Donald Tusk pamięta o tym z pewnością przez 24 godziny na dobę. Jest dziś niekwestionowanym liderem PO, ale nie "właścicielem partii" - jak Jarosław Kaczyński czy Andrzej Lepper. Z tym że największe stresy już chyba za nim. Błyskotliwie wygrana, nie bez pomocy fortelu z publicznością, ale i dzięki własnym talentom, telewizyjna debata z premierem Kaczyńskim otwiera drogę do następnych sukcesów. Czyżby jutro premierostwo? A za trzy lata odwet za porażkę w 2005 r., czyli przechwycenie prezydentury?

Ofiara Szymona Majewskiego
Nie wszyscy w to wierzą. "Jeśli zostanie szefem rządu, zgra się i kampanii prezydenckiej nie wygra" - prognozuje Paweł Piskorski, niegdyś polityk bliski Tuskowi, a dziś jego przeciwnik. Wszakże Piskorski wypowiadał te słowa na kilka godzin przed debatą. A w jej trakcie zobaczyliśmy wyluzowanego, świetnie przygotowanego fightera. Wystarczająco drapieżnego, aby zadawać przeciwnikowi bolesne ciosy - nie na tyle jednak, aby psuć własny wizerunek. Wiele wskazuje na to, że Kaczyński zlekceważył oponenta. "On po prostu wierzy, że Tusk jest byle jakim, nieciekawym facetem" - relacjonuje dobrze znający ich obu polityk prawicy. Może inni popełniali ten sam błąd, wieszcząc przedwcześnie porażkę gdańszczanina?


Reklama

Bo ta wyjątkowo krótka kampania toczy się od początku w cieniu założenia, że Tusk to przywódca chwiejny, nijaki i niewyrazisty. Lansowanie tego poglądu stało się jednym z głównych elementów strategii wyborczej PiS. Ale powtarza go i wielu zwolenników, i potencjalnych zwolenników Platformy. Podczas piątkowej debaty komentatorów prowadzonej przez Jacka Żakowskiego w Radiu TOK FM chór antypisowskich dziennikarzy wydał taki werdykt jednym głosem. Tylko inny gdańszczanin - Tomasz Wołek - przypomniał, jak to nastoletni jeszcze Tusk na czele kibiców Lechii Gdańsk stawił czoła chcącemu im dokopać tłumowi podczas wyjazdowego meczu w Bydgoszczy.

Wiele w tych pretensjach polityki - dla niejednego wroga PiS warunkiem wyrazistości Tuska byłoby wyraźne poparcie III RP i opowiedzenie się już przed wyborami za koalicją z lewicą. Ale trochę w nich również trafnych obserwacji, skoro nawet Szymon Majewski uczynił rzekomo płaczliwego, niezdecydowanego Tuska bohaterem jednego ze swoich prześmiewczych programów.

Dysonans poznawczy obserwatorów mających wróżyć z fusów na temat przyszłości tego lidera wynika też stąd, że poznaliśmy jak do tej pory już kilku Tusków.

Nie człowiek z plastiku
Pierwszy to relikt przeszłości. Bynajmniej nie człowiek z plastiku, nie drugi Kwaśniewski, co także pojawia się w krytykach tym razem z prawej strony. Przeciwnie - znakomity kompan zarówno do rozegrania piłkarskiego meczu, jak i do ciekawej dyskusji o najnowszej książce traktującej o historii starożytnej Grecji. Reprezentant starej dobrej szkoły solidarnościowej opozycji, która rozwijała umysł i ciekawość świata. Która dobrze przygotowywała do politykowania przy kawie i winie, ale niekoniecznie premiowała dyscyplinę i profesjonalizm. Nic dziwnego, że dawny Tusk słynął jako uroczy gawędziarz, ale potrafił przesuwać partyjne spotkania z powodu telewizyjnej transmisji meczu, lubił drzemać w ciągu dnia w swoim gabinecie wicemarszałka Sejmu (w kadencji 2001-2005), a podpuszczony przez Monikę Olejnik i Agnieszkę Kublik wdał się na łamach - wówczas nie tak bardzo z nim sympatyzującej - "Gazety Wyborczej" w rozważania o kolekcji swoich garniturów. To ostatnie uczynił na dokładkę, będąc już politykiem gromko krytykującym swoich kolegów po fachu jako "klasę próżniaczą". Kameralny dyskutant. Gabinetowy lider. Pasujący do dobrze urządzonych wnętrz, gorzej do wieców.


I jest druga twarz Tuska - napięta, głodna zwycięstwa, którą poznaliśmy na dobrą sprawę dopiero podczas kampanii 2005 r. Rozważania polityków PiS o jego zmienionych wilczych oczach i o ściągniętej wiecznym grymasem twarzy były oczywiście podyktowane chęcią celnego ugodzenia, ale nie da się zaprzeczyć - zmianę zauważyli wszyscy. Jedną jej stroną było narzucenie sobie żelaznej dyscypliny i ujawnienie, wręcz afirmacja gigantycznej ambicji. "Czuję pod sobą tego wierzchowca i już nie popuszczę" - powiedział Tusk przed niecałym rokiem w wywiadzie ze mną i z Michałem Karnowskim. Tym wierzchowcem była popularność i wzrastające wpływy - tak zaskakujące dla kogoś, kto pozostawał do tej pory potrawą dla wybrednych smakoszy. Ale też nowy Tusk musiał się bardzo pilnować, aby nie wpaść w inną przesadę - nie dać sobie narzucić roli śmiesznego, wiecznie przegrywającego ambicjonera. Bywał nieraz na granicy, a początkowe porażki trzymanej z dala od władzy Platformy mogły ten schemat umacniać.

Na dokładkę nowy Tusk naraził się na kolejne zarzuty. Już nie sympatyczne politykowanie, a rola, do jakiej być może nie został do końca przygotowany. "Kolejne porażki wyrobiły w nim to samo dążenie co u Kaczyńskiego, on chce za wszelką cenę kontrolować swoje ugrupowanie. Ale Tusk nie ma charyzmy Kaczyńskiego, jego ludzie nie są w niego zapatrzeni, wspierają go dla własnego interesu i opuszczą w momencie klęski" - analizuje Artur Balazs, kolejny dawny sojusznik, a później przeciwnik Tuska.

Wolne miasto Gdańsk
Tak naprawdę jednego nikt nie musiał uczyć Donalda Tuska - osobistej waleczności. Syn stolarza i sekretarki medycznej z Trójmiasta do antypeerelowskiej opozycji przyłączył się na studiach historycznych, jeszcze przed rokiem 1980. Po wprowadzeniu stanu wojennego pobiegł natychmiast do strajkującej stoczni zbierać informację jako dziennikarz gdańskiej "Samorządności". "Pan mnie pyta o to, czy Tusk jest przyzwoity. A ja pamiętam, jak uciekaliśmy razem przed zomowskimi pałami pod pomnikiem Poległych Stoczniowców" - opowiada jego przyjaciel od czasów studenckich, a dziś naczelny redaktor liberalnego "Przeglądu Politycznego" Wojciech Duda.


Długowłosy chłopak czytający z równą pasją "Paragraf 22" Hellera i "Trylogię" Sienkiewicza, Tusk zanurzył się po uszy w konspirację. Świadectwo dzielności wystawił mu nie kto inny jak jego późniejszy konkurent, a dziś chyba wróg Lech Kaczyński, wspominając, jak to spotykał Donalda i jego kolegów na manifestacjach i jak to celnie rzucali kamieniami w zomowców. I za rzucanie kamieniami, i za drukowanie nielegalnych pisemek groziło więzienie. Ale jak opowiada dziś Duda, środowisko Tuska podjęło też bardzo wcześnie inną decyzję: "Postanowiliśmy nie tylko niebezpiecznie żyć, ale i niebezpiecznie myśleć".

Reklama

W roku 1983 powstaje "Przegląd Polityczny" - pismo, w którym Tusk publikuje pod nazwiskiem Joanny Barycz. "Początkowo ukazywały się tam różne teksty - mocno lewicowe, nawet anarchistyczne. Ale szybko zaczęła dominować fascynacja wolnością ekonomiczną" - wspomina Aleksander Hall, wówczas lider narodowo-konserwatywnego środowiska Ruch Młodej Polski, też działającego głównie w Gdańsku.

Kolejnych decyzji Tuska nie zrozumie się bez zrozumienia atmosfery Gdańska, który był jedną ze stolic opozycji, a potem nieformalną stolicą solidarnościowej Polski. Trudno ocenić, co najbardziej przesądziło o wolnościowej atmosferze Trójmiasta: otwarcie na świat przez porty, czy może tradycja masakry robotników z Grudnia ’70. W każdym razie może to właśnie tam najłatwiej było się skrzyknąć środowisku, które łączyło antykomunizm i trzymanie się "Solidarności" z wiarą w szybkie zbudowanie kapitalizmu, co w solidarnościowej opozycji wcale nie było popularne.

Obok Tuska to środowisko tworzą tacy znani później politycy jak Jan Krzysztof Bielecki czy Janusz Lewandowski. Gdańscy liberałowie konspirują, ekscytują się książkami Arona, Hayeka i Guya Sormana, zarobkują w spółdzielniach pozakładanych przez ludzi opozycji (sam Tusk długo po prostu czyścił kominy), popołudniami rozgrywają mecze z młodopolakami, a wieczorami się bawią. "My byliśmy bardziej do tańca, oni bardziej do różańca" - tymi słowami zdefiniował sam Tusk w dawnej rozmowie z autorem tego tekstu różnice między swoimi kolegami a środowiskiem RMP. "Czasem nas zamykali, ale może nigdy potem nie czuliśmy się tak wolni" - wspomina z kolei Lewandowski.

Dziecko szczęścia III RP
Co ciekawe, wciąż młodzi liberałowie nie mieli w zasadzie od początku politycznego mentora. Dla samego Tuska kimś takim był gdański pisarz i doradca "Solidarności" Lech Bądkowski, wielbiciel pomorskiego regionalizmu, który pomógł początkującemu opozycjoniście odnaleźć własną kaszubską tożsamość. Ale Bądkowski zmarł w roku 1984. Potem sami już byli sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Orientowali się wciąż na "Solidarność", ale Wałęsa był dla nich raczej dużo potężniejszym sojusznikiem niż autorytetem. W tej sytuacji naturalnym liderem stał się sam Donald Tusk, choć w 1987 r. skończył dopiero 30 lat. "Wytworzył się naturalny podział ról: ja byłem od tekstów programowych, Bielecki - od administrowania, a Tusk - od politycznego przywództwa" - opowiada Janusz Lewandowski.


Na początku lat 90. gdańscy liberałowie odnoszą szybkie polityczne sukcesy, głównie dzięki temu, że Wałęsa uczynił jednego z nich - Bieleckiego - premierem. Robią furorę w Warszawie. Ich wolnościowe poglądy i wyluzowany styl zapewniły im popularność zwłaszcza wśród dziennikarzy, nawet większą niż ta, którą cieszyły sie dużo starsze autorytety z Unii Demokratycznej. Może dlatego w noc powstawania rządu Suchockiej Jacek Kuroń szydził sobie w korytarzowej rozmowie z liberałów jako z chłopców lubiących piwo i pornosy. Była w tym zazdrość wobec młodzieńczej witalności konkurentów, ale też trafne wyczucie słabości tego środowiska.

Szybko przychodzą porażki. "Wyraźnie stracili szczęście. Ich pierwszy klub parlamentarny po wyborach 1991 roku składał się po części z dziwnych biznesmenów. Potem nie potrafili się dogadać z Unią Demokratyczną, co posłało ich w polityczny niebyt" - przypomina Aleksander Hall. Tusk po klęsce wyborczej ratuje środowisko, wprowadzając je w 1994 roku do Unii Wolności. Ale w wewnętrznych sporach tej partii stawia na Tadeusza Mazowieckiego, co kończy się jego osobistą marginalizacją. Na aut posyła go - co paradoksalne - jego dzisiejszy autorytet Leszek Balcerowicz. W latach 1997-2001 niedawna gwiazda warszawskich salonów wegetuje w Senacie. Ma wszelkie dane, aby zgasnąć ostatecznie.

Dziś zarówno zwolennicy Jarosława Kaczyńskiego, jak i Paweł Piskorski zarzucają Tuskowi - z zupełnie różnych pozycji - nadmiar politycznych wolt, ideowy koniunkturalizm, brak stałych poglądów. Wydaje się jednak, że dawny Tusk, choć chętnie odgrywał rolę dziecka szczęścia, konformistą nie był. Inaczej niż część jego kolegów liberałów bronił Mazowieckiego - do końca przestrzegając, że Balcerowicz gotów jest na wariant węgierski, czyli na historyczny kompromis z postkomunistami.

Jego charakterystyczną cechą był natomiast brak woli. Przeciwny prezydenckiej kandydaturze Jacka Kuronia na radzie politycznej UW, która ją zatwierdzała, po prostu milczał. Brał udział w spiskach zmierzających do budowy konserwatywno-liberalnej prawicy, ale nie wyszedł z partii wraz z Janem Rokitą i Bronisławem Komorowskim. Jako wicemarszałek Senatu stał się politycznym rezydentem - wydającym albumy o Gdańsku, a podczas nielicznych wizyt w stolicy spędzającym czas na plotkach przy kawie. Tak działo się aż do ryzykownej, a przecież uwieńczonej pierwszym od lat sukcesem decyzji z 2000 roku - najpierw aby kandydować na szefa Unii przeciw Bronisawowi Geremkowi, potem - aby tworzyć własną partię - Platformę Obywatelską. Podobno podsunął mu ją właśnie Piskorski.

Odwracanie drogowskazów
Czy Tusk dzisiejszy to specjalista od ideowych i programowych wygibasów? W 1992 roku obalał wraz z unitami i z SLD rząd Olszewskiego po podjętej przez niego próbie zlustrowania posłów. W 2005 roku popierał IV RP i ogłosił w wywiadzie dla "Przekroju", że nawet wiele antykomunistycznych intuicji Antoniego Macierewicza potwiedziła później rzeczywistość. Dziś w ogniu walki z PiS-owskim rządem pewnie by już tego nie powtórzył. W 1993 roku - w skądinąd przegranej kampanii parlamentarnej - głośno opowiadał się za legalizacją aborcji, a młodych wyborców kokietował klipem pokazującym koncert w Jarocinie. Teraz deklaruje się jako umiarkowany konserwatysta i obrońca aborcyjnego kompromisu.


Niewątpliwie złapanie go na odwracaniu kolejnych drogowskazów nie jest trudne. Rację ma też Piskorski, gdy mówi: "Donald cieszy się, że jako liberalny polityk zawędrował tak wysoko. Kłopot w tym, że PO nie ma nic wspólnego z duchem dawnego KLD".

A zarazem rację ma też Wojciech Duda, przypominając, że Tusk ewoluował przez całe lata, że nieustannie szukał nowych dróg, także ideowych, dla swego środowiska. W 1994 r. po wyborczej klęsce KLD i wejściu do Unii Wolności ogłosił w "Przeglądzie Politycznym", że formuła gdańskich liberałów skoncentrowanych tylko na wolności ekonomicznej się wyczerpała. Wyciągał z tego w różnych momentach różne wnioski - przeciwstawiał wspólnoty lokalne warszawskiej centrali, żądał ograniczenia przywilejów władzy, a recepty na patologie państwa upatrywał w większościowej ordynacji wyborczej. Niemniej podtrzymywał atmosferę niepokoju, nie ograniczając się - inaczej niż etosowcy z Unii Wolności - do zadowolenia z liberalnych przemian. To go zaprowadziło, choć w sposób zygzakowaty i niekonsekwentny, do obozu kontestatorów III RP.

Także jego przemiana w konserwatystę nie musi być wymyślona, nawet jeśli bawi skwapliwość, z jaką podporządkował się podczas poprzedniej kampanii radom PR-owców i zaczął nagle nosić obrączkę. Jego przyjaciele przekonująco opowiadają o jego religijnej przemianie i nie ma powodu, aby im nie wierzyć. "Boli mnie, kiedy słyszę, jak łatwo polityczni przeciwnicy ingerują w coś, co jest tajemnicą wiary" - mówi Tomasz Arabski, katolicki dziennikarz z Gdańska od lat znający Tuska. Mówi to w dzień po tym, jak posłanka PiS Jolanta Szczypińska poradziła liderowi PO, aby... się wyspowiadał. On sam w prywatnych rozmowach tłumaczy swoje wybory najprościej. "Człowiek, który ma dorastającą córkę, jest skazany na konserwatyzm".

I można by się tym uspokoić, gdyby nie najświeższe zarzuty Pawła Śpiewaka, do niedawna prominentnego posła PO, który na własnym blogu zarzucił Tuskowi brak programu lub naginanie go do wymogów taktyki. Frustracja niedocenionego profesora czy dotknięcie realnego problemu? Łatwość, z jaką Tusk zaakceptował rezygnację z wielu ambitnych pomysłów Rokity, stawiając na ugrzeczniony, niedotykający interesów klasy rządzącej program Bronisława Komorowskiego, jest rzeczywiście zastanawiający. Ważniejszy niż absurdalne debaty o tym, dlaczego dopiero przed poprzednią kampanią lider PO wziął ślub kościelny.

Płuca partii
Niewątpliwie stałość wyborów i pewność własnych decyzji nie była przez lata jego najmocniejszą stroną. W 2003 roku zaakceptował pomysł Rokity, aby podjąć antylepperowską krucjatę, po czym wycofał się z niej po pierwszym sondażu wykazującym lekki spadek poparcia dla PO. W tym kontekście nawet jego przemiana w posługującego się mocnym językiem nieubłaganego polityka doczekała się już różnych interpretacji. Przyjaciele opowiadają, jak bardzo został zraniony historią "dziadka z Wehrmachtu" - i zapewne mają sporo racji. Dla człowieka, którego rodzina dochowała wierności Polsce w przedwojennym niemieckim Gdańsku, musiało to być przeżycie szczególnie bolesne. Ale można też usłyszeć, że w 2005 roku uległ presji najbliższego otoczenia przekonującego go od miesięcy, że musi być twardszy. Jego narastająca wojowniczość - nie większa, ale też nie mniejsza niż ta okazywana przez innych liderów, na przykład Kaczyńskiego - może być nadal tyleż dziełem emocji, co produktem doradców.


Same sprzeczności odnajdujemy w Tusku także wówczas, gdy trzeba opisać jego styl zarządzania Platformą. Z jednej strony jest liderem przystępnym i sympatycznym, łatwo pozyskującym ludzi miłymi gestami, cierpiącym na syndrom "ostatniego rozmówcy" - Rokita nazwał go kiedyś człowiekiem "oddychającym płucami partii". To zapewne ułatwiło mu uzyskanie tak dominującej pozycji w pełnej indywidualności formacji. Z drugiej - Piskorski przypomina: "Od lat eliminował kolejnych rywali. Jego celem była likwidacja wszelkiej konkurencji. I rzeczywiście przed najbliższymi wyborami prezydenckimi ma wreszcie czyste pole".

Znający dobrze Tuska polityk prawicy uważa, że nie jest to aż tak bardzo zaskakujące. "Już w Gdańsku koledzy nazywali go <Czarusiem>. Wykorzystywał swój urok osobisty, aby wpływać na ludzi. Nie wiadomo tylko, czy to wada polityka, czy zaleta".

Oczywiście odejście lub zmarginalizowanie tak różnych ludzi jak Artur Balazs, Maciej Płażyński, Andrzej Olechowski, Zyta Gilowska, Paweł Piskorski i wreszcie Jan Rokita to następstwo splotu różnych okoliczności. W wielu przypadkach Tusk działał w interesie partii, pozbywając się kłopotliwych życiorysów albo poglądów. Czasem - jak w przypadku Rokity - działały wzajemne nader silne emocje, gra skłębionych ambicji. Ci, którzy obserwowali ich wzajemne stosunki, porównywali je do relacji coraz mocniej skłóconego, trawionego obsesjami małżeństwa. A w wojnach takiego małżeństwa premedytacji jest jak na lekarstwo.

Z drugiej strony w uwadze Śpiewaka o stylu, w jakim "chłopcy Tuska mordowali Rokitę", jest coś na rzeczy. Metody, jakimi współpracownicy szefa Platformy nękali czekającego miesiącami na zrobienie go szefem klubu wybitnego polityka, były zawstydzające. Oto niedoszły premier zostaje pozbawiony z dnia na dzień asystenta, przez którego kontaktowali się z nim dziennikarze. Na polecenie samego Tuska - czy tylko Grzegorza Schetyny, który kierując partyjnym aparatem, jest dziś najbliższym współpracownikiem lidera? Nie ma to większego znaczenia. "Schetyna i Tusk to jedno. Nie ma decyzji Grzegorza, których Donald by bezpośrednio lub pośrednio nie autoryzował" - opowiada polityk PO bliski Rokicie.

Otoczony "dworem" - grupą najwierniejszych współpracowników, przeważnie dawnych działaczy KLD - Donald Tusk ujawnia bardzo ludzką twarz. To w tym gronie szuka pociechy, uspokojenia, rozluźniających koleżeńskich rozmów o sporcie, swoistej terapii, którą prezydent Lech Kaczyński znajduje na przykład w towarzystwie kobiet. Nie zmienia to tego, że Tusk stał się jednym z prekursorów bezwzględnego centralistycznego stylu zarządzania partią jak maszyną. Jego dawni gdańscy znajomi znają inne oblicze przyjaciela - człowieka, który jako wicemarszałek Senatu, doznawszy podczas meczu kontuzji nogi, usiadł grzecznie w kolejce w izbie przyjęć najbliższego państwowego szpitala. Dlatego wierzą, że "ich Donald" po objęciu władzy zaprowadziłby nowe, bardziej demokratyczne zwyczaje - podobne do tych, które cechują skandynawskich przywódców. Oponenci mówią za to o człowieku popsutym przez władzę.

Człowiek normalny
Dopytywany, czy Donald Tusk jest koniunkturalistą, Wojciech Duda - jego przyjaciel i równocześnie strażnik ich wspólnych liberalnych idei - przypomina: "Gdyby tak było, poszedłby na wspólny z SLD rząd przed wyborami". Tę tezę potwierdza jeden ze sztabowców Tuska: "Mnóstwo posłów PO nalegało: bierzmy władzę już teraz. Oparł się tym naciskom w imię strategicznego celu".


Może tym celem był tylko widziany dalej interes PO, a może także interes Polski - dla której wspólny rząd liberałów, postkomunistów i populistów spojonych wspólną nienawiścią do "Kaczorów" - byłby ciężką próbą. Niewątpliwie Tusk potrafi się zachować jak rozważny przywódca - dowiódł tego, popierając w samym apogeum międzypartyjnych waśni rząd Kaczyńskiego w europejskich negocjacjach na temat pierwiastka. Z drugiej strony wielu znających go polityków twierdzi, że podporządkował wszystko własnej prezydenturze. W tym scenariuszu logiczna była zarówno odmowa koalicji z PiS w 2005 roku, jak i - w przyszłości - jakaś forma ocieplenia stosunków z lewicą. Choć jak zapewnia jeden z niechętnych mu polityków Platformy: "Donald koalicji z SLD psychicznie nie zaakceptował. Jeśli to zrobi po wyborach, to za cenę wielkiej wewnętrznej szamotaniny".

W fenomenie Tuska można dostrzec dramat człowieka zdolnego, ale normalnego, niezafiksowanego do końca na polityce, w każdym razie nie tak bardzo jak większość rywalizujących z nim partyjnych liderów. Aby stać się sprawną maszyną do wygrywania, taka postać musi nieustannie zadawać gwałt własnej naturze. Inna sprawa, że gdy już się zmusi, bywa nie mniej bezwzględna jak urodzeni drapieżnicy.

Taka normalność idzie często w parze ze zdrowym rozsądkiem, pragmatyzmem, dobrym kontaktem z rzeczywistością. I rzeczywiście te wszystkie cechy można znaleźć u Tuska. Jest jeden kłopot. "W dyskusjach z Rokitą Tusk często powtarzał: Po co ty chcesz się porywać na wielkie rzeczy" - opowiada polityk bliski niedoszłemu premierowi z Krakowa. To chyba tego małego realizmu obawiał się niedawno sam Rokita, przestrzegając w wywiadzie dla DZIENNIKA przyszłą platformerską ekipę przed ograniczaniem się do rządów łatwych, lekkich i przyjemnych. Bez trudnych reform, bez nowych pomysłów, bez potrząśnięcia machiną państwa, którą także Kaczyńscy rozruszali nader słabo.

Dziś widać ogromny wysiłek Tuska, aby stać się głównym graczem na scenie. Ten status, zwłaszcza po debacie z Kaczyńskim, w znacznej mierze już osiągnął. Nie widać za to czegoś innego, co cechowało przed dwoma laty Rokitę: intelektualnego niepokoju, gorączkowych narad z ekspertami, którzy podpowiadają nie tylko, jak wygrać wybory, ale i jak rządzić. Jedyny konkret, jaki przecieka dziś z otoczenia Tuska, to Grzegorz Schetyna jako przyszły szef MSWiA.

Pocieszać się można jednym: Tusk zaskoczył już wiele razy. Ktoś, kto rozmawiał z nim, gdy był rozleniwionym, zamyślającym się nad emigracją do gdańskiego matecznika wicemarszałkiem Senatu, nie mógł przypuszczać, że za pół roku zatrzęsie sceną polityczną, budując Platformę Obywatelską. Formację skuteczniejszą i chyba lepiej służącą Polsce niż nieboszczka Unia Wolności. Tak więc nie wykluczajmy kolejnych zaskoczeń. Narodził się Tusk - lider z prawdziwego zdarzenia. Może się też narodzić Tusk - mąż stanu.