Panie premierze, od piątku wszyscy zadają sobie jedno pytanie: dlaczego pan się podał do dymisji?

KAZIMIERZ MARCINKIEWICZ: Tak, to jest dobre pytanie. Trzeba powiedzieć sobie jednak jasno: polska polityka jest bardzo brutalna i trzeba ją cywilizować. Dlatego nie widzę powodu, by wszystko, co dzieje się wewnątrz partii, także w przypadku mojej dymisji, musiało być prezentowane opinii publicznej. Ale jest prawdą, że złożyłem dymisję, bo pojawiła się możliwość, żeby szef partii został premierem. To PiS wygrało wybory, to Jarosław Kaczyński zwyciężył w ubiegłym roku i jemu oddaję ster rządu.

Dziewięć miesięcy temu prezes tego steru nie chciał. Co się zdarzyło, że teraz się zdecydował?

Ale sytuacja polityczna też się zmieniła. Atmosfera, z jaką mamy dziś do czynienia, to nie jest atmosfera pracy, współpracy, ale wojny. Opozycja jest bardziej zaciekła niż kiedykolwiek. Nawet polityka zagraniczna, w której przez 15 lat wszyscy mówili jednym głosem, dziś jest totalnie
krytykowana. Ludzie mają poczucie niepewności i całkowitego rozchwiania polityki.

A pan się nie nadaje do roli premiera na okres wojny?

Nie odpowiem na to pytanie.

Czy to jest wojna tylko między opozycją a koalicją? Czy też trwa walka w samym obozie władzy?

Jak mam problemy z dziećmi, to załatwiam je w domu, nie wywlekam ich na zewnątrz. I nie chwalę się też, czy używam przy tym paska, czy nie.

Pan mówi, że nie wszystko można przekazać opinii publicznej, ale jak ludzie mają zrozumieć, dlaczego odchodzi tak popularny premier?

Ależ nie odchodzę z polityki. Zawsze uważałem, że naturalna jest sytuacja, iż szef zwycięskiej partii jest premierem. Już to mówiłem.

Ale prezes Kaczyński mógł zostać premierem już wcześniej. Dlaczego teraz, tak nagle?

Dziecko w łonie matki jest dziewięć miesięcy i mniej więcej tyle trwała moja praca. Już mówiłem, że sytuacja polityczna się zmieniła. Taka jest dzisiaj potrzeba i możliwości.

Jedna z teorii mówi, że prezes PiS postawił panu po prostu ultimatum.

Podaję się do dymisji, bo tego wymaga sytuacja. Naturalnie nie robię tego z nieracjonalną radością. Pracowałem ciężko i myślałem w dłuższej perspektywie. Ale jestem też człowiekiem lojalnym. Nigdy nie miałem zresztą w sobie chęci posiadania stołków, nie chodziło mi też po głowie, żeby się do nich przyspawać.

To jak pan skomentuje słowa wicepremiera Andrzeja Leppera, który twierdzi, że nie odszedł pan dobrowolnie?

Takie decyzje zawsze są samodzielne. Przecież można sobie wyobrazić sytuację, w której rezygnacji nie składam. To jest moja osobista decyzja.

Kiedy pan ją podjął?

W piątek. Tuż przed posiedzeniem komitetu politycznego rozmawiałem z prezesem Kaczyńskim, z posiedzenia komitetu wyszedłem wcześniej i godzinę spędziłem z samym sobą. Po czym zwołałem swoich najbliższych współpracowników i zadzwoniłem do prezesa.

A od kiedy wiedział pan, że stoi przed panem taki dylemat?

Sytuacja refleksji trwała mniej więcej od dwóch tygodni. Było wiele spotkań i moich, i innych liderów PiS. Jednak już w czwartek prezes Kaczyński konsultował wymianę premiera z koalicjantami.

Wiedział pan o tym?

Wiem, że koalicjanci wiedzieli o przygotowaniach do takich decyzji. Kancelaria premiera to jest miejsce, do którego docierają rożne informacje. Jest wielu życzliwych ludzi.

Ale pan w tym procesie konsultacji nie uczestniczył?

Nie. To wszystko działo się poza mną, poza kancelarią. Wiem o tym tylko dlatego, że byłem, jestem wciąż premierem.

Czy to w porządku, żeby premier nie uczestniczył w decyzjach dotyczących jego osoby?

(dłuższe milczenie) Dla mnie to nie ma żadnego znaczenia.

Wróćmy do piątku. Pan do popołudnia wybierał się jeszcze jakby nigdy nic do Chorwacji z oficjalną wizytą. Nie spodziewał się pan, że decyzja zapadnie już tego dnia?

Ja jestem twardym człowiekiem i nie daję poznać po sobie takich emocji. Tego dnia pojechałem normalnie według planu do Sopotu. Odbyłem tam wiele spotkań służbowych. Popływałem też w morzu, pochodziłem po molo. Nie widzę w tym nic złego.

O której pan zdecydował o odwołaniu wizyty do Chorwacji ostatecznie?

Chyba o 17. Ale ta decyzja była przygotowywana już wcześniej, o 17 tylko poleciłem jej wykonanie.

Tłumacząc swoją dymisję, mówił pan, że nie pozwoli, by ktoś wbijał klin między pana a prezesa Kaczyńskiego. Chodziło tylko o opozycję?

To są słowa skierowane do wszystkich, którzy takie próby podejmują. Ja wielokrotnie mówiłem, że również w PiS są ludzie, którzy próbują tworzyć dziwną atmosferę. W ogóle w polityce jest cała masa ludzi, którzy spekulują, prowadzą różne gry frakcyjne. Mnie to zawsze denerwowało,
bo takie działania mają na celu rozbicie obozu władzy. Ja w takim świecie polityki uprawiać nie będę. Mam nadzieję, że pokazałem, że odejść można też w sposób cywilizowany.

W PiS są osoby, które mogą doprowadzić do rozbicia obozu władzy?

Raczej nie. Natomiast czułem, że są prowadzone działania, które mają na celu właśnie wbijanie klina między mnie a prezesa Kaczyńskiego. I robiłem wszystko, by te kliny wyciągać.

Kogoś konkretnego ma pan na myśli?

Tak, ale nie powiem.

Koledzy z PiS przedstawiają to inaczej: pan się urwał partii, dążył do zbytniej samodzielności, stawał się pan nielojalny.

Nielojalny nigdy nie byłem. Samodzielny tak. Mam w sobie tyle wolności, że nie mogło być inaczej. Od początku jasne było, że wiele decyzji przyjdzie mi podejmować samemu. Wszystkie strategiczne decyzje jednak podejmowałem z prezesem Kaczyńskim.

Nominację nowego ministra finansów po Zycie Gilowskiej podobno nie.

To był przypadek. Wobec Zyty Gilowskiej byłem i jestem do dziś lojalny, ale zdawałem sobie sprawę, że muszę szybko znaleźć następcę. Poszukiwałem w pośpiechu, wiele osób mi odmówiło. Kiedy w końcu dokonałem wyboru, natychmiast podałem przez gońców pisma do prezesa i prezydenta.

To jak to się stało, że prezes był ponoć wściekły, że nie wiedział?

Goniec nie dojechał tam, gdzie trzeba. Pojechał na Nowogrodzką (adres siedziby PiS) i tam zostawił pismo, tymczasem prezes był w domu. To mój błąd, że nie sprawdziłem, gdzie jest prezes. Wyjaśniłem mu to już.

Prezes Kaczyński miał też pretensje, że za szybko zdymisjonował pan Zytę Gilowską.

Tak, uważał, że zrobiłem to pochopnie. To są jednak decyzje, które może podjąć tylko premier. Widziałem, co się dzieje na rynku finansowym. Moja reakcja uspokoiła rynki i tego samego dnia wszyscy to dostrzegli. Następnego rynki były już spokojne.

Prezes przyjął taką argumentację?

Myślę, że w ostatecznym rachunku tak.

To może to prezes wymaga po prostu zbyt dużej lojalności?

Myślę, że nie. Zdaję sobie sprawę, że ja jestem bardzo wolnym człowiekiem. To właśnie chyba denerwowało prezesa.

Nie lepiej było poinformować go o tym, że spotyka się pan z szefem opozycyjnego ugrupowania Donaldem Tuskiem?

Politycy PiS wiedzieli, że mam się z nim spotkać. Dwa tygodnie wcześniej poprosiłem Donalda Tuska o to spotkanie, mówiłem o tym w mediach. Nie wiedzieli, że będę rozmawiał akurat tego dnia. Tusk zwlekał z wyznaczeniem terminu. Nawet mnie to trochę, przyznam, zdenerwowało.
Ostatecznie najpierw wyznaczył jutrzejszy wtorek, po czym niespodziewanie zadzwonił, że jeśli będę na Pomorzu, to on chętnie się spotka już w czwartek. Widocznie czując, że mamy taką, a nie inną sytuację w koalicji, wykorzystał to do swoich celów. Wiedziałem, że to może mi skomplikować wiele, ale podjąłem to ryzyko.

I to spotkanie okazało się dla pana gwoździem do trumny?

Bardzo możliwe. To spotkanie, a raczej nie ono samo, tylko to, co zrobił Tusk, uświadomiło mi, że w opozycji nie mam żadnego partnera. Rozmawialiśmy w bardzo przyjaznej atmosferze i naprawdę sądziłem, że jest jednak szansa na podjęcie wpółpracy w niektórych najważniejszych
dla Polski sprawach. Potem ze zdumieniem zobaczyłem, że Tusk jest w stanie manipulować nawet takim spotkaniem tylko po to, by rozbijać PiS i tym samym windować notowania PO. Doszedłem do przekonania, że jednak są politycy, którzy dbają tylko i wyłącznie o swój interes.

Tusk pana zdradził?

Nie czuję się zdradzony. Bo i niczego złego nie powiedziałem Tuskowi, co on mógłby ujawnić.

Nie mówił mu pan o swojej komplikującej się sytuacji?

To on mówił. Opisywał, w jakiej ja się znajduję sytuacji. I dlatego mógł potem wyjść i powiedzieć, że rozmawialiśmy o komplikującej się sytuacji premiera.

Nawet pana koledzy z PiS uwierzyli tym razem właśnie Tuskowi.

Być może sami komplikowali tę sytuację. I doszli do wygodnego dla siebie wniosku, że ja poszedłem wypłakać się Tuskowi w rękaw. Naiwność.

Prezes Kaczyński był podobno wściekły, jak się dowiedział z TVN 24, że pan pojechał do Tuska.

Możliwe. Tłumaczyłem sprawę prezesowi, tak jak teraz państwu. I widziałem, że prezes raczej przyjął moje argumenty.

A dlaczego pan przyjął od prezesa Kaczyńskiego propozycję kandydowania na prezydenta Warszawy?

Mogą mnie państwo źle zrozumieć, ale ja po prostu kocham Warszawę. Żyję tu od 1992 r., tu spędzam więcej czasu niż gdziekolwiek indziej.

Ale nie czuje pan dyskomfortu: z drugiej osoby w państwie zostaje pan kandydatem na prezydenta jednego z miast.

Co za pytanie? Oczywiście, że czuję dyskomfort całej sytuacji. Nigdy sytuacja dymisji z funkcji premiera nie jest komfortowa. Ale nie czuję absolutnie dyskomfortu startowania na prezydenta miasta. Jestem zaszczycony. Warszawa to miasto, które stoi dzisiaj przed ogromną szansą przyspieszonego rozwoju. My to zrobimy. Warszawa jest przecież wizytówką Polski. Jestem jednak młodym człowiekiem, mam w sobie dużo siły, może więcej niż wcześniej. Zdobyłem przez te dziewięć miesięcy wiele kompetencji, poznałem całe państwo. I do tego zebrałem kapitalny zespół, którego wszyscy mi zazdroszczą. Możemy zmienić świat.

Czyli nie tylko Warszawę?

Wiadomo, że kierowanie stolicą bywa przedsionkiem do prezydentury całego kraju. Zacznijmy od Warszawy. Chcę być dalej politykiem i chcę politykę cywilizować. Ja się nastawiam na zadania. Warszawa to ogromne zadanie do wykonania. To jedna z bardzo ważnych form służby Polsce.

Będzie pan też cywilizował PiS?

Jestem we władzach tej partii, dlaczego więc nie? PiS to dobra, zwycięska partia, ale także w niej jest co robić.

Na razie, jak mówi Tusk, będzie pan w Warszawie jako skazaniec.

PO już właściwie witała się z gąską, aż tu nagle... Byli już pewni, że Hanna Gronkiewicz-Waltz jest prezydentem Warszawy. I dlatego teraz nagle przypuścili na mnie totalny atak, że nie nadaję się na prezydenta Warszawy. Ja to miasto znam. Mogę powiedzieć, gdzie warto jadać, gdzie bawić się na dyskotekach, jeździć metrem, jak żyć w Warszawie, bo robię to od ponad dziesięciu lat. I oni to wiedzą.

Sam pan chciał wystartować na prezydenta Warszawy? Czy też ktoś panu zaproponował takie rozwiązanie?

Zostawmy tę sprawę niewyjaśnioną.

Czyli panu zasugerowano. Długo się pan zastanawiał?

Zostawmy to, choć to bardzo ciekawa sprawa. Może jeszcze przyjdzie czas, by do tego wrócić.

Jakich rad udzieliłby pan nowemu premierowi?

Jesteśmy z prezesem w stałym kontakcie. Odbyliśmy już jedną rozmowę na ten temat. Myślę, że prezes Kaczyński dobrze sobie poradzi. Jest strategiem, a rządzenie tu sprowadza się właśnie przede wszystkim do budowania strategii.

Czyli koncepcja, w której są faktycznie dwa ośrodki władzy: premier i szef rządzącej partii, ostatecznie się nie sprawdziła.

To, że szef partii zostaje premierem, nie jest zasadą. Wszystko zależy od uwarunkowań. W określonych warunkach dobre są odstępstwa.

Ale dziś to odstępstwo przestało się sprawdzać?

Być może. Nie pozwolę jednak nikomu powiedzieć, że te dziewięć miesięcy to był czas stracony. Przeciwnie, fakty mówią jednoznacznie: to był bardzo dobry okres.

To nie ma powodu do zmiany premiera?

(uśmiech) – ...

I dziś co pan czuje tak w głębi duszy: żal, ulgę, smutek,wściekłość?

Wchodzą państwo bardzo głęboko, w moje uczucia, nie powiem, że w butach, ale dosyć głęboko a ja staram się nie uzewnętrzniać swoich emocji. Ale naturalnie mam uczucia. Szczęśliwy nie jestem, że przestałem być premierem. To nigdy nie jest przyjemne. Ale już staram się myśleć o moich nowych zadaniach.









































































































































































Reklama