Sztampowa, nudna i przewidywalna kampania wyborcza może w Polsce dobiec końca 15 września. Od tego dnia ma szansę stać się dużo ciekawszą, a nawet przyciągnąć uwagę, masowo ignorujących ją dotąd obywateli. Wiele wskazuje na to, iż impuls inicjujący tę zmianę nadejdzie z Brukseli.

Reklama

Jednoosobowa decyzja Ursuli von der Leyen

Zacznijmy od tego, że wedle środowych doniesień portalu „Politico” poza: Rumunią, Bułgarią, Węgrami i Słowacją, żaden inny kraj Unii nie popiera żądań Warszawy, żeby przedłużyć zakaz importu ukraińskiej: pszenicy, kukurydzy, rzepaku i słonecznika na teren UE. Jednak ważniejsze jest to, że prolongowaniu zakazu zgodnie sprzeciwiają się Niemcy oraz Francja. Od tego faktu jeszcze ważniejsze są procedury. Mianowicie decyzję czy przedłużyć wygasający zakaz podejmuje samodzielnie Komisja Europejska, bez oglądania się na inne instytucje wspólnoty. A ściślej mówiąc może ją podjąć jednoosobowo przewodnicząca KE.

Reklama

Gdy swoje odejście przed upływem kadencji z Komisji, w krótkich po sobie odstępach czasu, ogłosiła dwójka jej wiceprzewodniczących: Frans Timmermans i Margrethe Vestager oraz unijna komisarz ds. innowacji i badań Mariya Gabriel, „Politico” zainteresowało się stylem pracy Ursuli von der Leyen. Co ciekawsze obserwacje, upublicznione przez portal, brzmiały następująco: „Podejmowała decyzje za zamkniętymi drzwiami, z niewielką koterią doradców. Komisarze często czuli się wykluczeni, nawet jeśli dana polityka bezpośrednio wpływała na ich zakres kompetencji”. Dodawano również: „Komisarze o wielu sprawach dowiadują się za pośrednictwem mediów”. Acz nie wspomniano, iż jednoosobowe decyzje Ursuli von der Leyen nigdy nie uderzają w interesy Niemiec.

Reklama

Oczywiście można zakładać, iż komisarz ds. rolnictwa Janusz Wojciechowski, wspinając się na szczyty krasomówstwa, popartego urokiem osobistym i najlepiej elementami hipnozy przekona przewodniczącą KE, by podjęła decyzję zgodną z interesem Polski oraz małych krajów Europy Środkowej. Ignorując interesy Berlina i Kijowa. Jednak nie należy się zbytnio co do tego łudzić.

2 miliony wkurzonych wyborców

Czyli w kolejny weekend należy się spodziewać wiadomości, że ukraińskie zboże, nie obłożone żadnym cłem, znów powinno trafić w Polsce do legalnej sprzedaży. W sumie nie byłby to koniec świata, ale zabolałoby. Najwięcej powodów do wyrażenia swego niezadowolenia mieliby ci, dla których, sianie a następnie zbieranie płodów rolnych stanowi główne źródło dochodów. Jeśli się sięgnie do Powszechnego Spisu Rolnego z roku 2020, można w nim wyczytać, iż w Polsce egzystuje ok 1,3 mln gospodarstw rolnych. Z czego 73 proc. czerpie zyski z „produkcji zboża”. Zakładając, iż większość z tych gospodarstw to więcej niż jedna osoba, wychodzi, że będziemy mieli jakieś 2 miliony wkurzonych wyborców.

A to dlatego, że dojrzewające na wspaniałych, wschodnich czarnoziemach płody rolne są przeważnie sporo tańsze niż polskie. Poza tym blokada nałożona przez Rosję na czarnomorskie porty powoduje, że ukraińskim producentom opłaca się stosować nawet ceny dumpingowe, byle tylko coś sprzedać i zdobyć na stałe nowe rynki zbytu.

Taka sytuacja na dłuższą metę mogłaby faktycznie grozić poważnymi konsekwencjami. Upadek polskich gospodarstw, przegrywających konkurencję z sąsiadami zza Bugu, oznaczałby trwałą utratę samowystarczalności żywnościowej przez III RP. To w niestabilnych czasach pachnie proszeniem się o ogromne kłopoty. Ale temat ów zasługuje na oddzielą opowieść.

W tej dzisiejszej, miesiąc przed wyborami pojawi się spory tłum nielicho wkurzonych rolników, którzy dopiero co zebrali plony. Nie trzeba przypominać, iż już nie raz demonstrowali, jak należy używać traktorów (i nie tylko ich) podczas rozmów z rządem. Na dokładkę jakoś się tak złożyło, że szef Agrounii, będącej de facto związkiem zawodowym producentów zbóż, Michał Kołodziejczak wszedł do Koalicji Obywatelskiej. A nawet zaczął sprawiać wrażenie, że jest w niej druga osobą po Tusku.

Misja ostatniej szansy Kołodziejczaka

Co ciekawe ów w czwartek wydelegował lidera Agrounii z misją ostatniej szansy do Brukseli. Kto wie, może młody i dziarski Kołodziejczak oraz jego biała koszula podczas rozmowy w cztery oczy z Ursulą von der Leyen wygenerują więcej hipnotycznego uroku, niż ten należący do Janusza Wojciechowskiego.

Aczkolwiek, jakoś trudno uwierzyć, że potomkini w prostej linii barona Ludwiga Knoopa, rezydującego niegdyś nazamku Mühlenthal, da się oczarować polskiemu chłopu, po czym lobbystów z Ukrainy, którzy od dawna pracują w Brukseli nad zniesieniem zakazu, pośle nagle precz.

Kolejny konflikt z Brukselą

Zatem jeśli stanie się to, na co się zapowiada, wówczas rząd Morawieckiego utraci pole manewru. Podporządkowanie się decyzji baronowej von der Leyen oznaczałoby wielkie ryzyko przegrania wyborów. Premierowi pozostanie utrzymanie embarga co najmniej miesiąc i udawanie, że potrwa ono w nieskończoność. W efekcie Zjednoczona Prawica rozpocznie kolejny konflikt z Brukselą, a także z Berlinem i Paryżem. Przy czym w odwrotności do poprzednich starć po raz pierwszy Warszawa miałaby przeciw sobie jednoznaczne zapisy unijnych traktatów. Złamałaby bowiem podstawowe warunki Unii Celnej, nakazujące jednolitą politykę handlową na obszarze całej UE.

Na tym problemy obecnego obozu władzy wcale się nie skończą.

Gdy Rosja najechała na Ukrainę przekazał on olbrzymie zasoby materialne i finansowe rządowi w Kijowie, by ratować przed upadkiem napadnięte państwo. Ich wartość minister finansów Magdalena Rzeczkowska oszacowała w Waszyngtonie podczas dyskusji think-tanku Atlantic Council na 50 mld zł. A było to w kwietniu 2023 r.

Polska w dużym stopniu przyczyniła się do tego, że Putin nie podbił całej Ukrainy i już nie podbije. Jednak z tego też powodu zysk z poczynionej inwestycji stał się dla wyborców w III RP w zasadzie nieodczuwalny.

Cały paradoks polega na tym, że Polacy odczuliby jedynie brak tej inwestycji.

Mianowicie gdyby Kijów padł, a rosyjska armia parła na zachód, paląc, grabiąc i mordując wówczas mielibyśmy u nas nie kilka, lecz co najmniej kilkanaście, milionów wojennych uchodźców. Potem zupełnie niegotowi na wojnę, z przerażeniem obserwowalibyśmy, jak pancerne dywizje Putina są rozmieszczane pod drugiej stronie Bugu. Być może od Grodna po Lwów. Zaś rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow w kolejnych komunikatach żądałby wycofania sił NATO z Polski zza Odrę. Oferując w zamian Berlinowi i Waszyngtonowi nowy reset. Ten scenariusz się jednak nie ziścił. Choć - jak twierdzą specjaliści od wojskowości - Wołodymyr Zełenski katastrofy uniknął o włos.

Zatem zysk z jak najbardziej rozsądnego przeznaczenia ponad 50 mld zł na ocalenie Ukrainy okazuje się w Polsce nieodczuwalny, ponieważ to co się nie wydarzyło nie może wpływać zbyt mocno na myśli i uczucia wyborców.

Co innego poczucie, iż zostało się oszukanym. Już przy okazji okrągłej rocznicy rzezi wołyńskiej zaczęły się nasilać oczekiwania, iż w zamian za przekazaną pomoc Ukraińcy winni są Polakom kilka grzeczności. Przy czym ta związana z kwestią przeprosin za Wołyń mocniej zaczyna obchodzić nas w lipcu, a następnie zainteresowanie nią wygasa do kolejnej rocznicy. Co innego grzeczność polegająca na nienaruszaniu interesów gospodarczych III RP przez Kijów. Tu emocje zapowiadają się na dużo większe. Tym bardziej gdy trwa kampania wyborcza, a polityków (zwłaszcza z Konfederacji) będzie kusiło, żeby je dodatkowo podsycić i dzięki nim zyskać więcej głosów (i raczej będzie to pokusa nie do odparcia).

W czym bardzo pomaga rząd ukraiński swą krótkowzroczną polityką zagraniczną, sprowadzającą się do próby zyskiwania wszystkiego co tylko się da od razu i na rympał. Bez oglądania się na długoterminowe konsekwencje. Czego najlepszym dowodem jest próba ulokowania swej nadwyżki zbożowej u sąsiada, którego rząd z pomocy dla Ukrainy uczynił podwód do swej największej chluby.

Acz prawdziwą wisienką na torcie okaże się to, iż Polska swój rynek wewnętrzny zostanie zobowiązana otworzyć na mocy decyzji (jak najbardziej zgodnej z prawem) dawnej ulubienicy Angeli Merkel - Ursuli von der Leyen.

Zatem aby nie stracić twarzy i nie przegrać z tego powodu wyborów rząd oraz cały obóz Zjednoczonej Prawicy od 15 września będzie zmuszony grać wobec Kijowa bardzo twardo. Niestety kosztem wzajemnych relacji. Ten brak pola manewru, stanowiący wspólne dzieło Komisji Europejskiej oraz ukraińskich przywódców, wcale nie musi wyjść Polsce na złe.

Jednak to już temat zasługujący na osobą opowieść.

Stanie się ona zasadna do opowiedzenia, jeśli w nadchodzącym tygodniu baronowa von der Leyen faktycznie nie ulegnie urokowi żadnemu z obu wydelegowanych do niej na rozmowy polskich chłopów.