Postprawda stała się nowym słowem wytrychem. Spełnia z grubsza tę samą funkcję co kiedyś populizm. Boisz się dyskutować z odmiennymi poglądami? Czujesz, że brak ci argumentów? Bierz pałkę postprawdy i trach go w łeb. „Łeb” ma tu znaczenie kluczowe. Bo hasło postprawdy jest mocno podszyte futerkiem klasowej pogardy. Sięgają po nią wszak ci „głupsi”. Ten cały pełen zakutych łbów motłoch, który nie zna się na faktach, więc musi kłamać. Przecież gdyby znał prawdziwą prawdę, toby myślał dokładnie tak jak my – oświecone elity.
O tym, że postprawda jest pałką służącą pewnej grupie społecznej do obrony jej stanu posiadania, świadczy już sama genealogia tego pojęcia. Karierę zrobiło – jak pamiętamy – w roku 2016. A więc w czasie, gdy doszło do brexitu, a amerykańską prezydenturę wygrał Donald Trump. Żeby było jasne: nie ucieszyłem się ani z decyzji o wyjściu Albionu z Unii Europejskiej, ani z wyborczego sukcesu znanego z mętnych poglądów krzykacza milionera. Zgadam się również z tym, że zarówno brexit, jak i prezydentura republikanina przyniosą prawdopodobnie więcej szkód niż pożytku. Irytuje mnie jednak to, że o triumfach postprawdy nie mówiło się, gdy niesławna Trojka broniła interesów zachodnioeuropejskich wierzycieli i skazała na gospodarczą mizerię większą (i to tę najsłabszą) część społeczeństwa Grecji. Zrobiła to absolutnie wbrew ekonomicznemu zdrowemu rozsądkowi (z pułapki zadłużeniowej nie wychodzi się drogą wymuszonych oszczędności) i wbrew moralnym zasadom panującym w Unii Europejskiej. I jakoś wówczas tygodnik „The Economist” nie krzyczał o triumfie postprawdy! Podobnie było, gdy przez całe dekady MFW i Bank Światowy forsowały w wielu krajach na dorobku szalone pomysły konsensusu waszyngtońskiego. Potem (lata 2012–2015) te same instytucje zaczęły obalać przykazania owego konsensusu jedno po drugim. Ale jakoś nie było mowy o tym, że przez całe pokolenie panowała w świecie Zachodu postprawda. Postprawda jest dopiero teraz, gdy odbierają „nam” władzę. Dopiero teraz bijemy na alarm.
Odwagi do napisania tego tekstu dodała mi Sheila Dow. To taka emerytowana szkocka ekonomistka, autorka ciekawych prac o historii ekonomii. Dow pisze (tekst można znaleźć na stronach Institute for New Economic Thinking), że postprawda jest jakby naturalną konsekwencją tego, co wydarzyło się wcześniej. A wcześniej mieliśmy tzw. postpolitykę. W ekonomii przejawiającą się głównie w ogromnej presji, by decyzje gospodarcze odsunąć jak najdalej od kontroli demokratycznie wybranych osób oraz instytucji. I przekazać je ekspertom technokratom. Kazano przy tym wierzyć, że ci technokraci są przezroczyści. Że nie reprezentują żadnego lobby, nie sprzyjają żadnym klasom społecznym i nie wyrażają żadnego branżowego interesu. A przecież to bzdura. Gdyby technokraci byli przezroczyści, to nie byłoby szkodliwego konsensusu waszyngtońskiego, a kryzys zadłużeniowy w strefie euro nie zostałby zgaszony metodą dolewania benzyny do ognia. Ale nie są. Przez całe dekady (zwłaszcza od lat 70.) podejmowali więc takie decyzje, które były dobre zwłaszcza dla wyższych klas społecznych zamożnych w kapitał. Aż w końcu hegemonia się zachwiała. I dziś już argument w stylu „wszystkie instytucje międzynarodowe uważają, że brexit jest zły” ma umiarkowaną siłę rażenia w społeczeństwie. Tylko że to nie jest żadna postprawda. To dowód, że nie tylko opiniotwórcze warstwy społeczne potrafią wyciągać wnioski z przeszłych wydarzeń.
Reklama
Jestem w stanie zrozumieć, że wielu może to przerażać. Zwłaszcza gdy widzą w tym „buncie mas” zagrożenie dla swojej uprzywilejowanej pozycji społecznej. Ale prawdy w to nie mieszajcie. No, chyba że definiujecie ją w bardzo nieuczciwy i egoistyczny sposób.