O broń atomową starają się o nią coraz to nowe kraje, a Rosjanie modernizują swoje arsenały.

Związek Radziecki i Ameryka osiągnęły w latach 80. XX wieku granice absurdu w rozbudowie siły atomowej. Moskwa miała 41 tys. głowic, Waszyngton - 25 tys. Większość to broń wodorowa o sile wybuchu wielokrotnie większej niż bomby spuszczone na Hiroszimę i Nagasaki. Gdyby użyto tego arsenału, nie tylko obaj przeciwnicy zostaliby starci z powierzchni ziemi, ale też sama ziemia, a przynajmniej większość życia na niej. Parytet odstraszania został osiągnięty z nawiązką. Utrzymywanie tak dużego arsenału nuklearnego, a tym bardziej jego rozbudowa, mijało się z celem.

Reklama

Amerykanie pierwsi przeliczyli jądrowy wysiłek na dolary. Już w 1982 roku Ronald Reagan zaproponował redukcję głowic. Sowieci odmówili. USA miały bowiem więcej bombowców - nosicieli głowic, które trudniej zlokalizować i zlikwidować niż rakiety. Gdyby zredukowano arsenał, Amerykanie i tak odpaliliby pociski, a Moskwa nie byłaby pewna, czy jej salwa jest równie niszcząca. Przy 41 tys. głowic czuła się bezpiecznie. Coś musiało przecież dolecieć. Trudno odmówić temu rozumowaniu logiki, tym bardziej że USA modernizowały arsenał, Sowieci zaś zostawali pod tym względem z tyłu. Postawili na masę, a nie jakość zabijania.

Dopiero po dojściu do władzy Gorbaczowa także Moskwa zaczęła kalkulować koszty. Atomowy bilans nie równoważył się. W 1991 roku, kilka miesięcy przed upadkiem, Związek Radziecki podpisał porozumienie rozbrojeniowe START. Zapoczątkowało ono największą redukcję broni w historii świata. Moc niszczenia obu potęg spadła o 80 proc. Układ pozostawiał Rosji i Ameryce po 6 tys. aktywnych głowic, ograniczył też liczbę bombowców, rakiet, a nawet czołgów, helikopterów i dział. Po wprowadzeniu START w życie i dalszych redukcjach Waszyngton ma jednak wciąż 2623 aktywne głowice (z rezerwowymi - 9400), Moskwa zaś 4840 (z rezerwowymi - 13 000). Salwa z tej broni nie unicestwi wprawdzie ludzkości, ale może ją cofnąć w rozwoju o setki lat.

Reklama

czytaj dalej



Taki stan rzeczy zastał Obama. Na szczycie UE - Stany Zjednoczone w Pradze w kwietniu prezydent omamiał publiczność wizją całkowitego rozbrojenia atomowego. Sam w nią zapewne nie wierzy,broń nuklearna odegrała bowiem kluczową rolę w powstrzymaniu wybuchu trzeciej wojny światowej, nic nie zastąpi jej mocy odstraszania. Państwa wyposażone w bombę A są bezpieczne.

Reklama

Obama musiał jednak zmierzyć się z dwoma wyzwaniami. Pierwsze to odziedziczona po poprzedniku tarcza antyrakietowa, drugie - nowy układ rozbrojeniowy z Rosją, START wygasa bowiem 5 grudnia 2009 roku. Moskwa zaczęła łączyć obie te sprawy. Złożyła ofertę: układ post-START za rezygnację z tarczy. Popiera dalszą redukcję, ponieważ nie stać jej na utrzymywanie wciąż potężnego, ale rdzewiejącego już arsenału. Chce ją ponadto wykorzystać do przezbrojenia swoich sił w mniej liczne, lecz nowocześniejsze rakiety dalekiego zasięgu Topol-M i Buława oraz średniego zasięgu Iskander. Przewidziany przez post-START limit 1500 - 1600 głowic całkowicie ją zadowala, jeśli zostaną one zamontowane na nowoczesnych środkach przenoszenia.

Problem jednak w tym, że i bez post-START Rosja musiałaby redukować arsenał. Nie ma bowiem pieniędzy na jednoczesne utrzymywanie starych rakiet i budowę nowych. Z kolei amerykański radar w Czechach mógł monitorować jej wyrzutnie, a silosy z antyrakietami w Polsce strącać rakiety balistyczne. Ledwie dziesięć zainstalowanych tam antyrakiet nie powstrzymałoby wprawdzie masowego uderzenia, ale rosyjski arsenał się starzeje. Coraz mniej rakiet i głowic nadaje się do użytku. Z rosyjskiego punktu widzenia silosy w Polsce mogły naruszyć równowagę strachu z USA.

Teraz stałych baz tarczy nie będzie, post-START zostanie podpisany, Rosja zyska zaś czas, by nie łamiąc prawa międzynarodowego, przezbroić siły nuklearne. Świat XX wieku wcale nie odszedł w zapomnienie. Ukształtowało go widmo atomowej zagłady, która wciąż wisi nad nami.