Polskie życie publiczne przypomina oczekiwanie na wielki mecz. Ekscytujemy się spekulacjami, kto zagra w podstawowym składzie, jaką taktykę wybierze trener albo czy wreszcie środkowy napastnik przestanie kłócić się ze skrzydłowym i może nawet zaczną podawać sobie piłkę. Ale tu podobieństwa się kończą. A zaczynają różnice. Choćby ta, że w piłce wraz z pierwszym gwizdkiem sędziego uwaga kibiców przenosi się na murawę. Tymczasem w naszym życiu publicznym ten wielki mecz, na który wszyscy czekają, najczęściej w ogóle się nie zaczyna. A nawet jeśli dochodzi do skutku, i tak nikogo to nie interesuje.
Brałem niedawno udział w dyskusji radiowej. Zestaw pierwszorzędny. Koledzy publicyści w bojowych nastrojach. Polemiki wartkie i pełne celnych ripost. Rozmawiamy o polskiej polityce. Czy Kwaśniewski da radę pociągnąć swoje nowe ugrupowanie Europa Plus w nadchodzących wyborach do Parlamentu Europejskiego? A może jednak nie? Ile szabel ma w Platformie Obywatelskiej Schetyna, a ile Tusk? I co na to wszystko Gowin? Co powie Kaczyński? Albo Macierewicz? Wszystko ładnie i pięknie, tylko gdzie ta polityka? Bo to, czym żywi się co dnia opinia publiczna, zdecydowanie polityką nie jest. To jakieś (najczęściej niewiele znaczące) personalia, dąsy i grymasy. A gdzie rozmowa o tym, w którą stronę zmierza kraj? Jakie mamy alternatywy? Jak podejmować strategiczne decyzje? Jak szukać złotego środka w gąszczu sprzecznych dążeń różnych grup interesu? Jak wyłowić z niego optymalne rozwiązania służące dobru wspólnemu? I jak mówić o negatywnych konsekwencjach nawet tych optymalnych rozwiązań? Jak wychodzić naprzeciw nowym wyzwaniom i rodzącym się wciąż potrzebom społecznym? – Nudy. To nikogo nie interesuje – ileż to razy słyszałem takie zarzuty z ust kolegów redaktorów (nawet z mediów uchodzących za opiniotwórcze). Tylko że głęboko się z nimi nie zgadzam. Bo uważam, że trzeba czym prędzej przerzucić się właśnie na ten pasjonujący mecz z prawdziwymi zawodnikami próbującymi konstruować akcje zmierzające do zdobycia gola, który z kolei przybliża perspektywę końcowego zwycięstwa. A nie przegapiać go, upierając się, że w szatni jest przecież dużo ciekawiej.
Nie przesadzajmy. Przecież tak jest wszędzie na świecie! – tak, te zarzuty też znam doskonale. I jest w nich sporo racji. Przecież niemieckie media również obracają na wszystkie strony każdy grymas Angeli Merkel. A „Der Spiegel” i „Die Zeit” prześcigają się w insiderskich historiach o tym, jak to „Mutti” (tak mawiają ostatnio Niemcy o swojej kanclerz ) jest podgryzana przez Ursulę von der Leyen. I że może już wkrótce ambitna minister pracy wysadzi z siodła szefową CDU. A Nicolas Sarkozy? A Silvio Berlusconi? A Bill Clinton, który przez połowę drugiej kadencji nie zajmował się prawie niczym innym prócz dowodzenia, że seks oralny to właściwie wcale nie jest seks? Wszystko to historie znane i po wielokroć opisane. Być może najlepiej i najgłębiej zrobił to angielski socjolog i politolog Colin Crouch z Uniwersytetu w Warwick. Jego dwie książki „Postpolityka” (wydana w 2004 r.) i „Dziwna nie-śmierć neoliberalizmu” (2011 r.) to już klasyka. Crouch argumentuje w nich, że w początkach XXI w. w zachodniej polityce domknęło się wielkie koło. „Wylądowaliśmy z grubsza tam, gdzie byliśmy już w wieku XIX. To znaczy w momencie, gdy władza nie była już absolutna. Ale nie należała też do obywateli. Była raczej domeną wąskich elit. I dla tych elit personalia były faktycznie ważniejsze od polityki. Bo to ich salonowe gierki urastały do roli polityki. Dziś jest podobnie. W wyniku wypalenia się wielkich masowych ideologii XX w. masy odwróciły się z niesmakiem od spraw publicznych. Oddały je we władanie garstce technokratów, którzy podobno wiedzą, co trzeba robić” – pisał Crouch w „Postpolityce”. Czyli wniosek Anglika może nas w pewnym sensie rozgrzeszać. Bo Zachód (a przynajmniej duża część tamtejszej opinii publicznej) też siedzi w szatni i ekscytuje się jakimiś drugorzędnymi sporami, zamiast wyjść na boisko i zacząć kopać piłkę w kierunku bramki przeciwnika. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że w Polsce jest jednak trochę inaczej niż na Zachodzie. I że my siedzimy w szatni wyjątkowo ochoczo. A nawet właściwie w ogóle nie zdajemy sobie sprawy, że mogłoby (i powinno) być inaczej.

Myślenie dojutrkowe

Reklama
Podstawowy problem z naszym życiem publicznym leży w tym, że u nas robienie polityki polega na dotykaniu problemów. Co jakiś czas ktoś do czegoś się faktycznie bierze. Coś tam skleci, a potem porzuca. Przychodzi inny i zaczyna od innej strony. I tak w kółko – uważa czołowy polski historyk idei Marcin Król. Edukacja? Gospodarka? Polityka społeczna? Podatki? Sądownictwo? Administracja publiczna? To nie jest tak, że na żadnym z tych pól nic się nie dzieje. Nasz kraj ciągle jakoś się rozwija, pojawiają się nowe pomysły, kiełkują nowe inicjatywy. Gdy jednak przyjrzeć się bliżej każdej z wybranych dziedzin, pozostaje wrażenie niedosytu. Posunięcia są bowiem przypadkowe, krótkoterminowe i często wewnętrznie niespójne, czasem wręcz sprzeczne. Zazwyczaj nikt nie uwzględnia wszystkich następstw reform, na które się zdecydowano. Skąd to się bierze? Odpowiedź jest jak zwykle w takich wypadkach, delikatnie mówiąc, złożona.
Na pewno gros winy leży po stronie słabych instytucji polskiego państwa. – Po 1989 r. mieliśmy niepowtarzalną okazję, której większość krajów rozwiniętych ostatnio nie doświadczyła. To był nasz moment konstytucyjny, kiedy wiele spraw można było sensownie poukładać. Nie zrobiliśmy tego – uważa Antoni Kamiński, socjolog z Polskiej Akademii Nauk i jeden z najlepszych badaczy instytucji polskiego życia publicznego. Jego zdaniem należało wtedy zacząć od bardzo czytelnego sygnału: polityka to polityka, administracja to administracja. Te dwa obszary oddziela bariera. Tymczasem po przełomie łączenie kariery politycznej i administracyjnej stało się regułą. I to też wyrządziło wolnej Polsce wiele szkód. Objawy tej choroby naszego życia publicznego dobrze pokazują już choćby korowody związane z próbami budowania w tym kraju korpusu służby cywilnej. Powołano ją do życia dopiero w 1997 r. za czasów premiera Włodzimierza Cimoszewicza. A więc aż osiem lat po systemowych przemianach. I to na dodatek tuż przed wyborami, które formacja rządowa spodziewała się przegrać i próbowała jak najwięcej swoich aktywistów wepchnąć i ustawić w tej nowej „apolitycznej” służbie cywilnej. Po wyborach nowy rząd Jerzego Buzka (AWS-UW) reformę Cimoszewicza oczywiście zarzucił, tworząc służbę cywilną na nowo i po swojemu. Potem był powrót koalicji SLD-PSL i rząd Leszka Millera, który ustawę o służbie cywilnej łamał właściwie regularnie. Z kolei gdy władzę przejęło w 2005 r. PiS, korpus służby cywilnej w ogóle rozwiązano i wprowadzono nową ustawę, która umożliwiła kolejnej szerokiej rzeszy ludzi wejście w szeregi administracji. Czyli de facto wprowadzono zasadę całkowitego jej upolitycznienia i podporządkowano ją bezpośrednio premierowi. A w 2008 r. – czyli już za czasów koalicji PO-PSL – korpus służby cywilnej odbudowano, lecz nie jako instytucję autonomiczną. Zachowano podległość wobec szefa rządu. Mamy więc sytuację, w której szef służby cywilnej jest obsługiwany administracyjnie przez kancelarię premiera RP. Jego możliwości są więc znacznie bardziej ograniczone, niż było to pod koniec lat 90. – Dlatego polska służba cywilna jest słaba i narażona na ciągłe polityczne wpływy. I brak nam służby cywilnej złożonej z ludzi, którzy wiedzą, że jak będą postępowali zgodnie z prawem i swoją najlepszą wiedzą, to czeka ich awans. Takich, którzy mogą sprzeciwić się swojemu politycznemu szefowi bez obawy o utratę stanowiska, mówiąc, że proponowane rozwiązanie jest niezgodne z interesem państwa albo z prawem – wylicza Antoni Kamiński, który był pierwszym szefem polskiego oddziału Transparency International.
Tymczasem znaczenie instytucji w sprawnym funkcjonowaniu życia publicznego jest kluczowe. Można wręcz powiedzieć, że to one stanowią tajemnicę sukcesu najbardziej rozwiniętych demokracji Zachodu. Weźmy choćby Amerykę. Tamtejsi prezydenci to zazwyczaj nie są ludzie szczególnie wielkiego formatu. Nie mają ani bardzo szerokich horyzontów intelektualnych (Reagan, Bush), a często brak im zupełnie politycznego doświadczenia (Kennedy, Obama). Podobno, gdy w latach 30. ekonomista John Maynard Keynes pojechał do USA popularyzować swoje koncepcje i spotkał się z prezydentem Franklinem Delano Rooseveltem, był przerażony. Przecież on niczego nie rozumie z ekonomii! Zadał mi tylko dwa dość naiwne pytania i na tym spotkanie się zakończyło – pisał zniesmaczony Anglik w liście do żony. A jednak to właśnie Roosevelt zasłynął jako prezydent, który wprowadzając rewolucyjną politykę New Dealu (inspirowaną właśnie pracami Keynesa), przeszedł do historii. Jako polityk, który wyciągnął największą gospodarkę świata z Wielkiego Kryzysu. Podobnie było czterdzieści lat później z Ronaldem Reaganem. On też wielkim mózgowcem nie był. Ale mimo to stał się ojcem Reaganomiki – czyli niezwykle spójnego i skutecznego projektu polityczno-ekonomicznego, który popchnął amerykańską gospodarkę na zupełni nowe tory. I Roosevelt, i Reagan (a także każdy z ich następców) byli oczywiście tylko symbolami pewnej polityki, która swój sukces zawdzięczała oparciu na strukturach. Na pracy setek ludzi: intelektualistów tworzących koncepcje, analizy i scenariusze, doradców przekładających ich pomysły na realne polityczne inicjatywy oraz ekspertów od komunikacji politycznej, czyli od tego, jakim językiem powinny one zostać zaprezentowane opinii publicznej. – Tego wszystkiego u nas nie ma. Owszem istnieją instytucje badawcze, komórki analityczne i fachowcy, którzy chcieliby się swoją wiedzą podzielić. Problem tylko w tym, że nikt ich o taką ekspertyzę nie pyta. I to dlatego polska polityka jest tak wyjątkowo płytka – mówi Andrzej Szahaj, socjolog i filozof z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.
– W praktyce o kierunkach rozwoju polskiego życia publicznego decyduje perspektywa krótkoterminowa. Politycy myślą dojutrkowo, a media opisują je w sposób dojutrkowy. Bo tak jest jednym i drugim najłatwiej – dodaje Marcin Król. Politycy ogłaszają więc, że zebrała się grupa, która bada problem X. Media to podchwytują, pisząc, że partia Y „chce”, „zamierza” albo „przygotowuje” rozwiązanie problemu X. I temat zostaje odfajkowany. – Tak jak matury. O potrzebie ich reformy mówi się co roku w maju. Wszyscy kiwają głowami. A potem cisza. I tak znowu do maja – przypomina Król.
Inny typ tematów, którymi żyje opinia publiczna, to tzw. gaszenie pożarów. Najczęściej jest to związane z tym, że skoro jesteśmy częścią UE, to na pewne unijne inicjatywy musimy zareagować. Efektem są nieprawdopodobne zygzaki prezentowane przez rządzących. Tak jak w sporze o ACTA, gdy premier Tusk apelował do własnego parlamentarnego zaplecza, by nie zgadzało się na ratyfikację układu podpisanego i wynegocjowanego przez przedstawicieli tego samego rządu. Podobnie było niedawno przy okazji europejskiego patentu, który Polska popierała, by potem bardzo szybko stać się tego patentu przeciwnikiem. Tylko patrzeć, jak podobny mechanizm odtworzy się w czasie decydowania o naszym członkostwie w strefie euro.
Jeszcze inną chorobą wynikającą ze słabości instytucjonalnej jest nieliczenie się ze wszystkimi konsekwencjami wprowadzanych zmian. Tu dobrym przykładem są te zainicjowane przez byłego ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina. – Wprowadzają zmiany w procedurze karnej, gdzie sądowi przyznaje się rolę wyłącznie arbitra. Takiego, który siedzi, a na ringu biją się prokurator z adwokatem. Bosko. Tylko pod warunkiem, że taka walka jest fair. Aby zapewnić równość obu stron, miała zostać wprowadzona sprawna pomoc prawna dla tych, których nie stać na dobrego adwokata i takiej pomocy potrzebują. Ale tego nie zrobiono. Więc weszło pół reformy. I przez taką reformę nasze prawo będzie jeszcze bardziej klasowe. A system, w którym biedny się nie dobije sprawiedliwości, jeszcze się pogłębi – uważa była rzecznik praw obywatelskich Ewa Łętowska (więcej na ten temat w rozmowie z Ewą Łętowską w tym samym numerze).

Ideowe kręgosłupy

Czy te choroby polskiego życia publicznego da się wyplenić? Prostych recept oczywiście nie ma. Na pewno nie jest tak, że zmianę przyniosą jakiekolwiek wybory czy zmiana władzy. Bo przedstawiciele Polskiej Partii Siedzących w Szatni są wszędzie. I w PO, i w PiS, i w SLD, i u Palikota. Ale także na wszelkich szczeblach administracji. Pełno ich również w mediach. Można oczywiście apelować o to, by każdy zaczął od siebie i robił więcej niż tylko „odtąd dotąd”. Ale to pewnie nie wystarczy. – Fundamentalna jest kwestia ponoszenia odpowiedzialności za swoje decyzje. Niezależnie od funkcji, którą się sprawuje. Nie może być tak, że najlepszą strategią przetrwania jest posłuszeństwo wobec przełożonych – uważa Antoni Kamiński. Z kolei Marcin Król uważa, że wychodzenie z szatni powinniśmy zacząć od umiejętności stawiania politycznych priorytetów. – To naiwność spodziewać się, że jakaś formacja polityczna w krótkim czasie przebuduje i edukację, i administrację, i politykę społeczną. Demokracja to trudny ustrój, w którym rządzący nie powinni otwierać naraz zbyt wielu frontów. Takie zawężenie ambicji może być bardzo pomocne – dodaje.
Aby cokolwiek zmienić, rządzący muszą też nauczyć się jeszcze jednego: umiejętności stawiania problemu w przestrzeni publicznej. Żaden premier czy minister nie może przecież tak po prostu wyjść i powiedzieć na przykład: „Drodzy wyborcy, chcę podnieść podatki”. Jeśli naprawdę ma zamiar to zrobić, powinien najpierw przygotować odpowiedni klimat pod taką zapowiedź. Musi przekonać nas, że to dobry pomysł. Wyjaśnić, jak to możliwe, że zyski będą dużo większe niż straty. A uzyskane w ten sposób pieniądze zostaną dobrze spożytkowane. Trzeba pokazać, kto i dlaczego już czegoś takiego próbował. Słowem, przedsięwzięcie wymaga czasochłonnego przygotowania.
To nie wszystko. Etapem wstępnym wobec takiej akcji jest generowanie wyrazistych alternatyw. – Brak takiej umiejętności to jeden z grzechów głównych polskiej polityki – mówi Andrzej Szahaj. Weźmy choćby politykę gospodarczą. W Polsce zdecydowano się w latach 90. na reformy wolnorynkowe. I słusznie. Ale one wcale nie musiały wyglądać tak, jak wyglądały. – Reformy rynkowe też mogą iść w różnych kierunkach. Jest wiele modeli kapitalizmu. Jest kapitalizm reński, skandynawski albo azjatycki. Jest też model anglosaski, na który po 1989 r. zdecydowała się Polska. Każdy z nich różni się w szczegółach i inaczej definiuje granice swobodnej gry podaży i popytu. To bardzo irytujące, gdy ktoś mówi, że jakaś reforma nie miała alternatywy. W demokracji alternatywa jest zawsze – uważa Szahaj. Tymczasem tak właśnie było w Polsce. U nas nawet szef SLD Leszek Miller, uchodzący jeszcze w latach 90. za lewicowego tradycjonalistę (jako minister pracy brał udział w tworzeniu komisji trójstronnej i był sceptyczny wobec prywatyzacji emerytur), zaczął po wyborach w 2001 r. głosić pochwałę niskich podatków, prymatu wzrostu gospodarczego i deregulacji rynku pracy. I znowu. Oczywiście, że w całej Europie otwieranie się lewicy na wolny rynek było w modzie. A kanclerz Gerhard Schroeder wspólnie z premierem Tonym Blairem lansowali koncepcję trzeciej drogi. Ale obaj mieli przynajmniej opozycję we własnych ugrupowaniach. W Polsce natomiast wszystkie partie mówiły wówczas jednym głosem.
Ważna jest też umiejętność nazywania rzeczy po imieniu. Bo partiom i politykom, wbrew obiegowej opinii, bardzo potrzebne są ideowe kręgosłupy. I nie chodzi tu o dogmatyzm poglądów. Lecz o wyzwania czysto praktycznej natury. Normalny obywatel, idąc na wybory, nie ma specjalnych zachęt do zagłębiania się w programy partii politycznych ani czasu na to. Siłą rzeczy musi kupić kota w worku i zawierzyć sile marki. I nie ma w tym nic złego. Pod warunkiem że marka będzie w miarę możliwości autentyczna. Bez tego będziemy mieli programowy chaos. Tak jak obecnie. Czyli PiS, które w roku 2005 wygrało wybory pod hasłem „Polski socjalnej”, która powinna zastąpić „Polskę liberalną”, by półtora roku później uchwalić obniżki podatków dla najbogatszych. Albo partię władzy wywodzącą się ze środowiska liberalnego (PO), która z jednej strony wypisuje sobie wysoko na sztandarach projekt deregulacji, a z drugiej jej przewodniczący mówi, że im dłużej rządzi, tym bardziej staje się „socjaldemokratą” (wywiad dla tygodnika „Polityka”). Skąd mamy w tej sytuacji wiedzieć, w którą stronę po wyborach pójdą polskie partie polityczne?

Kto rządzi na boisku

Jakie to wszystko ma znaczenie? Wydaje się, że fundamentalne. Bo w praktyce jest tak, że podczas gdy opinia publiczna ekscytuje się tematami szatniowymi, mecz właśnie się odbywa. Tylko bez sędziego i widzów. – I wtedy wygrywają siły, którym wcale nie chodzi o dobro ogółu, lecz różnego rodzaju lobbyści i grupy interesu. To naturalny mechanizm – uważa Antoni Kamiński. Jak to działa, pokazali w 2005 r. Klaus Goetz i Radosław Zubek w pracy „Stanowienie prawa w Polsce” przygotowanej w ramach projektu „Sprawne państwo”. Przeanalizowali cały polski proces legislacyjny i dowiedli, że w naszym kraju nie ma żadnego nadzoru nad poszczególnymi projektami ustaw. Ani w momencie ich tworzenia w ramach administracji, ani podczas procedowania nad nimi w Sejmie. Pokazali, jak na każdym etapie przygotowania ustaw lobbyści mają ogromne możliwości wywierania wpływu. I nad tym absolutnie nikt nie panuje. Tam – zwłaszcza na etapie administracji, która jest słaba i spenetrowana przez wpływy polityczne – dopisywane są do projektów ustaw rzeczy ewidentnie sprzeczne z interesem ogółu. – Więc jeżeli od ośmiu lat wiemy, gdzie leży problem, to dlaczego nikt w tym czasie nie podjął nawet próby zmiany tego stanu rzeczy? – zastanawia się Kamiński.
To nie jest tak, że o tych problemach w Polsce się nie dyskutuje. Ale zazwyczaj dyskusja płynie w mało sensownym kierunku. Jej najbardziej popularnym wcieleniem jest powtarzanie jak mantry stwierdzenia, że politycy powinni zajmować się najważniejszymi reformami. Toniemy więc w narracjach o wielkim sporze nielicznych reformatorów (Balcerowicz, Buzek, trochę Wałęsa) ze zwolennikami zachowania status quo (Mazowiecki, Geremek, Kwaśniewski). Robi tak choćby w swojej błyskotliwej „Historii III RP” jeden z najbardziej przenikliwych polskich publicystów Robert Krasowski. I na papierze ten obraz może się i zgadza. Ale w praktyce i wczorajsi, i dzisiejsi „reformatorzy” albo „hamulcowi” są tylko rezerwowymi kopiącymi sobie piłkę dla rozgrzewki przed meczem. Klasycznym tematem dla Polski szatniowej. Bo i jedni, i drudzy podlegają tym samym ograniczeniom, o których tutaj mówimy. Są – jak mówią sportowi komentatorzy – nieprzygotowani do gry na wysokim poziomie przez 90 minut. I jeśli nie zrozumieją swoich ograniczeń, nigdy na murawę nie wybiegną.
Masy odwróciły się z niesmakiem od spraw publicznych. Oddały je we władanie garstce technokratów, którzy podobno wiedzą, co trzeba robić – pisze Colin Crouch w „Postpolityce”