Do niedawna ostatnim aktem samodzielnej polityki zagranicznej polskiego państwa była decyzja o wybuchu Powstania Warszawskiego. Teza ta brzmi nieco oryginalnie, ale za życia przytłaczającej większości Polaków kolejne rządy nie musiały prowadzić własnej, poważnej polityki zagranicznej. Zatem nie zaistniał nawet możność poczucia jak to jest.

Reklama

Postpolityka zagraniczna

W czasach bycia krajem satelickim ZSRR, w rękach Warszawy pozostawała jedynie jej namiastka, ściśle ograniczana tym, na co dawał przyzwolenie Kreml. A po odzyskaniu w 1989 r. niepodległości życie okazało się tak pięknie proste. Niemal wszyscy pozostawali w Polsce zgodni, iż należy z całych sił dążyć do tego, by wchodząc do NATO i Unii Europejskiej stać się częścią, żyjącego w pokoju i dobrobycie, świata Zachodu.

Kiedy III RP przekroczyła owe bramy raju, jej elitom do szczęścia w zupełności wystarczała „postpolityka zagraniczna”. Przerywały ją co jakiś czas zdrowe odruchy obronne, gdy na wschód od Bugu działo się coś niepokojącego. Takowymi po wybuchu pomarańczowej rewolucji na Ukrainie wykazał się w 2005 r. Aleksander Kwaśniewski, a następnie trzy lata później Lech Kaczyński, gdy rosyjskie wojska wkraczały do Gruzji. Także po tym, jak w 2014 r. Rosja anektowała Krym i wznieciła wojnę w Donbasie premier Donald Tusk oraz szef MSZ Radosław Sikorski okazali się zdolni do odruchów obronnych. Acz szybko godząc się z tym, że przewodnią rolę w rozwiązywaniu konfliktu wezmą na siebie: Belin oraz Paryż. Zwłaszcza, gdy administracja Baracka Obamy scedowała zmagania z ukraińskim problemem na swych sojuszników w Europie.

Reklama

Tak oto po szczątkowej polityce zagranicznej z czasów PRL, przez kolejne trzydzieści lat można się było cieszyć historycznym zaciszem. Okazywało się ono wręcz luksusowe, bo nawet jeśli oddawano prowadzenie polityki zagranicznej III RP w ręce: Waszyngtonu, Brukseli i Berlina, to i tak nie odczuwano tego kosztów. Zwłaszcza dla zwykłych obywateli okazywały się one niedostrzegalne. Także po 2015 r., gdy PiS ogłosił, iż zrywa z płynięciem w głównym nurcie unijnym, bo zamierza zmienić Polskę nie do poznania. Po czym najbardziej trwałą zmianą stało się wejście w permanentny konflikt z Brukselą i Berlinem. Jednakże nawet on pozostawał elementem „postpolityki zagranicznej”, ponieważ stanowił jedynie dodatek do polityki wewnętrznej obecnego obozu władzy. Efektowne spory polskiego rządu z Komisją Europejską oraz pozostałymi instytucjami UE dotyczyły de facto rzeczy dla Unii trzeciorzędnych, jak kwestie kształtu krajowych wymiarów sprawiedliwości. W momentach decydowania o sprawach wpływających na przyszłość krajów wspólnoty oraz wszystkich jej mieszkańców (wspólna polityka energetyczna, klimatyczna, celna, itp.), Warszawa czasami wydawała z siebie odgłos sprzeciwu (żeby go pisowski elektorat w kraju wyraźnie usłyszał), po czym grzecznie, acz bez ostentacji płynęła z głównym nurtem. Przyjmując do wiadomości, że i tak nie da rady zmienić jego kierunku.

Cudowna wygoda

Możność traktowania polityki zagranicznej, jako przedłużenia krajowej i sprowadzenia jej do roli teatru, służącego przede wszystkim temu, by pozyskiwać poparcie wyborców, to cudowna wygoda. Niestety czasy, kiedy można było sobie na ów komfort pozwolić, półtora roku temu dobiegły końca. W nowych, jeśli Polska będzie wciąż chciała zaznawać rozkoszy „postpolityki zagranicznej”, wcześniej, czy później nadejdzie pora płacenia za nią rachunków.

Jak wygląda płacenie na poważnie za złą kalkulację w polityce zagranicznej znakomicie może przypomnieć dzień 5 sierpnia. Dokładnie 79 lat temu niemieckie odziały na czele z SS-Sonderregiment pod dowództwem Oskara Dirlewangera zaczęły zajmować warszawską Wolę.

„Podczas naszego marszu w stronę Pałacu Brühla, przede wszystkim w ciągu dwóch pierwszych dni, strzelaliśmy również do wszystkich ludzi, którzy znajdowali się na naszej drodze. Zabijaliśmy zatem mężczyzn, kobiety i dzieci. Strzelaliśmy do nich, gdy znajdowali się na naszej drodze. Zabijaliśmy ich jednak także wówczas, gdy znajdowali się na naszych tyłach. Wprowadzano ich do wnętrza sklepów, których witryny były zniszczone, i tam zabijano. Wprowadzano ich do bram i zabijano. Wyprowadzano ich na dziedzińce i zabijano” – zeznawał po wojnie jeden z dirlewangerowców (cytat wzięty z artykułu Huberta Kuberskiego „Walki SS-Sonderregiment Dirlewanger o Wolę a egzekucje zbiorowe ludności cywilnej”).

Tak bez szczególnych emocji jeden z wykonawców rozkazów opowiadał o rzezi, jaką urządzono bezbronnym Polakom. Stanowiła ona tylko jedną z wielu przerażających zbrodni, popełnionych przez Niemców oraz służące im oddziały pomocnicze podczas tłumienia powstania.

Błędna decyzja

Gdy zaś spojrzy się na nie równie beznamiętnie jako całość, to patrząc z boku jest ono przede wszystkim efektem oraz kosztem błędnej decyzji na niwie polityki zagranicznej.

Rezydujący w Londynie Rząd Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie oraz Sztab Naczelnego Wodza RP przed długie miesiące rozważały, czy Armia Krajowa powinna rozpocząć w Warszawie powstanie. Wedle zwolenników tej opcji, na czele z premierem Stanisławem Mikołajczykiem, dawało ono szansę na zademonstrowanie Amerykanom i Brytyjczykom, że polski rząd nadal ma wiele do powiedzeni na terytorium kraju. Jednocześnie w wyzwolonej własnymi siłami stolicy, polska administracja witałaby Armię Czerwoną jako prawowity gospodarz. Udane powstanie stanowiłoby też klin wbity między mocarstwa zachodnie a ZSRR, aby nie tak solidarnie kreśliły mapę powojennego świata, jak to uczyniły w Teheranie.

Generalnie widziano w nim ostatni atut marginalizowanego na arenie międzynarodowej rządu. Niestety, żeby choć tylko jeden z polskich celów w tej grze z mocarstwami został osiągnięty, konieczne było spełnienie małego drobiazgu. Powstanie musiało zakończyć się zwycięstwem. W taką ewentualność zupełnie nie wierzył człowiek o najszerszych horyzontach politycznych i wielkiej wiedzy wojskowej, jakim był gen. Kazimierz Sosnkowski. Jednak olbrzymi nieszczęściem Naczelnego Wodza, powracającym przez całego jego życie było to, że ilekroć posiadał w stu procentach rację, wówczas mało kto liczył się z jego opinią. Generał zaś swej woli nie potrafił narzucić otoczeniu.

Więcej do powiedzenia miał premier Mikołajczyk, którego największy sukces w przedwojennej karierze działacza PSL „Piast”, stanowiła funkcja prezesa Wielkopolskiego Towarzystwa Kółek Rolniczych. Nie powinno więc dziwić, że Stalin ogrywał go jak chciał, a i Churchill nie miewał skrupułów z wystawianiem do wiatru niezbyt rozgarniętego premiera RP.

Jeszcze smutniej prezentowało się, jak zapadła decyzja o ostatnim w pełni samodzielnym (co najmniej do 1989 r.) posunięciu polskiego rządu w polityce zagranicznej.

Mikołajczyk, tuż przed wyjazdem do Moskwy na rozmowy ze Stalinem, postanowił zyskać, jakiś atut. Bez wiedzy gen. Sosnkowskiego oraz członków swego gabinetu posłał dowództwu AK depeszę o treści: „Na posiedzeniu Rządu RP zgodnie zapadła uchwała upoważniająca Was do ogłoszenia powstania w momencie przez Was wybranym. Jeżeli możliwe – powiadomić nas przedtem”. Premier wykonał pociągnięcie na miarę prezesa kółek rolniczych, bez skonsultowania go z ludźmi mającymi jakieś pojęcie o polityce zagranicznej oraz wojskowości. Przy czym nie brał odpowiedzialności na siebie, bo decyzję, czy zaczynać powstanie scedował depeszą na dowódców Armii Krajowej. Licząc, iż znajdując się pod presją sami się w tą odpowiedzialność wrobią. Faktycznie tak się stało. Acz Komendant Główny AK gen. Tadeusz „Bór” Komorowski hamletyzował i w końcu zdał się na stanowisko gen. Leopolda Okulickiego. Ten zaś wbrew rozkazom, jakie wcześniej przekazał mu Naczelny Wódz wygłosił opinię o treści: „Musimy zdobyć się na wielki zbrojny czyn. Podejmiemy w sercu Polski walkę z taką mocą, by wstrząsnęła opinią świata. Krew będzie się lała potokami, a mury będą się walić w gruzy. I taka walka sprawi, że opinia świata wymusi na rządach przekreślenie decyzji teherańskiej, a Rzeczpospolita ocaleje”.

Stalin triumfował, Churchill i Roosevelta wzruszyli ramionami

Reasumując – decyzja o powstaniu podejmował skłócony rząd, w którym dwa najważniejsze ośrodki premier i Naczelny Wódz nie tylko nie potrafiły osiągnąć porozumienia, ale działały na własną rękę, oszukując się wzajemnie. Do tego jeszcze nikt nie brał na siebie osobistej odpowiedzialności. Ową odpowiedzialność oraz postawienie „kropki nad i” wziął na siebie dopiero, ogarnięty emocjonalnym uniesieniem generał, nie posiadający żadnych kompetencji w sprawa relacji międzynarodowych. O czym najlepiej świadczyło jego przemówienie, którego treść wskazywała na to, iż mówca tyle mniej więcej rozumie z polityki prowadzonej przez Stalina, Churchilla i Roosevelta, co uczeń podstawówki z mechaniki kwantowej.

Nie powinno więc dziwić, że po takim procesie decyzyjnym żadnego z celów w polityce międzynarodowej, których to osiągnięcie miało umożliwić Powstanie Warszawskie, nie zrealizowano. Natomiast, jako koszty decyzji należy wymienić: zagładę stolicy, śmierć jednej czwartej jej mieszkańców oraz wykrwawienie państwa podziemnego. Stalin triumfował, Churchill i Roosevelta wzruszyli ramionami.

Na szczęście w tym rachunku z czasem pojawiła się też jeszcze jedna pozycja. Jest nią pamięć o Powstaniu Warszawski. W czasach PRL była dla komunistów niczym cierń, którego nie udało im się ani wyrwać, ani zniszczyć ani zszargać - choć uparcie próbowali. Potem w III RP pamięć ewoluowała od niemal obojętności, aż po porywający mit, którym zachwyciło się młode pokolenie. Obecnie jest on tak mocny, że jako jedna z nielicznych rzeczy łączy nasze społeczeństwo ponad polaryzacją na obóz PiS-u i anty-PiS. Dziś nie ma już sporu wśród Polaków, czy uroczyście obchodzić rocznice powstania i oddawać cześć jego uczestnikom. Najwięcej emocji wywołują kłótnie, kto ma bardziej prawo je obchodzić oraz jak fetować, bo każdy obóz polityczny chciałby powstańczy mit mieć przede wszystkim dla siebie.

Wszystkie inne spory, włącznie z tym o zasadności wybuchu powstania zeszły na dalszy plan. Taka jednomyślności jest, jak na Polaków, wręcz nie do uwierzenia. Ma jednak miejsce i dlatego pamięć o Powstaniu Warszawskim okazuje się bezcenna. Tymczasem może być jeszcze cenniejsza jeśli połączy się ją z nowymi czasami i dbałości o politykę zagraniczną.

Jak bowiem wspomniane zostało na początku III RP już nie stać na luksus jej zaniechania. Po najeździe Rosji na Ukrainę rządzący Polską próbują takową prowadzić na poważnie. Jednak wszystko wskazuje na to, że to dopiero początek wyzwań, bo trwa nie tylko gra o przyszłość Ukrainy i Rosji. Swą wielką rozgrywkę prowadzą USA z Chinami. Jednocześnie własne polityki zagraniczne przeformatowują: Niemcy, Francja, Wielka Brytania, żeby nadążyć za biegiem zdarzeń. Szykuje się też przebudowa całej Unii Europejskiej. Na tym wcale nie kończy się wyliczanka. Ale jak by na nią nie spojrzeć, jedno rzuca się w oczy. Za każdym razem Polska chcąc nie chcąc będzie uczestnikiem zdarzeń i zmian. Przed tym nie ma ucieczki, natomiast otwartą sprawą pozostaje - czy III RP będzie podmiotem, czy tylko przedmiotem. Dlatego pamięć o Powstaniu Warszawski w nowych czasach znów się przyda. Tym razem, by motywować do dbania aby już nigdy nie zostać tylko z jednym, wątpliwym autem w ręku. A gdyby – nie daj Boże – tak się stało to choć, żeby o jego użyciu nie decydowali, wyniesieni na stanowiska o wiele powyżej posiadanych kompetencji, histerycy.

Andrzej Krajewski