O tym, jakie działania należy podjąć, aby rozpędzić polską gospodarkę, jutro będą debatowali: prof. Krzysztof Rybiński, były minister w rządzie PiS Mirosław Barszcz oraz prof. Robert Gwiazdowski z Centrum im. Adama Smitha. Zdaniem tego ostatniego PJN powinno się skupić przede wszystkim na ułatwieniach dla pracodawców.
Pana udział w debacie PJN to próba wejścia ekonomisty w politykę?
Robert Gwiazdowski: Boże uchowaj. Ja mam alibi. Nie mogę się zająć polityką, bo z pensji ministra nie starczy mi na alimenty.
Jakie konkretne propozycje programowe przygotował pan dla PJN?
To nie chodzi o PJN. Ja byłem członkiem zespołu Rokity, gdy liczył raptem pięć osób. A to dlatego, że wykorzystuję każdą okazję, by nieść kaganek oświaty. I jeśli politycy chcą posłuchać, to ja chętnie opowiadam, co mam do powiedzenia na tematy gospodarcze.
Z jakim skutkiem ten kaganek jest niesiony?
Z fatalnym. Ale kto nie próbuje, nie ma żadnych szans. Jak w tym dowcipie o Żydzie modlącym się o wygraną na loterii, któremu Bóg radzi, aby kupił los.
O czym będzie pan przekonywał liderów PJN – że co jest najważniejsze dla gospodarki?
My w Centrum im. Adama Smitha nieodmiennie uważamy, że bogactwo narodów bierze się z pracy. A zatem złe są przepisy prawne, które powodują, że praca jest mniej dostępna.
Będzie zalecał pan spadkobiercom socjalnego PiS, aby zamieścili w swoim programie liberalizację kodeksu pracy?
Ten obowiązujący dziś w Polsce jest nieelastyczny. Trzy czwarte miejsc pracy tworzą u nas małe i średnie przedsiębiorstwa, a kodeks jest faktycznie napisany pod związki zawodowe w dużych firmach, takich jak np. KGHM czy Orlen. On naprawdę nijak nie może być stosowany w firmie, gdzie jest trzech czy pięciu pracowników. Dlatego w systemie, w którym łatwiej się rozwieść z żoną, niż zwolnić sekretarkę, trudno jest tworzyć nowe miejsca pracy.
Kodeks to jedno, a co jeszcze trzeba zmienić?
Zmniejszyć koszty pracy. Mamy za duży klin podatkowy. Gdy pracownik szuka pracy, zainteresowany jest tym, ile dostanie do kieszeni, a pracodawca tym, ile za jego pracę musi zapłacić. Dziś pracodawca musi za jego pracę zapłacić 3600 zł, ale on z tego dostanie do ręki 2000 zł, z czego jeszcze część wyda na VAT i akcyzę. Mamy więc 1600 zł różnicy, którą zabiera państwo – a to 80 proc. tego, co dostaje pracownik. Gdyby praca była tańsza, byłoby jej więcej, co wszystkim de facto by się opłacało. Centrum im. Adama Smitha postulowało to już sześć lat temu.
No dobrze, będzie więc pan odgrzewał stare kotlety w tym programie. Nie macie do powiedzenia nic świeżego?
Świeżo będzie, jeśli uda się zmienić rzeczy, o których od dawno wiadomo, że są do przerobienia. Kolejna równie oczywista kwestia dotyczy różnych utrudnień biurokratycznych. I faktycznych proporcji, jakie zachodzą między efektywnym czasem pracy a tym mitrężonym w urzędach na zdobywanie zaświadczeń, licencji czy zezwoleń.
Mamy pana propozycje, a z drugiej strony realia polityki. Jakie są szanse, by postulaty weszły w życie?
Powinienem powiedzieć, że niewielkie. Ale jeśli udało się wyprowadzić z Polski Armię Czerwoną, to dlaczego nie da się zmienić paru artykułów w prawie budowlanym czy ustawie o zagospodarowaniu przestrzennym.