej korzenie sięgają czasów Willy’ego Brandta, który zapoczątkował nową politykę wschodnią RFN. O ile bowiem kanclerz Konrad Adenauer starał się odciąć od pruskiej spuścizny w historii Niemiec i przesunąć je politycznie ku Zachodowi, umacniając więzi z USA i Francją, socjaldemokraci przyjmowali dokładnie odwrotną strategię. Dla Brandta, a po nim kanclerza Helmuta Schmidta im cieplejsze były relacje ze Związkiem Radzieckim, tym RFN więcej zyskiwało gospodarczo i politycznie. Dzięki temu mogło mniej przejmować się kuratelą Waszyngtonu oraz Paryża. Po upadku ZSRR, Moskwa coraz bardziej potrzebowała przyjaźni Niemiec. Chodziło nie tylko o pieniądze, inwestycje i rolę kluczowego odbiorcy surowców. Bez niemieckich precyzyjnych obrabiarek, podzespołów i technologii, rosyjski przemysł zbrojeniowy zupełnie by się rozsypał.

Tymczasem to właśnie on stanowił jedno z kluczowych narzędzi, które służyły Kremlowi do odzyskiwania pozycji mocarstwowej.

Głębokie współuzależnienie Rosji i Niemiec

Za rządów Schrödera a następnie Merkel kooperacja obu państw zmieniła się w głębokie współuzależnienie, ponieważ oba znakomicie uzupełniały się w najbardziej strategicznych dla siebie obszarach.

Tanie surowce z Rosji lewarowały znaczenie gospodarcze RFN w Unii Europejskiej i świecie.

Tanie surowce z Rosji wzmacniały znaczenie gospodarcze RFN w Unii Europejskiej i na świecie. Dzięki temu Berlin mógł budować swoją strategię polityki zagranicznej w oparciu o posiadane moce ekonomiczne. Z kolei Federacja Rosyjska, korzystając z pieniędzy i specjalistycznych urządzeń przemysłowych z RFN, rozbudowała swój potencjał militarny. To oraz dostawy surowców energetycznych pozwalały Rosji lewarować swoje znaczenie.

Bezrozumna decyzja Władimira Putina o najeździe na Ukrainę przecięła te więzy i oba kraje natychmiast zaczęły tracić na znaczeniu. Jednak przecięcie nie oznaczało szybkiego końca współuzależnienia. Obecna sytuacja ekonomiczna Niemiec pokazuje, jak było ono głębokie i nieporównywalnie mocniejsze, od związków wszystkich innych krajów Unii z Rosją.

Państwo, które nadal nie wyzbyło się ambicji konkurowania na niwie ekonomicznej z USA i Chinami, zaczęło nagle przegrywać ją na najważniejszych dla siebie polach. Pod koniec października doniesienia najstarszego niemieckiego serwisu informacyjnego, „Tagesschau”, na ten temat stały się wręcz alarmistyczne.

„Gospodarka USA rozwija się zaskakująco szybko” – napisano, dodając, iż w Stanach Zjednoczonych: „produkt krajowy brutto (PKB) wzrósł w ujęciu rocznym o 4,9 procent od lipca do września”. Tymczasem niemiecki jedynie się kurczy. Wszystko wskazuje na to, że w 2023 r. PKB Republiki Federalnej Niemiec spadnie o 0,4 proc. O czym „Tagesschau” doniósł w minorowym tonie.

Co gorsza, odzyskanie przez niemiecką gospodarkę dawnej werwy będzie bardzo trudne. Jedną z głównych tego przyczyn są ceny energii. Chcąc ulżyć firmom rząd Scholza obniżył już o połowę nakładane na cenę prądu dodatkowe opłaty i podatki, oferując też przedsiębiorstwom przemysłowym system rekompensat. Mimo to, wedle wyliczeń specjalistycznego portalu „strom-report.com”, nadal jest drogo. We Francji dzięki energii elektrycznej z elektrowni jądrowych przedsiębiorstwa płacą 12,7 centów za kilowatogodzinę, w RFN 19,9 centów.

W przypadku gospodarstw domowych wygląda to jeszcze gorzej bo aż 37,4 centów za kWh: „podczas gdy w Polsce (19,92), Francji (27,35) i Austrii (29,88 centów)” – doniósł 15 listopada serwis informacyjny RND.

Hiobowe wieści dla Niemiec. Drogi prąd to niejedyny problem

Prawdziwy dramat widać porównując ceny energii dla firm u głównych konkurentów. W Chinach cena za kilowatogodzinę jest pięciokrotnie niższa! (dane za: https://www.globalpetrolprices.com/China/electricity_prices/), a w USA trzykrotnie. Na to nakłada się przewaga technologiczna nad RFN, jaką oba mocarstwa zdobyły w dziedzinach, które zaplanowano jako koła zamachowe niemieckiej gospodarki.

Farmy wiatrowe, fotowoltaika, motoryzacja przestawiana na elektromobilność, to branże wytypowane kilka lat temu do tego, by ciągnąć w górę niemiecki eksport. W połączeniu z obejmującą całą gospodarkę Unii Europejskiej transformacją energetyczną, winny przynieść nowy impuls do rozwoju ekonomicznego RFN. W każdej z wymienionych dziedzin dziś liderem są już Chińczycy, a ścigają się z nimi Amerykanie. Dla kraju, który swój rozwój i bogactwo oparł na eksporcie - a takim państwem jest Republika Federalna Niemiec – są to hiobowe wieści. Ich prawdziwość potwierdza wspominany na początku spadek PKB.

Berlin chcąc odzyskać konkurencyjność (żeby nie popaść w biedę) musi coś zrobić i to szybko. Ale choć od najazdu Rosji na Ukrainę upłynęły już prawie dwa lata, to rząd Scholza nie przedstawił planu takiej reformy gospodarczej, która pozwoliłaby Niemcom pogodzić się z odcięciem od Rosji i rozwijać ekonomicznie bez dostępu do tamtejszych surowców.

Zamiast tego wymyślono bajpasy, utrzymujące gospodarkę przy życiu, natomiast realne przecinanie więzi wzajemnego uzależnienia, znalazło się w odległych planach. RFN jest dziś na odwyku, lecz myślami wciąż wraca do ulubionego sklepu z alkoholem.

Dowodów na to mamy coraz więcej. Olbrzymim wysiłkiem postawiono sieć gazportów, lecz długoterminowych kontraktów na skroplony gaz rząd Scholza prawie nie zawiera. Kosztują miliardy, ale jak dotąd prawie żaden gaz ziemny nie płynął do Niemiec przez terminale LNG. Około sześć miesięcy po uruchomieniu stanowi on jedynie ułamek (ok. 6 proc.) niemieckiego importu gazu” – skarżył się „Tagesschau” w połowie 2023 r. Mijają kolejne miesiące i sytuacja się nie zmienia. Natomiast zrozumienie dla niej rośnie.

„W USA wydobywa się gaz ziemny głównie przy użyciu kontrowersyjnej metody szczelinowania. (…) Proces ten stwarza ryzyko dla środowiska” – tłumaczył na początku listopada „Tagesschau” postawę rządu. „Ponadto LNG składa się prawie wyłącznie z metanu, który może ulatniać się podczas produkcji i dostawy. Metan jest około 25 razy bardziej szkodliwy dla klimatu niż dwutlenek węgla” – dodano.

Jednocześnie gabinet Scholza zapowiada budowę 90 małych elektrowni gazowych (czyli zasilanych metanem) o łącznej mocy 43 GW. Ściślej mówiąc nazywa się je wodorowymi, bo docelowo mają pozyskiwać energię ze spalania tego pierwiastka. Jednak najwcześniej po 2032 roku, ponieważ budowa wielkich wytwórni wodoru oraz sieci przesyłowej, zgodnie z tworzonymi właśnie planami, potrwa mniej więcej tyle czasu. Przy czym wciąż nie udaje się opracować wydajnych technologii pozyskiwania taniego wodoru z wody. Tanio daje się jedynie z ropy naftowej lub metanu.

To oznacza, że elektrownie „wodorowe”, wbrew swojej nazwie, będą opalane gazem niewidomo jak długo. Tego dostarczanego z Norwegii dla nich nie starczy, tego z USA Berlin nie chce kupować, w imię dbałości o środowisko naturalne i zmagań z ocieplaniem się klimatu. Choć jak twierdzą złośliwi dlatego, żeby się zbytnio nie uzależnić od Wuja Sama. W swym uporze jest też bardzo konsekwentny, podobnie jak w dążeniu do trwałego wyeliminowania energetyki jądrowej.

W tym tygodniu koncern PreussenElektra, operator znajdującej się w Bawarii elektrowni atomowej Istar-2, którą niedawno wygaszono, zaproponował jej ponowne uruchomienie. Oferując rządowi prąd dla firm w cenie dwa razy niższej niż rynkowa. W odpowiedzi usłyszał od ministra gospodarki Roberta Habecka twarde „nein”. Nie po to Zieloni i SPD toczyli 40 lat walkę z atomem aby na finiszu ogłosić odwrót. Nawet jeśli poważnie osłabiłoby to uzależnienie od Rosji.

Po wojnie Niemcy wrócą do współpracy z Rosją?

Zatem trwa ono w ukryciu i gdy tylko nastąpi zamrożenie konfliktu zbrojnego na Ukrainie, w Berlinie zacznie narastać pokusa powrotu do starego nałogu.

Rzecz w tym, iż Niemcy pod rządzami Olafa Scholza jedyne co zrobiły aby z nim zerwać, to uwierzenie w zbawczą moc wodoru. Ta wiara ma w sobie coś mistycznego, bo oparto ją na dopiero rodzących się technologiach. Jednak nawet jeśli miałaby ona przynieść cudowne uzdrowienie niemieckiej gospodarki i tak potrzeba wielu lat okresu przejściowego. Nim dobiegnie on końca wszystkie, gospodarcze konieczność będą pchać RFN w objęcia Rosji.

Jedyne co realnie stoi temu na przeszkodzie, to niemiecka opinia publiczna. Ale i z nią można sobie dać radę. Zupełnie przypadkiem, za sprawą grupy dziennikarzy zajmujących się analizowaniem dokumentów cypryjskiej firmy świadczącej usługi finansowe, a w rzeczywistości pełniącej rolę „słupa” umożliwianego dyskretny transfer gotówki, odkryto ile da się zarobić za przedstawianie Władimira Putina w korzystnym świetle. Topowy w RFN lider opinii, autor książek i filmów ukazujących ludzką twarz rosyjskiego tyrana Hubert Seipel zainkasował za to 600 tys. euro „stypendium” od blisko związanego z Kremlem oligarchy Aleksieja Mordaszowa.

Jawna lista ludzi, jacy wzorem Gerharda Schrödera odkryli, iż przyjaźń z Rosją może bardzo, ale to bardzo się opłacić, wydłużyła się o kolejne nazwisko. Ta niejawna być może jest o wiele dłuższa. Wszyscy na niej obecni, kiedy tylko nadejdzie zawieszenie broni, natychmiast zaczną uzasadniać, jak bardzo opłaca się jeszcze raz spróbować ucywilizować Rosja przy pomocy wymiany handlowej.

Kto by nie rządził wówczas w Warszawie, stanie przed wyzwaniem, co w tej sytuacji począć. Ponieważ sporą część kosztów, wzajemnego lewarowania się Niemiec i Rosji, wcześniej czy później płacą kraję leżące w tworzącej się wówczas strefie transakcji, zawieranych przez Berlin i Moskwę. Dziś za poprzednie lewarowanie płaci Ukraina. Kolejne może drogo kosztować także ją oraz kilka innych krajów - oby nie Polskę.

Andrzej Krajewski