Stany Zjednoczone dowiedziały się o sobie w wyniku tych wydarzeń wielu rzeczy – i dobrych, i złych. Dobrych o tyle, że już niedługo po pierwszym szoku udało się na bardzo wielu poziomach stworzyć mechanizmy gwarantujące, że na terenie USA raczej nie powtórzy się już zamach na taką skalę. Jednak te same mechanizmy zdeformowały to, co w Ameryce było najpiękniejsze – społeczne zaufanie, otwartość – także na imigrantów. Zamknięcie się w tej kwestii skutkuje wręcz wstrzymaniem „drenażu mózgów”, który wzbogacał Amerykę – zablokowano przecież dostęp do uniwersytetów dla muzułmanów i Azjatów.

Reklama

Terapia szokowa
Amerykanie poznali po 11 września więcej niewygodnych dla siebie prawd. Przede wszystkim to, że nie są już wyspą na oceanie świata, że może zdarzyć się atak na ich własnym terytorium. Doświadczyli też negatywnych skutków traktowania samych siebie w kategoriach wyjątkowych. Pamiętajmy przecież, że naród amerykański zbudowany jest na idei obywatela Stanów Zjednoczonych. To termin nieporównanie bardziej naładowany emocjami niż pojęcie obywatela w Europie. To nie formułka prawna – ale zobowiązanie moralne. Wynika z niego przekonanie, że obywatel amerykański bez względu na koszty i straty zostanie wyciągnięty z największych nawet opresji. I tak właśnie działa amerykańskie państwo – co udowadnia niezwykłą wewnętrzną spoistość Stanów Zjednoczonych.

W ramach wojny z terroryzmem ujawniła się jednak druga strona tego zjawiska, działająca w przeciwnym kierunku. Skoro nie możemy torturować na własnym terytorium – budujemy do tego całą siatkę na zewnątrz. Skoro naszym żołnierzom może grozić oskarżenie o zbrodnie wojenne – wyłączamy siebie spod rygorów prawa międzynarodowego. Te podwójne standardy zachwiały wizerunkiem Ameryki.



Tuż po zamachu ujawniły się też mechanizmy społecznej podejrzliwości, intuicyjnego szukania obcego, domagania się zbiorowej odpowiedzialności. Zarazem rozwiał się mit państwa amerykańskiego i służb publicznych działających jak w zegarku. Ale wyciągnięto z tego bardzo daleko idące wnioski – także w zakresie globalnego bezpieczeństwa.

Reklama

Nauka zwyciężania
Wojny, które toczy w tej chwili Ameryka, są nie do wygrania. Ale nauczono się – szczególnie po doświadczeniu Iraku, które było błędną konsekwencją zamachu na WTC, spowodowaną zapewne innymi przyczynami, lecz zracjonalizowaną właśnie za pomocą pojęcia wojny z terroryzmem – że działania stricte militarne nie muszą być jedyną możliwą reakcją na zagrożenia.

Amerykańska agencja wywiadu opublikowała niedawno znamienny raport „Globalne trendy 2025” – jego polska wersja ukaże się w październiku. W tym tekście zupełnie inaczej niż w ostatnich latach podchodzi się do możliwości rozwiązania problemu terroryzmu przez wojnę. Twórcy raportu zdają się stawiać na naturalne wygasanie pewnych zjawisk. W raporcie pada liczba 40 lat – tyle zdaniem analityków amerykańskiego wywiadu trwa naturalny cykl konkretnej fali terroryzmu – od rosyjskiej Narodnej Woli aż po dziś dzień. W ten sam sposób może też wygasnąć naturalna wewnętrzna energia Al-Kaidy, szczególnie gdy powoduje ona ofiary wśród własnej ludności cywilnej.

Reklama

Nowa realpolitik
Nie tylko to się zmienia w amerykańskim myśleniu o bezpieczeństwie. W początkowej fazie interwencji w Iraku kompletnie zlekceważono kwestie kulturowe. W tej chwili autorzy raportu wskazują, że stabilizację osiągnie się tam przede wszystkim przez zmianę mentalną. I szukają niezbędnej do tej zmiany wewnętrznej dynamiki w samym islamie – w jego naturalnych oscylacjach między artykulacją masową a elitarną. Niekoniecznie w samym Iraku, lecz także w Iranie. Pisano to przed Musawim. A Musawi i stojąca za nim irańska klasa średnia odzwierciedlają właśnie zdecydowanie intelektualną i indywidualistyczną interpretację islamu. Interpretację, która nie jest podatna na najprostsze z możliwych haseł. W tej chwili właśnie po części dlatego Amerykanie starają się powstrzymywać ewentualny atak Izraela na irańskie instalacje nuklearne. Liczą bowiem bardziej na długą falę zmian kulturowych w Iranie niż na sens kolejnej interwencji militarnej.

Stosunek Stanów Zjednoczonych do wojny naprawdę się zmienia. Nie ma już znanej z wczesnej fazy operacji w Iraku sztancy demokratyzacji pod amerykańskim sztandarem. Coraz poważniej za to rozważa się opcję przekazania zadań stabilizacyjnych siłom grupy szanghajskiej – przede wszystkim Chinom, ale też innym krajom Azji Środkowej – co zdaje się być całkiem roztropne.

Przez te osiem lat Stany Zjednoczone przeszły więc nie tyle wstrząs, który odebrałby im rolę supermocarstwa, ile raczej przyspieszony kurs realistycznej geopolityki.