Niemcy na minusie

W tym tygodniu Republika Federalna Niemiec dostała to, na co konsekwentnie pracowała przez ostatnie dwadzieścia lat. Międzynarodowy Fundusz Walutowy w swej prognozie na rok 2023 dla grupy państw G7, każdemu z nich podniósł przewidywany wzrostu PKB. Nawet targana kryzysem Wielka Brytania wychodzi na plus (małe 0,4 proc.), niewiele lepiej miewająca się Francja również (0,8 proc.), czy zadłużone po sam uszy Włochy (przyzwoite 1,1 proc.). Jedynie w przypadku Niemiec nastąpiła korekta prognozy w dół. W tym roku gospodarka naszego zachodniego sąsiada skurczy się o 0,3 proc PKB.

Ten fakt media za Odrą komentują co najmniej z niepokojem, a rządząca koalicja mobilizuje się do stawienia czoła z przedłużającej się recesji.

Reklama

Minister gospodarki Habeck znów walczy o cenę energii elektrycznej dla przemysłu” – donosi na swojej stronie internetowej tygodnik „Der Spiegel”, przy okazji środowej wizyty Roberta Habecka na terenie budowanej w Oberhausen wytwórni wodoru. Sam minister, stojąc przed kamerami programów informacyjnych przyznał, że prąd w Niemczech jest zbyt drogi. Przy tej okazji po raz kolejny podkreślił, że po odcięciu od dostaw gazu z Rosji, zastąpiono go „błękitnym paliwem”, kupowanym od dostawców m.in. z USA i Wielkiej Brytanii, po dużo wyższych cenach. Muszą się więc znaleźć środki na to, by obniżyć ceny energii dla przemysłu. Ale rząd federalny wciąż się waha.

Reklama

Największy lęk Niemców

„Trzeba tu być szczerym: to są pieniądze, które zbieramy, które są pożyczonymi pieniędzmi, dlatego rozumiem, czemu minister finansów patrzy na to krytycznie. Ale pytanie brzmi: żadnych pieniędzy nie zebrać, czy też nie mieć już więcej żadnego przemysłu” – oświadczył mediom Habeck. Definiując największy lęk, jaki trawi Niemców.

W końcu fundamentami bogactwa ich kraju jest produkcja przemysłowa, skierowana głównie na eksport. Tak jak fundamentem niemieckiej demokracji od niemal siedemdziesięciu lat są: społeczny dobrobyt oraz poczucie bezpieczeństwa. Te trzy filary zaczęły trzeszczeć i kruszeć na naszych oczach.

Firmy przenoszą produkcję z Niemiec

Ankieta, jaką przeprowadziła miesiąc temu Federacja Przemysłu Niemieckiego (Der Bundesverband der Deutschen Industrie - BDI) przyniosła informację, że spośród zapytanych firm 16 proc. właśnie przenosi co najmniej część swej produkcji z Niemiec do innego kraju. Kolejne 30 proc. zaczęło to planować. Ten eksodus napędza wzrost kosztów energii.

„Cena energii elektrycznej dla przemysłu musi zostać niezawodnie i trwale obniżona do konkurencyjnego poziomu” – napisał na podsumowanie ankiety prezes BDI Siegfried Russwurm. Jeśli dodać, iż piąty rok z rzędu spada w Niemczech liczba nowych inwestycji zagranicznych, to widać, że postawienie fabryki między Odrą a Renem, to coraz bardziej ryzykowne przedsięwzięcie.

Tymczasem niemiecki eksport o wartości 1,58 bln euro w 2022 r. opierał się na trzech branżach przemysłowych: motoryzacyjnej (246 mld euro), maszynowej (210 mld euro) i chemicznej (164 mld euro). Pozostałe są dodatkami, generującymi wyraźnie mniejsze przychody. Te trzy wyżej wymienione branże to koła zamachowe całej gospodarki i gwarant niemieckiego dobrobytu. Chcąc skutecznie konkurować z producentami z Chin, USA, Japonii, Korei Południowej, etc. potrzebują taniej energii (przemysł chemiczny również taniego gazu jako surowca). Tyle tylko, że Berlin wpędził się w pułapkę, z której łatwego wyjścia nie widać.

Chory człowiek Europy

Zbudowano ją po cichu. Zaczęło się od tego, że po zjednoczeniu Niemiec gospodarka RFN zaczęła się dławić kosztami integracji nowych landów. I to tako mocno, iż w kwietniu 2004 r. dyrektor monachijskiego Instytutu Badań Gospodarczych Hans-Werner Sinn na łamach „Bild-Zeitung" nazwał swój kraj: „chorym człowieku Europy”. Przy tej okazji krytykując gabinet kanclerza Gerharda Schrödera za pakiet reform Agenda 2010. Zdaniem wpływowego ekonomisty plan deregulacji rynku pracy i przebudowy państwa opiekuńczego zupełnie nie gwarantował tego, że niemiecka gospodarka odzyska swój wielki wigor, jakim charakteryzowała się od lat 50. XX w.

Jednak w ciągu zaledwie trzech następnych lat stało się coś odwrotnego. Po długim zastoju RFN niemal podwoiła swój eksport, z 664 mld euro do 965 mld w roku 2007. Komentatorzy tego cudu gospodarczego wprost nie mogli się nachwalić Agendy 2010. Jej promotor sam sobie zapewnił nagrodę, przyjmując od Władimira Putina stanowisko szefa Rady Nadzorczej spółki Nord Stream AG, będącej własnością Gazpromu. Schröder w pełni na ten bonus zasługiwał, bo przekierował niemiecką gospodarkę na odbiór surowców energetycznych z Rosji. Jako, że szło to w parze z zacieśnianiem kooperacji politycznej, Putin oferował spore upusty cenowe. Przede wszystkim dzięki nim, a nie Agendzie 2010 przemysł RFN mógł produkować taniej. Dodatkową premię zapewniła strefa euro. Po porzuceniu marki, Niemcy zyskały walutę zawsze słabszą od ich potencjału ekonomicznego. To zaś dla produkcji idącej na eksport jest niczym porcja sterydów dla kulturysty. Wszystko rośnie jak na drożdżach.

Kolejne elementy pułapki dodawała już Angela Merkel, acz działo się to w ramach ogólnoniemieckiego konsensusu. Polega on na tym, że jeśli partie głównego nurtu oraz media dojdą w RFN do wniosku, że dana rzecz jest dla Niemiec dobra, to wcielanie jej w życie następuje potem z żelazną konsekwencją. Na krytykanctwo w polskim stylu nie ma wówczas zupełnie miejsca. Pani Kanclerz podczas swego długiego urzędowania przeprowadziła transformację energetyczną kraju, nazwaną Energiewende. Za jej sprawą średnio 40 proc. prądu uzyskiwane jest z OZE, a resztę potrzeb zaspokajają elektrownie gazowe oraz węglowe opalane węglem brunatnym. Jednocześnie przeprowadzono wygaszenie wszystkich rektorów jądrowych (ostatnie zamknął rząd Scholza). Tego bowiem domagali się Zieloni oraz SPD, a chadecy pod wodzą Merkel, wykorzystując jako pretekst katastrofę w Fukushimie, dostosowali się do konsensusu. Tym sposobem zlikwidowano elektrownie dostarczające ok. 20 proc. energii do systemu energetycznego RFN. Ich kluczowe znaczenie polegało na tym, że nie emitując dwutlenku węgla wytwarzały prąd, którego koszt produkcji był od 2,5 do nawet 4 razy niższy, niż ten z elektrowni węglowych. Co do farm wiatrowych i paneli słonecznych, ta różnica okazywała się jeszcze większa, ponieważ te generują energię elektryczną średnio 10 procent droższą w uzyskaniu niż elektrownie opalane węglem brunatnym.

W Berlinie specjalnie się tym nie przejmowano, bo trwała szybka rozbudowa bloków energetycznych zasilanych tanim gazem z Rosji. Chcąc mieć, gwarancję, że żadne spory między Moskwą a Kijowem, czy Warszawą nie zagrożą ciągłości dostaw Angela Merkel niczym czołg łamała wszelki opór sąsiednich państw, mogący uniemożliwić budowę czterech nitek gazociągów Nord Stream 1 i 2.

Pułapka budowana przez Niemców… na Niemców

Niemcy robiły też, co tylko mogły aby obrzydzić wszystkim w Europie energetykę jądrową.

Przy tej okazji ukuto ideę „Wandel durch Handel” (zmiany poprzez handel). Im bardziej Putin likwidował w Rosji resztki swobód obywatelskich i częściej zlecał mordowanie opozycjonistów, tym kanclerz Merkel głośniej powtarzała, że jedynie za sprawą gospodarczej kooperacji da się zdemokratyzować Rosję.

Uzależniwszy swój dobrobyt od Kremla Niemcy poszli o krok dalej i udoskonali pułapkę. Dokonano tego już na szczeblu Unii Europejskiej, śrubując plany redukcji emisji dwutlenku węgla do roku 2030 (obecnie poprzeczka jest już zawieszona na wysokości 55 proc.). To oznacza konieczność zamykania elektrowni węglowych. Jako, że energetyka jądrowa została w Berlinie obłożona klątwą, na terenie RFN zastąpić je muszą elektrownie gazowe oraz jeszcze droższe OZE. W tym mniej więcej momencie Władimir Putin domknął pułapkę, pracowicie budowaną przez Niemców na Niemców (a przy okazji resztę Unii Europejskiej), najeżdżając na Ukrainę.

Lech Wałęsa taki zimny prysznic niegdyś nazywał – „przebudzeniem z ręką w nocniku”. Acz akurat tu była to nie tyle ręką, co cała głowa.

Pomimo tak niemiłego przebudzenia Niemcy dalej realizują w politycznym konsensusie i z niezmienną konsekwencją, to co wcześniej zaplanowali. Mianowicie wcielają w życie plany produkcji wodoru, by zastąpić nim węgiel i gaz ziemny. Pomijając kłopoty z magazynowaniem i przesyłam tego najmniejszego z pierwiastków, na pierwszy rzut oka wygląda to nawet sensownie. Acz pod warunkiem rezygnacji z czytania, takich opracowań, jak choćby raporty śledzącego przemiany na rynku energetycznym zespołu analityków BloombergNEF.

W dziale związanym z wodorem dowiadujemy się, że pozyskanie kilograma „zielonego” wodoru z wody kosztuje tak od 2,50 do 6,80 dolarów. Natomiast „szarego” wodoru, wytwarzanego z gazu ziemnego, to ok. 1,80 dolarów. Biorąc pod uwagę ile energii można uzyskać ze spalania wodoru, to aby wychodziło taniej niż zasilanie elektrowni gazem (przy obecnych jego cenach) należałoby zbić koszty pozyskiwania najmniejszego z pierwiastków poniżej dolara. A na dokładkę nie produkować go z gazu.

Jednym słowem przez ostatnie dwadzieścia lat Niemcy z podziwu godnym samozaparciem, zmieniali tanie źródła energii na drogie, a teraz zamierzają je zastąpić jeszcze droższymi. Tej strategii trudno nie nazwać samobójczą. Zważywszy, że już teraz aby obniżyć koszty energii dla przemysłu muszą się zapożyczać. Jednocześnie swą strategię rozwojową uparcie starają się wypromować w całej Unii Europejskiej. Psychologowie takie zachowania, gdy człowiek stara się zabrać ze sobą do grobu jak najwięcej innych osób, nazywają „samobójstwem rozszerzonym”.

Na tym złe wiadomości wcale się nie kończą. W przeszłości ilekroć Niemcy tracili swój dobrobyt lub poczucie bezpieczeństwa, błyskawicznie się radykalizowali. A wówczas ich skłonność do „rozszerzonego samobójstwa” jeszcze bardziej rosła. Czego de facto przykłady dali w pierwszej połowie XX wieku. Zaś Polska pozostaje niezmiennie ich blisko ulokowanym sąsiadem.

Andrzej Krajewski