Politycy serwują nam czarną komedię

Tak nieistotna kampania wyborcza jak obecna, jeszcze w III Rzeczpospolitej się nie wydarzyła. Jedyną ważną rzeczą, która się w niej ostała, to kwestia - kto po zakończeniu liczenia głosów, późną jesienią będzie mógł stworzyć nowy rząd. Wszystko inne przypomina połącznie czarnej komedii z podróżą do równoległej rzeczywistości. Przy czym egzystują w niej jedynie aktorzy, natomiast widzowie są skazani na prozę życia. Acz jeśli mają ochotę, to mogą się przynajmniej trochę pośmiać. Takie bowiem bywają objawy zetknięcia się z czarną komedią oparta na wzorcach z Hollywood.

Mianowicie odgrywający w niej główne role aktorzy, niezmiennie zachowują kamienne wyrazy twarzy. Ze stanu śmiertelnej powagi nie wybiją ich nawet największe bzdury, czy absurdy. Jednocześnie wokół nich trup ściele się gęsto. Czego nie zauważają, czasami niemal do samego końca seansu. I to potrafi śmieszyć do łez. Acz pod warunkiem posiadania specyficznego poczucia humoru.

Reklama

Droga energia elektryczna

Reklama

W tym miejscu przejdźmy do kwestii rzeczywistości alternatywnej, będącej nieodłącznym elementem naszej komedii. W tej, w której musimy egzystować na rzecz najważniejszą wyrasta dostęp do energii elektrycznej. Tak się dziwnie złożyło, że kraje wysokorozwinięte stały się od niej totalnie uzależnione. Gdy okazuje się droga, rozwój gospodarczy staje w miejscu, przemysł ucieka za granicę, a społeczeństwo zaczyna szybko ubożeć. Czego nagle zaczęły doświadczać Niemcy, od momentu odcięcia od tanich surowców energetycznych z Rosji. Polska zaś jest na najlepszej drodze, żeby pójść w ich ślady. Cała energetyka węglowa wraz z kopalniami znajduje się bowiem w fazie wygaszania, a nowe farmy wiatrowe i fotowoltaika ich nie zastąpią. Już około 10 proc. wcale nie taniego prądu musimy kupować od zagranicznych dostawców. Jednocześnie budowa pierwszej z elektrowni jądrowych nadal jest tylko w sferze planów, a drugiej marzeń. Nadzieje daje budowa sieci modułowych rektorów jądrowych. Ale małe SMR-y to dopiero wdrażana do użytku technologia, co oznacza realną groźbę trudnych do oszacowania opóźnień.

Polska może w tej sytuacji pójść drogą niemiecką, którą de facto do niedawna szła (po wygaszeniu w RFN elektrowni jądrowych nasze energetyki stały się prawie bliźniacze). Postawić możemy zatem na budowę elektrowni gazowych, które za kilkanaście lat przejdą na zasilanie wodorem produkowanym w wielkich wytwórniach za Odrą (no chyba, że postawimy własne). Ale wcześniej, podobnie jak Niemcy, musimy dotować ceny energii, zadłużając się po same uszy na konto tego oraz całej „zielonej transformacji”. Jednak jeśli coś pójdzie z nią nie tak, to zostaniemy z gigantycznym długiem i drogim prądem, kupowanym w dużej części od sąsiadów.

Wszechobecna panika

W RFN, gdzie sobie właśnie uświadomiono, w którą stronę rzecz zmierza, narasta wszechobecna panika. Niemcy się boją, iż czeka ich życie w nędzy. W Polsce narasta radość, że wreszcie dożyliśmy czasów, kiedy to Niemcy panikują. Świadomość, iż za kilka lat energia elektryczna może okazać się w Kraju nad Wisłą drogim i deficytowym towarem, pozostaje zerowa. Choć jeśli ten czarny scenariusz się ziści, wówczas definitywnie skończy się bogacenie społeczeństwa, wzrost gospodarczy, a przemysł w Polsce zniknie. Czyli – jak mawiał Krzysztof Kononowicz – niczego nie będzie.

Tu, wracając do naszej czarnej komedii, należy wyrazić zdziwienie, czemu żadna partia nie wzięła go jeszcze na swe listy. Przecież od miesiąca w kampanii wyborczej wszystko obraca się wokół personaliów. Im barwniejszą postać przygarnie jakieś stronnictwo, tym bardziej się cieszą media, wręcz jak dziecko z nowego smartfonu.

Każda partia chce mieć na listach własnego narodowca

Na tym polu prym wiedzie Platforma. Najwyraźniej Donald Tusk uznał, że strategia - użyj szemranej persony dla wzbudzenia powszechnej radości, przyniesie mu wyborczy triumf. Dzięki temu od dwóch tygodni debatę nad stanem Polski da się zamknąć w dwóch słowach: Kołodziejczak i Giertych. Spora jest też szansa, iż tak pozostanie przez cały wrzesień, bo były szef Ligi Polskich Rodzin ma stać się czymś na kształt Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Acz nie po to, żeby kolaborować z Niemcami lecz urządzić pogrom Kaczyńskiemu. Jak ma to w praktyce uczynić, jest zupełnie nieistotne. Grunt, że komedia trwa, a widzowie oglądają.

Zresztą idąc w ślady Platformy każda partia chce mieć na listach własnego narodowca. Prezes PiS ponoć zakupił już sobie Roberta Bączkiewicza. Trzecia Droga przygarnęła Małgorzatę Zych. Aż dziw bierze, że w odpowiedzi za wolnorynkowe zapotrzebowanie Konfederacja nie wystawiła na sprzedaż kilku - najlepiej w dobrym stanie, z małym przebiegiem, bez przekręconego licznika i niekoniecznie sprowadzonych zza granicy. Może nawet Lewica połasiłaby się na taką ofertę, a Sławomir Mentzen zyskałby dodatkowe fundusze na kampanię wyborczą.

Przy okazji końca lata i sezonu na zakup przecenionych narodowców, wracamy do sporu o aborcję (w końcu to, czy Roman Giertych w tej kwestii zmienił zdanie stało się problemem wagi państwowej).

W naszej rzeczywistości współczynnik dzietności (TFR) spadł w III RP do poziomu 1,26. To oznacza, że nigdy ale to nigdy wcześniej Polki nie rodziły tak mało dzieci. Ale niedługo może być jeszcze gorzej. Najlepiej widać to na przykładzie Korei Południowej, gdzie przepracowani i ciągle zestresowani Koreańczycy powiedzieli „mamy dość, wymieramy”. Tam, pomimo olbrzymich wydatków państwa na politykę pronatalistyczną i wykonywaniu rocznie przez Koreanki zaledwie ok 32 tys. aborcji (dane za Koreańskim Instytutem Zdrowia i Spraw Społecznych), współczynnik dzietności spadł już do zastraszającego wyniku 0,78.

Czyli, jak w przypadku energetyki, również i tu Polacy stają przed wyborem, którego skutki za kilka lat będą kształtowały codzienne życie każdego z nas. Jest on dość czytelny. Zatem: albo zacznie się rodzić więcej dzieci albo wpuścimy 6-8 mln migrantów, by uratowali rynek pracy i budżet ZUS, albo za 20 lat dzisiejsi pięćdziesięciolatkowie zjedzą tyle, ile wygrzebią ze śmietnika (no chyba, że zaoferujemy im „dobrowolną” eutanazję). W każdym razie już za kilka lat możemy żyć w kraju, gdzie aborcja będzie dopuszczalna do 12 tygodnia, lecz jak się rozejrzymy wokoło, to po horyzont nie będzie żadnej kobiety w ciąży, którą można by było usunąć. Za to wszyscy przechodnie będą mówili w mniej lub bardziej egzotycznych dla coraz starszych Polaków językach.

Może więc lepiej wróćmy do naszej komedii, w której PiS, nie może się nacieszyć wymyśloną w ramach kampanii wyborczej przez prezesa zabawką. Jej pełna nazwa brzmi „Państwowa Komisja do spraw badania wpływów rosyjskich na bezpieczeństwo wewnętrzne Rzeczypospolitej Polskiej w latach 2007-2022”. Oto powołano członków owego tworu, oczywiście związanych z PiS. Dając im miesięczną pensję w wysokości jak na dziś 12,6 tys. zł brutto. Zaś przewodniczący tego ciała za szukanie dowodów na to, że Tusk jest rosyjskim Niemcem (jakby ktoś tego na prawicy nie wiedział) zarobi miesięcznie 23,4 tys. zł brutto oraz może jeszcze dojedzie to tego dodatek funkcyjny 3,4 tys. brutto.

Osoby te są być może największymi wygranymi obecnej kampanii wyborczej. Dzięki niej nie muszą już martwić się tym, że w naszej rzeczywistości inflacja nadal utrzymuje się na poziomie powyżej 10 proc., (prawie najwyższa w UE). Także zagrożenia niesione przez kryzys energetyczny i demograficzny stają się dla szczęściarzy z komisji mniej znaczące. Właściwie największe wyzwanie, jakie staje przed nimi, to podtrzymywać przy życiu ów pozaparlamentarny twór przez nadchodzące lata. Aż wiodąc spokojną i dostatnią egzystencję sami zejdą z tego padołu łez.

Za sprawą wspomnianej komisji zdarzył się jednak w czarnej komedii niepotrzebny zgrzyt. Na zasadzie skojarzeń przypomniała ona bowiem, że za naszą wschodnią granicą, toczy się ponoć jakaś bardzo krwawa wojna wzniecona przez Rosję. Jeśli by pójść za tymi skojarzeniami, to można by jeszcze dostrzec, iż niezmiennie należy się liczyć z rosyjskimi działaniami sabotażowymi i terrorystycznymi na terenie Polski. Dodajmy jeszcze, że Aleksander Łukaszenko, najbliższy (o ile nie ostatni) przyjaciel Putina, dba o to aby na polską granicę napierał coraz większy tłum migrantów i krwawe incydenty zaczynają wisieć w powietrzu.

O tego typu sprawach jednak nie usłyszymy w kampanii wyborczej. I bardzo dobrze, bo nie ma w tym nic śmiesznego! Podobnie zresztą we wszystkich innych sprawach, istotnych dla codziennego życia Polaków. Jak choćby w kwestii dostępność darmowych usług medycznych, czy eksodusu ze szkół publicznych nauczycieli (za kilka lat wielki atut polskiego społeczeństwa, jaki stanowiło dobre wyedukowanie na tle reszty krajów Europy, odejdzie w przeszłość).

Zresztą po co dalej wyliczać, skoro prościej jest odwołać się do obowiązującej podczas obecnej kampanii wyborczej kluczowej reguły. Mówi ona, że jeśli jakaś kwestia może wpłynąć na codzienne życie Polaków, to biorący udział w obecnych wyborach polityk za żadne pieniądze, stanowiska w spółkach skarbu państwa, czy komisjach, a nawet poddany torturom o niej nie wspomni. Bo taka jest konwencje czarnej komedii.

Obok kluczowej reguły obowiązuje jeszcze jedna. Wszystko co jest w kampanii wyborczej musi odnosić się do rzeczywistości sprzed kilku lat. Najlepiej do tej sprzed 2015 r., ponieważ ona już zupełnie przeminęła i zamieniła się w coraz odleglejsze wspomnienie. Dzięki temu zyskuje się pewność, iż nie łamie się reguły numer jeden.

Doceńmy więc tych, którzy nami rządzą lub chcą rządzić za wysiłek wkładany w to, żebyśmy mogli w coraz trudniejszych czasach dobrze się bawić i choć na chwilkę o nich zapomnieć. No i śpieszmy się ich kochać. Bo gdy rzeczywistość tak szybko się zmienia, to bywa, że dotychczasowe elity polityczne niezwykle szybko potrafią same stać się przeszłością.

Andrzej Krajewski