Czasami istotę problemu politycznego można wysnuć z trzeciorzędnego sporu. Ów przemknął w tym tygodniu przez media społecznościowe, jako jedna z wielu burz. Acz ta akurat była interesująca.

Reklama

O jeden most za daleko

Oto Rafał Trzaskowski zaprosił na Campus Polska Przyszłości: Marcina Mellera, Dominikę Sitnicką, Grzegorza Sroczyńskiego oraz Jana Wróbla. Panel dyskusyjny, w którym wezmą udział, opatrzona jest tytułem (niektórzy uznają go za obelgę): „Symetryści”.

Z boku wyglądało to tak. W Olsztynie na spotkaniu elit liberalno-lewicowych, które winno zaowocować intelektualnym fermentem (wszystkie obozy polityczne w III RP od czasu do czasu próbują czegoś takiego, acz zwykle bez fermentu), zjawią się ludzie, mogący zintensyfikować krytyczne myślenie. Wprawdzie postrzegani, jako specyficzny „dziw natury”, niekoniecznie pasujący do całego towarzystwa, jednakże zdatni do dyskutowania z nimi. Pociągniecie Trzaskowskiego, mogło być odbierane, jako próba otwarcia Platformy na „symetrystów”. Dla twardego elektoratu partii, na czele z osobami odgrywającymi w mediach społecznościowych rolę liderów opinii, okazało się to być czymś, o co najmniej jeden most za daleko.

Reklama

Obelgi i groźby

Dezaprobata, jaka została wyrażona (często opatrzona hasztagiem „Silni Razem”), składała się z mieszaniny obelg i gróźb, świadczących o naprawdę godnym pozazdroszczenia potencjale twórczym na tym polu. Było na bogato i z pełnym zaangażowaniem. Potem, jak zawsze burza ucichła, zaś Trzaskowski nie ugiął się na razie przed szantażem i panel ma się odbyć. Wszystkie powyższe zdarzenia to drobiazg, lecz warto mu się przyjrzeć z nieco szerszej perspektywy.

Reklama

Niespodziewane zdobycie parlamentarnej większości w 2015 r. przez Zjednoczoną Prawicę skupioną wokół PiS, stanowiło dla przegranych szokujące wydarzenie. Choć przecież Platforma, opuszczona przez Donalda Tuska, który wybrał posadę w Brukseli, zrobiła co tylko mogła, by przerżnąć najpierw wybory prezydenckie, a zaraz po nich te do Sejmu i Senatu.

Pomimo to zarówno partia, jak i związane z nią środowiska, trwały w przekonaniu, iż są znakomite. Natomiast to, co się zdarzyło, stanowi przejściową aberrację. Przyjęto więc strategię, jaką najlepiej ubrał w słowa redaktor naczelny tygodnika „Newsweek Polska” w tekście z 24 stycznia 2016 r. pt. „Ani kroku dalej”. Tomasz Lis pisał wówczas: „Opozycja musi być totalna, bo naczelnik Kaczyński liczy się tylko z silnymi i bezkompromisowymi. (…) Opozycja słaba nie jest Polsce potrzebna. Będzie najpierw fasadą, potem pośmiewiskiem, a w końcu zniknie”.

Tymczasem w przestrzeni medialnej funkcjonowały też osoby, dla których zajmowanie się wyłącznie totalną krytyką PiS-u oraz bezkrytycznym wspieraniem wszystkiego, co robiła opozycja, wydawało się zajęciem nie do końca interesującym. Nie tworzyły one żadnego, wspólnego środowiska. Ich główną cechą wspólną było krytyczne podejście wobec wszystkich oraz wszystkiego. Oczywiście krytycyzm nie rozkładał się równomiernie, czy sprawiedliwe, bo każdy ma jakieś swoje polityczne sympatie i antypatie. Mimo to i tak szedł w poprzek podziału III RP na dwa, wielkie obozy polityczne. Kim są wspomniane osoby zdefiniowali na łamach „Polityki” w maju 2016 r. Mariusz Janicki i Wiesław Władyka w eseju pt. „Symetryści i poputczicy”. Określając opisywanych bohaterów mianem „symetrystów”, a samo zjawisko nazywając „symetryzmem”. I tak już zostało.

Niewykorzystane szanse opozycji

W sumie zaraz po 2015 r. opozycja musiała wypluć „symetrystów”, bo grozili oni zacieraniem polaryzacji i osłabianiem ducha walki. Z nimi na pokładzie opozycja nie mogłaby być totalna. Wcale też nie jest powiedziane, że ta taktyka nie przyniosłaby oczekiwanych efektów i zwycięstwa w kolejnych wyborach, gdyby nie jedna rzecz. Mianowicie pech całego obozu anty-PiS, jaki się wówczas ukształtował. Polegał na tym, że Polska i Europa to nie było już to samo miejsce co w roku 2005. Choć prawdziwa lawina zmian miała dopiero nadejść. Zaanonsował ją kryzys migracyjny, którego znaczenie dla odczuć wyborców, z tak fatalnym skutkiem dla siebie, zlekceważył rząd Ewy Kopacz. Po wyborach nadeszły kolejne kryzysy. Wiele powinien mówić fakt, iż żadnego z nich, ale to żadnego, opozycja nie potrafiła wykorzystać tak, by zwiększyć swą popularność wśród Polaków uprawnionych do głosowania.

Nawet, gdy PiS potykał się o własne nogi i walił nosem w beton, a jego prezes wpadał na obłędne pomysły w stylu wyborów kopertowych, opozycja na tym nie zyskiwała. Ba! Ona na kryzysach potrafiła stracić. Symbolem tego, jak bardzo się gubiła w zetknięciu z nowymi zagrożeniami powinien zostać moment, kiedy Aleksander Łukaszenko zadbał, by ściągani samolotami z całego Bliskiego Wschodu i Środkowej Azji migranci, zaczęli szturmować polską granicę. To, co najbardziej utkwiło w zbiorowej pamięci z tamtego okresu w odniesieniu do opozycji, to galop w stronę granicy Franka Starczewskiego. Ta szarża posła Koalicji Obywatelskiej opatrzona logiem torby z Ikei, była już czymś tak głupim, że wymyślenie czegokolwiek głupszego wymagałoby posiadania nadzwyczajnej inteligencji. Tymczasem kiedy poważna partia polityczna ociera się o śmieszność, to równocześnie ociera się o zgon.

Wszelkie, kompletnie chybione reakcje opozycji, odstraszające od niej niezdecydowanych wyborców wynikały po części z bycia zakładnikiem wspierających ją mediów oraz liderów opinii. Twardo domagających się trzymania nieco dziecinnej zasady, iż jeśli coś PiS robi lub mówi, to należy zawsze postępować i mówić odwrotnie.

Jednak w dłuższym przedziale czasowym rzecz ważniejszą stanowił brak umiejętności stawiania trafnych diagnoz. Z tego powodu, od kiedy zmiany w świecie ciągle przyśpieszają,opozycja w Polsce pozostaje w stosunku do nich stale spóźniona. W efekcie, gdy jakieś rozwiązania problemów oferuje wyborcom, są one przeważnie nieadekwatne do ich odczuć, a już zwłaszcza potrzeby bezpieczeństwa.

Choć PiS swą polityką, polegającą na tym, że nie ważne jest - jak działają instytucje, byleby tylko kierowali nimi nasi ludzie, sukcesywnie dewastował elementy składowe państwa i tak budzi wciąż większe zaufanie w kwestiach zapewniania ludziom poczucia bezpieczeństwa. W niestabilnych czasach właśnie to odczucie bywa najważniejsze.

Wracając do „symetrystów”, to trudno im zarzucić, iż nie starali się nadążyć za zmianami, jakie zachodziły w świecie. Kłopot w tym, że przyjmowania ich diagnoz za własne przez opozycję, oznaczałoby wpuszczenie ich do środka obozu. To z kolei w następnym kroku czyniłoby go mniej „totalnie opozycyjnym”. Acz jeszcze większe niebezpieczeństwo stanowiłby naturalny proces wymiany liderów opinii.

Niezdolna do wygrywania wyborów

Ci co trafniej diagnozują sytuację z czasem budzą większe zaufanie, jeśli się ich stale nie dyskredytuje. Czyli ludzie zaczynają za nimi podążać. Ale wówczas opozycja liberalna w III RP stałaby się już zupełnie innym bytem. Zatem wciąż musiała wypluwać „symetrystów”, choć ci w swej większość, z racji spojrzenia na świat i tak najbardziej ku niej ciążą. Tu koło się zamykało. Opozycja w wersji totalnej, wciąż mówiącej i robiącej to samo mogła trwać ale okazała się niezdolna do wygrania wyborów parlamentarnych w 2019 r i prezydenckich rok później. Prawdziwych przyczyn porażek, z racji powtarzania wciąż tego samego, znów nie potrafiono zdiagnozować.

Ów stan równowagi mógłby potrwać jeszcze przez parę kolejnych wyborów gdyby nie to, że nasza rzeczywistość z każdym miesiącem coraz mniej przypomina tą z 2005 r. Wreszcie notoryczne nienadążanie za jej zmianami obozu liberalno-lewicowego wypchnęło w górę Konfederację.

Konfederacja języczkiem u wagi

To zaś zasadniczo zmienia reguły gry. Chodzi o to, iż w wyborach 2019 r. Zjednoczona Prawica zdobyła ok. 8 mln głosów ale KO, Lewica i PSL prawie 9 mln. Rachunek ów dawał nadzieję na przyszłość. Teraz zapowiada się, że więcej milionów Polaków zagłosuje na Zjednoczoną Prawicę i Konfederację niż na cały obóz anty-PiS. Co więcej to Konfederacja w nowym Sejmie ma szansę pełnić funkcję języczka u wagi. Jeśli ten scenariusz się ziści, wówczas dojdzie do sytuacji, gdy rolę, jaką zwykle spełniają partie centrowe przejmie ugrupowanie skrajnie prawicowe, a zarazem nie tyle już liberalne gospodarczo co libertariańskie.

Wówczas uruchomiona zostałaby siła ciążenia, którą trudno oszukać. Stronnictwa będące języczkiem u wagi posiadają sporą zdolność wymuszania na potrzebujących ich wsparcia partiach zmian ideowych, by potem pochwalić się elektoratowi swą mocą sprawczą. To zaś oznaczałoby, że skręt na prawo, jaki miał miejsce w III RP po 2015 r., był jedynie drobną korektą, przy skręcie, jaki nastąpi po 2023 r.

I nie byłaby to jedyna zła wiadomość dla lewicowo-liberalnej opozycji. Nawet gdyby Platforma pokusiła się o kooperację w parlamencie z Konfederacją, oparty na takim fundamencie rząd, byłby dla niej na dłuższą metę zabójczy. Z drugiej strony udowodnienie własnemu elektoratowi kolejny raz, iż nie jest się wstanie wygrywać wyborów, działa podobnie. W obu scenariuszach końcowa klęska zdaje się być nieuchronna i przywodzi na myśl zniknięcie we Włoszech chadecji. Przecież tak potężnej po II wojnie światowej. Ona również na początku lat 90. ubiegłego stulecia nie zauważyła, że czasy się zmieniły i należałoby za nimi nadążyć. Zaś takich spóźnień, gdy odpowiednio wcześnie nie zdiagnozowało się sytuacji, już nie daje się nadrobić.

Andrzej Krajewski