No właśnie - pani minister Katarzyna Hall, do której się zwracam, rozumie słowo "sztambuch". Bo gdy chodziła do szkoły, obowiązywał ją kanon lektur. I czy to się podobało, czy nie, wówczas młody człowiek, który przystępował do matury, musiał znać co najmniej kilkaset książek najważniejszych dla naszej kultury. I nikt nie pytał ucznia, czy słowo "sztambuch" jest akurat używane w potocznej mowie. Nie, nikt się tak nie wyraża od stu lat, ale to nie znaczy, że człowiek wykształcony może nie znać jego znaczenia. A to właśnie grozi pokoleniu, które teraz chodzi do szkoły. I naprawdę nie jest to kwestia tylko jakiegoś jednego czy drugiego archaicznego pojęcia. Chodzi o coś bardzo poważnego - o tożsamość.
Od miesiąca na łamach DZIENNIKA prowadziliśmy akcję "Budujemy kanon lektur". Akcja wzięła się z totalnej niezgody na pomysł Ministerstwa Edukacji ograniczającego do pięciu zestaw książek, które uczeń musi w całości przeczytać w ciągu roku. Cóż to znaczy zaledwie pięć książek obowiązkowych, a reszta do wyboru? Cóż to za szkoła, która w imię fałszywie pojętej wolności boi się narzucić młodemu człowiekowi absolutnie niezbędny zestaw dzieł literatury polskiej? Zestaw, który pozwoli uniknąć wychowania pokolenia bez korzeni, kaleczącego język, bez wyobraźni, bez wspólnego kodu, bez poczucia miejsca w Europie? Coż to za szkoła, która wdzięczy się do młodego człowieka, zamiast rozwijać w nim głód solidnego wykształcenia, bez którego nie poradzi sobie we współczesnym świecie? Po co szkoła, która wychowuje ćwierćinteligenta?
Do budowania listy obowiązkowych lektur zaprosiliśmy kilkadziesiąt osób: pisarzy, krytyków, intelektualistów oraz naszych czytelników. Z 250 nadesłanych tytułów ułożyła się lista lektur, która nie podlega żadnej dyskusji - te tytuły każdy uczeń musi znać. I nie ma tu miejsca na litość pani minister, która w rozmowie z nami podkreśla trudność budowania kanonu, bo - jak mówi - uczeń musi te książki polubić. Otóż nie musi. Szkoła to nie jest miejsce samych przyjemności.
Pamiętam, jak wiele lat temu usłyszałam rozmowę między dwoma mężczyznami. Jeden do drugiego rzecze z dumą: Reymont! Nobel był! A drugi na to: No, on, i Miłosz, i Szymborska...
Strój i kondycja tych panów nie wskazywały na to, że literackim dyskusjom poświęcają czas na ławce w parku. Zapewne nie byli absolwentami dobrych szkół. Ale kiedyś ktoś im kazał przeczytać "Chłopów". Pewnie zgrzytali zębami, że piła. Tylko że po latach przynajmniej ta lektura pozwoliła im poczuć się dumnie, kiedy powodów do dumy z osobistego życia zapewne nie mieli zbyt wiele.