Mały rzut oka na sondaże w różnych krajach i od razu widać, jak ciekawe czasy nadchodzą nawet w państwach uchodzących za wzór stabilności.

Oto w Holandii, gdzie na początku miesiąca upadł rząd Marka Rutte wedle sondaży portalu politico.eu (tu link) o pozycję lidera walczy BoerBurgerBeweging (BBB), ciesząc się poparciem 16-20 proc. wyborców. Przed zapowiedzianymi na jesień wyborami idzie łeb w łeb z rządzącymi do tej pory Niderlandami centroprawicową VVD oraz centrolewicowym sojuszem PvdA – GroenLinks.

Stronnictwo BBB założyła w październiku 2019 r. dziennikarka zajmująca się rolnictwem (głównie pisywała o branży mięsnej) Caroline van der Plas, przy wsparciu … stowarzyszenia hodowców świń, innych organizacji rolniczych oraz agencji marketingowej ReMarkAble. W tamtych dniach Niderlandami wstrząsały protesty właścicieli oraz pracowników ponad 50 tys. przedsiębiorstw rolnych, które w niewielkim przecież kraju są jedną z kluczowych branż gospodarki. Sektor rolny Niderlandów wysyła bowiem rocznie na eksport produkty warte ponad 90 mld euro! Jedynie rolnictwo Stanów Zjednoczonych może się pochwalić lepszym wynikiem.

Reklama

Fala protestów w Holandii a narodziny BBB

Reklama

Mimo to rząd Marka Rutte zdecydował się narzucić mu wyśrubowane normy maksymalnej emisji tlenków azotu oraz innych gazów cieplarnianych. Czym zablokował możliwość rozbudowy chlewów i obór. Mówiono nawet o ograniczeniu ich liczby. W odpowiedzi niderlandzcy chłopi wsiedli na traktory, zdobyli 14 października 2019 r. budynki administracji rządowej w Groningen, po czym ruszyli na Hagę. Premier Rutte nakazał policji i wojsku zamienić stolicę w twierdzę, a rolnikom zagroził więzieniem, jeśli złamią prawo. Za sprawą jego twardej postawy policja skutecznie pacyfikowała kolejne fale protestów. Wówczas narodziło się BBB. Acz bunty przedsiębiorców rolnych początkowo wcale nie wypchnęły w górę stronnictwa. W wyborach parlamentarnych w marcu 2021 na BBB zagłosowało zaledwie 104 tys. obywateli, co oznaczało poparcie w okolicach 1 proc.

Minęły ledwie dwa lata i w tym tygodniu na portalu bnnvara.nl, będącym częścią publicznego radia i telewizji BNNVARA, cieszący się autorytetem, wiekowy (rocznik 1942) publicysta i poeta Manuel Kneepkens bije na alarm. „Uważajmy! Niderlandy coraz bardziej przypominają Włochy. Wystarczy spojrzeć na Caroline van der Plas” – pisze. „Italianizacja naszego kraju, a w szczególności italianizacja naszego rządu, musi zostać natychmiast powstrzymana” – apeluje. Zważywszy, jak po władzę szła premier Giorgia Meloni, obawy Kneepkensa wydają się uzasadnione.

Z jakiś powodów partia hodowców bydła i trzody chlewnej zassała elektorat skrajnej prawicy, a następnie zaczęła przyciągać kolejne grupy wyborców, mających dość kursu politycznego, jaki wytyczał od lat Marka Rutte. Czyniącego z Holandii wzorcowy w swej dbałości o: redukcję emisji CO2, ochronę środowiska naturalnego, traktowanie migrantów oraz postępowość, kraj Unii Europejskiej.

Italianizacja Austrii

W innym kraju UE, postrzeganym dotąd jako jedynie nieco mniej wzorcowy, sytuacja wcale nie wygląda lepiej. Oto w Austrii nacjonalistyczna FPÖ, na czele której stał nieżyjący już Jörg Haider, cieszy się poparciem 28 proc. wyborców. Wyprzedzając o 5-6 proc. ugrupowania centrowe. A żeby było śmieszniej na poważnego konkurenta tego stronnictwa, nazywanego kilkanaście lat temu „neofaszystowskim”, wyrasta… Austriacka Partia Piwa (BPÖ). Chciałoby zagłosować obecnie na nią ok. 12 proc. Austriaków. Stronnictwu obiecującemu uwolnienie piwa od podatków oraz wprowadzenie testów kompetencyjnych dla polityków, przewodzi popularny nad Dunajem komik i muzyk Marco Pogo (pod tym pseudonimem artystycznym ukrywa się Dominik Wlazny). Obecne sukcesy polityczne lidera punkowej kapeli „Turbobier”, jako żywo przypominają karierę włoskiego komika Beppe Grillo i jego Ruchu Pięciu Gwiazd. I znów Manuel Kneepkens miałby prawo ostrzegać przed „italianizacją Austrii”. Zresztą nie tylko jej.

O większych, acz kluczowych dla Unii krajach szkoda czasu, żeby się rozpisywać - „jaki jest koń każdy widzi”. W Niemczech antysystemowa AfD wyrosła na najpopularniejszą partię w landach po byłej NRD (poza Berlinem). Tam jej notowania oscylują już w okolicach 30 proc. Do wiosny ten fakt odróżniał landy wschodnie od zachodnich, w których nadal królowały: CDU/CSU, SPD oraz Zieloni. Ale i to zaczęło się nagle zmieniać. W czerwcu AfD w skali całego kraju wyprzedziło SPD i obecnie z poparcie ok. 20 proc. jest już drugą siłą polityczną po chadekach.

Francuzi nie mogą się zdecydować, którą skrajność wolą

We Francji polityczne centrum od dawna może stabilnie egzystować jedynie dlatego, że Francuzi nie mogą się zdecydować, którą skrajność wolą. Jak na dziś najwięcej bo 25 proc. popiera komunistów Jean-Luca Mélenchona, a procent mnie leppenowskie Zjednoczenie Narodowe. Oba ruchy polityczne są z złożenia antysystemowe i wrogie elitom V Republiki. Jednak siebie nazwanej nienawidzą najbardziej. Dzięki czemu Emmanuel Macron może bezpiecznie dzierżyć władzę.

Skok poparcia dla Konfederacji

Wyliczankę, jak rośnie poparcie w innych krajach UE dla partii, które można określić mianem antysystemowych da się prowadzić jeszcze długo. Jednak sprawą ważniejszą jest dostrzeżenie całości zmiany, w której udział bierze także Polska. Bo przy całej, deklarowanej od lat antysystemowości PiS, to obecny skok poparcia dla Konfederacji, okazuje się być głosem sprzeciwu wobec dotychczasowego porządku.

Chcąc więc uchwycić rzecz całościowo, należy na Stary Kontynent spojrzeć w nieco szerszym kontekście, także czasowym. Unia Europejska, w której obecnie żyjemy była i wciąż jest wspólnym projektem politycznym: chadeków, socjaldemokratów, liberałów oraz francuskich gaullistów. To te nurty zdominowały sceny polityczne w poszczególnych krajach wspólnoty od lat 50. ubiegłego wieku. Każdy ewoluował, zmieniał swój program ale zachowywał ciągłość: ideową, historyczną oraz przede wszystkim personalną. Partie głównego nurtu konkurowały między sobą, lecz jeśli pojawiał się ktoś spoza niego, natychmiast okazywały się zdolne do bliskiej współpracy (wielkie koalicje CDU/CSU – SPD są najlepszym tego przykładem). Inne ruchy polityczne - nazwijmy je tu aberracjami w systemie – albo wkomponowywały się w główny nurt, albo wegetowały na marginesie sceny politycznej, bez szans na przejęcie władzy. Jak choćby od lat 50-tych do 80-tych komuniści. Tego niepisanego porządku starano się pilnować w obrębie całej wspólnoty.

Zwolennikom Prawa i Sprawiedliwości wydaje się dziś, że Polska pod rządami tej partii jest ofiarą bezprecedensowych prześladowań ze strony instytucji UE oraz Niemiec i wspierających je rządów mniejszych państw (do niedawna zwłaszcza Holandii). Wszystko przez to, że do najazdu Rosji na Ukrainę sprawy zagraniczne interesowały zarówno polskich polityków, jak i wyborców równie mocno, co opady śniegu w Andach.

Nie zakonotowano więc w pamięci, co działo się w 2000 r., gdy w Austrii, usytuowana poza głównym nurtem FPÖ zdobyła 27 proc. głosów. Po czym przywódca chadeków Wolfgang Schüssel, łamiąc niepisaną regułę, zamiast dogadać się z lewicą wolał formować wspólny gabinet z Jörgiem Haiderem. Z dnia na dzień wszyscy przywódcy państw ówczesnej Unii Europejskiej ogłosili zaprzestanie współpracy z austriackim rządem. Zapowiedziano otoczenie małego kraju „kordonem sanitarny”, a kanclerza Schüssela traktowano na salonach, jak zadżumionego. Solidarnie odmawiając utrzymywania z nim kontaktów. Ustąpienie Haidera z urzędu wicekanclerza i oddanie kierownictwa w FPÖ niewiele pomogło.

W Europie krążył dowcip, iż: „ze względów humanitarnych NATO rozpocznie naloty na Austrię dopiero po zakończeniu sezonu narciarskiego”. Dopiero upadek koalicji i odesłanie FPÖ na margines sceny politycznej, wydobyły Wiedeń z izolacji. Podobną aberracją był Silvio Berlusconi ze swoją partią Forza Italia. Acz o wiele trudniejszą do spacyfikowania, bo przebiegły Włoch z jednej strony usiłował się wkomponować w główny nurt, a jednocześnie kiedy tylko mógł nie przestrzegał żadnych reguł. Dopiero w listopadzie 2011 przyszpilili go wspólnie kanclerz Angela Merkel, prezydent Nicolas Sarkozy i Europejski Bank Centralny. Wobec groźby bankructwa, znajdujących się w fatalnej kondycji finansowej Włoch (a doszłoby do niego bez wsparcia EBC) „boski Silvio” zgodził się dobrowolnie podać do dymisji.

Nowa fala aberracji

Cztery lata później status podobnej aberracji pozyskał sobie w głównym nurcie europejskiej polityki PiS. Czego też ponosi konsekwencje. Choć w porównaniu z tym, jak niegdyś pacyfikowano FPÖ, są to wręcz pieszczoty. W dużej mierze dlatego, że wraz ze słabnięciem starych państw Unii, również główny nurt traci swą siłę.

Pięć lęków

Tymczasem tego lata nadciągnęła w Europie nowa fala aberracji. Ich kumulacja wygląda na niemającą precedensu w dziejach Unii. Każda partia antysystemowa jest inna, ale w swym sednie marginalne dotąd stronnictwa łączy niechęć do obecnego kierunku zmian zachodzących na terenie Unii. Ten zaś wytyczyły stare partie. Przenosić z nich swe głosy zaczęli ci wyborcy, którzy na zmianach tracą lub się ich boją. Aby zaś dowiedzieć się, czego boją się najbardziej wystarczy zajrzeć do wyników czerwcowych badań Eurobarometru. Na pierwszym miejscu wśród lęków są: „rosnące koszty życia”, zaraz potem „sytuacja międzynarodowa”, czyli wojna. Miejsce trzecie to: „migranci”, po nich: „zmiany klimatyczne” i wreszcie piąty lęk to: „odcięcie od dostępu do energii”, czyli prądu. Co ciekawe wedle Eurobarometru wyliczone obawy wyraża 22-27 proc. zapytanych. Reszta boi się mniej lub o tym nie mówi. Te liczby raczej nie przypadkiem korelują z wysokością poparcia dla partii antysystemowych.

I tu dochodzimy do punktu czemu coś, co od dekad było powracającą co jakiś czas w poszczególnych krajach UE aberracją, tym razem może zapachnieć ogólną zmianą (żeby nie powiedzieć rewolucją).

Otóż główny nurt polityczny unijnych krajów nauczył się, że aberracje po chwilowym zyskaniu popularności albo wygasają albo zostają wchłonięte. Wystarczy przejąć cześć ich programu oraz ukoić lęki wyborców. Uspokajające są też inne wyniki, jakie przynoszą czerwcowe badania Eurobarometru. Wedle nich aż 85 proc. obywateli UE uważa, że: „​​UE powinna masowo inwestować w odnawialne źródła energii , takie jak energia wiatrowa i słoneczna”. Założenia „Fit for 55”, co do „zwiększenie efektywności energetycznej budynków” popiera 82 proc. Redukcję importu paliw kopalnych - 81 proc., itd.

Ogólnie rzecz ujmując wielką transformację energetyczną, solidarnie wspieraną przez wszystkie partie głównego nurtu na Zachodzie, mającą przynieść Europie odrodzenie ekonomiczne i redukcję emisji CO2, popiera ponad 80 proc. zapytanych. Acz pewnie znikomy procent zdawał sobie sprawę, że poszczególne pytania tworzą jedną całość. Wspólną politykę obronną oraz bezpieczeństwa UE (czyli zacieśnianie integracji) akceptuje 77 proc.

Patrząc z tej perspektywy stare elity polityczne Unii nie mają powodów do wielkich obaw. Z aberracjami dawno temu nauczyły się, jak sobie radzić. Natomiast ucieczkę do przodu w ich wykonaniu - którą de facto jest projekt dalszej integracji Unii oraz zielona transformacja, zdaje się akceptować większość obywateli wspólnoty.

Europejski wysyp partii antysystemowych

Jednak takie spojrzenie pomija drobny szkopuł. Integracja i transformacja muszą przebiec w odczuciu zwykłych ludzi bezkosztowo. Zwłaszcza, że badania Eurobarometru pośrednio pokazują, iż większość społeczeństw UE żyje wciąż bez świadomości, możliwej ceny zmian, koniecznej do zapłacenia.

Jak zaś wyglądają reakcje, gdy taka świadomość się pojawia, pokazali choćby holenderscy rolnicy. Dlatego ów szkopuł dopiero będzie przybierał na wadze, bo zaplanowana transformacja energetyczna wydaje się niemożliwa bez poniesienia kosztów społecznych. Zaczną one być odczuwalne w najbliższych latach. Pięknie zbiegając się z ogólnoeuropejskim wysypem partii antysystemowych.

Patrząc z tej perspektywy daje się zauważyć, iż całościowa erozja dotychczasowego mainstreamu politycznego UE nie tyle nadejdzie, co już trwa. Zaś nasze czasy wciąż nie są jeszcze tak ciekawe, jakimi dopiero mogą się okazać.

Andrzej Krajewski