Władimir Putin zdążył już tak przyzwyczaić wszystkich, że z regularnością szwajcarskiego zegarka zleca zamordowanie jakiejś osoby, iż zaczęto to traktować jako normalność. Nawet najwięksi wielbiciele Rosji na Zachodzie przestali też zaprzeczać faktowi, iż państwem tym włada krwawy tyran. Dlatego lekceważy się znacznie śmierci Jewgienija Prigożyna, pomimo medialnego szumu, który jej towarzyszy.

Reklama

Choć trudno zakładać, by w drugą miesięcznicę marszu Grupy Wagnera na Moskwę, samolot przewożący jej szefa, wraz z najbliższymi współpracownikami, spadł przypadkiem i nie stało się tak na życzenie Władimira Putina. A o tym, że musi on zabić Prigożyna mówiono powszechnie od dwóch miesięcy, bo przecież takie są reguły gry obowiązujące w putinowskiej Rosji. W tym tygodniu regułom stało się zadość i można by całą rzecz podsumować łacińską sentencją: quod erat demonstrandum.

"Obliczalny" zbrodniarz

Jednak w odwrotności do wcześniejszych mordów, będących realizacją woli tyrana, ten inicjuje zupełnie nowy porządek.

Chodzi o to, że od momentu objęcia rządów Putin pozostawał zbrodniarzem „obliczalnym”. Starał się zabijać z umiarem, a ludziom, których przyjął do swego kręgu władzy, śmierć nie groziła. Wiele pisze się o podobieństwie funkcjonowania systemu rządów, jaki wykreował do mafii. Trudno uciec od takich skojarzeń. Wystarczy, że oglądało się filmy Francisa Forda Coppoli lub czytało książki Mario Puzo. Jednak Putin to nie Sycylijczyk, lecz w prostej linii spadkobierca spuścizny pozostawionej przez: NKWD, KGB oraz przywódców Związku Radzieckiego.

Reklama

Wprawdzie lubiąc historię, przed najazdem na Ukrainę próbował wejść w buty cara Piotra I, jednak po pierwsze nie ten rozmiar, a poza tym od spuścizny tych, którzy go wychowali i zaszczepili mentalności, nigdy się nie odciął. Jest z krwi i kości człowiekiem sowieckim. Tak myśli, działa i sprawuje władzę.

Zatem pod rządami Putina (podobnie jak w czasach ZSRR) zabijanie: niewygodnych osób, politycznych dysydentów, byłych oficerów tajnych służb, szukających bezpiecznej przystani na Zachodzie oraz buntowników, było czymś normalnym. Natomiast tych, co pomagali prezydentowi rządzić – nie. Tak samo działo się w Związku Radzieckim. Członków Biura Politycznego i ludzi z partyjnych szczytów aż do samego rozpadu ZSRR się nie mordowało (poza latami 1934-53 ale o tym za chwilę).

Śmierć Pritożyna wszystko zmieniła

Jak przystało na „obliczanego” zbrodniarza przez ćwierć wieku Putin trzymał się tej zasady. Nie było to znów takie trudne, bo miał rozliczne powody, by wierzyć, iż jego pozycja pozostaje niezagrożona. Pozwolił sobie nawet na wyjątkowo ryzykowne pociągnięcie, oddając na jedną kadencję urząd prezydenta w ręce Dmitrija Miedwiediewa. Ten zaś bez prób oporu zwrócił stanowisko pryncypałowi. W nagrodę do dziś może wieść spokojne i dostatnie życie.

Ten cudowny dla ludzi z wewnętrznego kręgu władzy stan rzeczy dobiegł końca w dniu śmierci Prigożyna.

Nieco przypomina to moment śmierć Kirowa. Oto przez dwanaście lat Józef Stalin rządził sowieckim imperium podobnie jak wcześniej Lenin. Trupy tych, których władza ludowa uznała za wrogów, słały się gęsto. Jednak na kremlowskich szczytach, a zwłaszcza w Biurze Politycznym obowiązywała zasada - tu się nie morduje. Owszem Stalin musiał stoczyć walkę z Lwem Trockim i doprowadził do tego, że przegrany oponent wyleciał z partii oraz utracił obywatelstwo ZSRR. Jednak nie życie, bo deportowano go za granicę. Drugi z konkurentów Grigorij Zinowjew jedynie pożegnał się z Biurem Politycznym i partią ale na swe nieszczęście mógł dalej mieszkać w ojczyźnie. Faktycznie trzeci z konkurentów, który nota bene pomagał Stalinowi wyeliminować Trockiego, Michał Frunze nagle zmarł podczas operacji wrzodu żołądka. Wydarzyło się to za sprawą przedawkowania przez lekarzy chloroformu. Ale Stalina nikt nie złapał za rękę i nie dowiódł, iż to on zlecił medykom tak humanitarną egzekucję zbędnego już sojusznika.

Zatem od roku 1922 do 1934 Gruzin przestrzegał reguł nakreślonych przez Lenina. W tym czasie mocno się zżył z bardzo dobrze znającym Gruzję Siergiejem Kirowem. Uchodzili wręcz za serdecznych przyjaciół (o ile psychopatyczny morderca miewa takowych). Razem spędzali wakacje i biesiadowali. Gdy Stalin wydał książkę „O Leninie i leninizmie”, pierwszy egzemplarz podarował druhowi z dedykacją: „Dla S.M. Kirowa, mego przyjaciela i ukochanego brata, od autora”.

To dzięki przyjacielowi Kirow w 1926 r. został szefem partii komunistycznej w Leningradzie, a cztery lata później wszedł do Biura Politycznego. Tak trafiając, do zdawało się bezpiecznego, ścisłego kręgu władzy. Problem poległ na tym, że był zbyt: zdolny, samodzielny i lubiany. To okazało się zanadto widoczne podczas XVII Zjazdu KPZR w styczniu 1934 r. Sala urządziła mu owację, gdy mówił o pojednaniu partii z narodem oraz złagodzeniu jej polityki. Po czym odbyły się tajne wybory i przeciwko członkostwu Kirowa w nowym Komitecie Centralnym zagłosowało 3 delegatów, przeciw Stalinowi oddano aż 270 głosów.

Dla Józefa Wissarionowicza stało się wówczas jasne, iż jeśli przyjaciel pożyje zbyt długo, to może ulec pokusom stwarzanym przez nadmierną popularność i zacząć sobie roić, że to on stanie na czele imperium.

Podobnie Putin, śledząc marsz swego wieloletniego przyjaciela na Moskwę, musiał dostrzec, że cały aparat państwa zastygł w bierności i nikt nie palił się do walki w obronie tyrana. Co więcej zwykli ludzie wiwatowali na widok Wagnerowców Prigożyna, zaś osoby z najwyższych kręgów władzy, jakoś nie potępiały rebeliantów w mediach.

Stalin i Putin po kryzysie wizerunkowym, nie mogli sobie od razu pozwolić na egzekucję osób ponoszących za niego odpowiedzialność. Józef Wissarionowicz jeszcze podczas zjazdu okazał Kirowowi jak się cieszył z jego sukcesów i rozwiał wszelkie obawy przyjaciela. Cierpliwie odczekał aż 11 miesięcy, nim kulkę w tył głowy konkurenta wpakował pod okiem NKWD „przypadkowy” morderca Leonid Nikołajew. Po czym Stalin rozpoczął swą walkę z toczącą partyjne kierownictwo kontrrewolucją.

Ale i tak, by móc zupełnie lege artis wymordować kolegów z Biura Politycznego, potrzebował jeszcze trzech lat. Wpierw musiał pozbyć się ze stanowiska Ludowego Komisarza Spraw Wewnętrznych zbyt niezależnego Gienricha Jagodę i zastąpić go, ślepo wykonującym każdy rozkaz, Nikołajem Jeżowem.

Prewencyjne wybycie oficerów i generałów

Nic więc nie działo się z dnia na dzień. W sumie dopiero pod koniec 1938 r. tyran odzyskał poczucie, że jego przywództwu już nikt nie zagraża. W tym celu zabił wszystkich ludzi ze swego najbliższego otoczenia, co do których nie miał pewności, czy są mu dostatecznie podporządkowani. Zastępując ich takimi, którym zakodował świadomości, iż zawdzięczają dyktatorowi wszystko, a już zwłaszcza własne życie. Ponieważ każdego z nowych członków Biura Politycznego mógł kazać od ręki zgładzić, ale tego łaskawie nie robił.

To samo tyczyło się korpusu oficerskiego Armii Czerwonej. Pozostawienie starego na czele z marszałkiem Tuchaczewskim w momencie czystki, stwarzało zagrożenie, iż wojskowi mogą pokusić się on o próbę puczu. Zatem tyran prewencyjnie wybił niemal połowę oficerów i generałów.

Dzięki temu wszystkiemu zyskał pewność, że nikt nie ośmieli się dokonać na niego zamachu, a kiedy wydaje rozkaz, to zostanie on niezwłocznie wykonany. W sumie bardzo podobnie funkcjonował kilka wieków wcześniej Iwan Groźny.

W przypadku Putina jest on świeżo po własnym zabójstwie Kirowa. Jednocześnie dobrze zna perypetie życiowe Stalina i nieraz demonstrował publicznie, jak wysoko sobie jego osobę ceni. „Niezaprzeczalnym jest, że w rządach Stalina są pozytywne aspekty” – mówił jeszcze w 2017 r., podczas wywiadu udzielanemu, wpatrzonemu w niego jak w obrazek, Oliverowi Stone’owi.

Putin musi też wiedzieć, jak w ostatnich latach rośnie sentyment wobec postaci Józefa Wissarionowicza oraz jego twardej ręki, wśród zwykłych Rosjan. Sam przecież ten trend od lat kreuje. Jednocześnie trudno nie zauważyć, iż całe jego otoczenie wygląda jak Biuro Polityczne przed śmiercią Kirowa.

Skoro więc złamał regułę, że osób z kręgu władzy się nie morduje, teraz musi iść dalej i stopniowo dokonać wymiany przyjaciół na takich, którzy będą zawdzięczać mu życie. Ponieważ ich nie zabije. Natomiast jak zazwyczaj wygląda w Rosji ten rodzaj „płodozmianu” nie trzeba nikomu opisywać.

Andrzej Krajewski