W 2016 r. furorę zrobił termin postprawda. Polityka była post, internet był post, media i wybory także. Postprawda to taki nowiutki eufemizm na kłamstwo, w którym to, co nieprawdziwe, podane jest na tacy razem z prawdami, tak że odbiorca jedno i drugie uznaje za wiarygodne. Kiedyś taką działalność nazywano tradycyjnie manipulacją, dziś, w czasach internetu, gdy kłamstwa, półprawdy i manipulacje rozchodzą się z prędkością błyskawicy, stworzono na taką działalność odrębną kategorię. I tak Donald Trump wygrał, bo zmieszał prawdę z nieprawdą i zrobił ludziom taki mętlik, że nie potrafili już odróżnić dobrego od złego. Austriacki populista o mało nie wygrał w wyborach prezydenckich, bo kłamał tylko w co trzecim zdaniu, a nie w każdym. A Wyspiarze zagłosowali za brexitem, bo zgłupieli zupełnie i dali się omamić gościom o mentalności hejterów.
Krążyła więc w 2016 r. ta postprawda po świecie, prężąc się dumnie i szczerząc zęby z satysfakcją – i jest w tym opisie pewna racja, ale do Polski pasuje on tylko w części. Wiarygodniejszy, bliższy ciału i naszej duszy jest inny, bardziej swojski. Modny może nie za bardzo, ale pasuje aż nadto. Bo jeśli Polskę Anno Domini 2016 można jakoś sensownie opisać, to jedynie kategoriami z tabloidów. Coś się w nas w roku dobrej zmiany przełamało – w wyborcach, politykach, ekspertach, dziennikarzach – i już nie myślimy o świecie, ale się nim emocjonujemy. Bez refleksji, za to z nerwami napiętymi do granic. Bez prawdy, za to mieszając wyobrażenia z faktami.
Mieliśmy już drugą RP, mieliśmy trzecią, kilka lat temu o mało nie zaserwowano nam czwartej. A tu niespodziewanie, niezauważalnie, zafundowaliśmy sobie kolejną – bulwarówkową.
Nie mają skrupułów, mają umiejętności
Dla niewtajemniczonych: bulwarówka, inaczej zwana tabloidem, to specyficzny rodzaj gazety, zwykle dziennika, skierowanego to mniej wykształconego odbiorcy. Wiele tam zdjęć, mało tekstu, wszystko opakowane w emocjonalno-sensacyjnym tonie. Trochę prawdy, trochę wymyślonych historii, dużo wykrzykników, a najwięcej populizmu. Przy czym ten ostatni nie oznacza pochylania się z troską nad losem zwykłego człowieka, a schlebianie najniższym instynktom i gustom. Taka prasa ma swoją tradycję, pierwsze bulwarówki wydawano już w XIX wieku, a w przedwojennej Polsce cieszyły się wielkim powodzeniem. Dziś dwie takie największe rodzime gazety to "Fakt" i "Super Express".
Choć bulwarówki są głośne i robią wokół siebie wiele szumu, ich wpływ na debatę publiczną jest mizerny. Redaktorzy takich gazet oczywiście się z tym stwierdzeniem nie godzą, podnoszą argumenty o ujawnionych skandalach i patrzeniu władzy na ręce, ale w nieoficjalnych rozmowach przyznają, że ich to tak naprawdę interesuje, kto z kim pił wódkę, jak bardzo się stoczył i kto komu w jakie nieodpowiednie miejsce włożył rękę. Nawet w Wielkiej Brytanii, gdzie bulwarówki są bardzo silne, to nie "The Sun" czy "Daily Mirror", ale opiniotwórczy „Guardian” ujawnił aferę Panama Papers (zbiór dokumentów podatkowych kancelarii prawniczej z Panamy, która zajmowała się optymalizacją podatkową dla polityków, urzędników i biznesmenów z całego świata) czy aferę PRISM (program amerykańskich służb pozwalający masowo podsłuchiwać rozmowy, w którym biorą udział między innymi Microsoft, Facebook i Google; sprawa ujrzała światło dzienne dzięki Edwardowi Snowdenowi). Bulwarówki mogą zniszczyć politykowi karierę, opowiedzieć się w wyborach za albo przeciw, ale nie mogą i nie dotykają prawdziwej polityki. Bo ona ich nie interesuje.
Wielu bulwarówki robi, wielu w takich mediach pracuje, ale najlepsi w tej grze są cynicy. Nie akceptują norm i są przekonani o wrodzonej parszywości natury ludzkiej. Są świadomi, że w ich robocie stawką nie jest rzetelny opis świata ani docieranie do prawdy, a jedynie zabawa i pieniądze. Uważają, że ich odbiorcy nie należą do najbardziej lotnych, więc można im wcisnąć każdą bzdurę. Nie mają skrupułów, za to mają umiejętności. Oczywiście na zewnątrz do swojej działalności dorabiają ideologię, więc wciąż perorują o szacunku dla prostych ludzi, trosce o zwykłych Polaków, dziennikarstwie zrozumiałym, a nie zarozumiałym. Choć świat w ich mediach jest prosty, oni wcale prości nie są.
Coś ten opis państwu przypomina? Macie już jakąś twarz przed oczami? No to nie będzie niespodzianki – o Jarosława Kaczyńskiego tu chodzi. Wielu powtarza, że lider Prawa i Sprawiedliwości to polityczny geniusz, że jego umiejętności analityczne i biegłość w kuluarowych grach jest niebywała, ale dziwny to geniusz, co przegrał wybory osiem razy z rzędu, a gdy w końcu zdobył władzę, przez rok niczym innym się nie zajmuje jak zniechęcaniem do swojej partii kolejnych grup społecznych i zawodowych. Ale jeśli w czymś Kaczyński swoich przeciwników wyprzedził, jeśli coś zrozumiał pierwszy, to właśnie to, że polskiej polityce nie potrzeba debaty, ścierania się poglądów, dyskusji i sporów o pryncypia, ale tabloidyzacji. Trochę prawdy, dużo kłamstwa, mało faktów, wiele krzyku. Jedni określą to słowem "manipulacja", inni, a przecież tych jest wielu – nazywaniem rzeczy po imieniu. Mówieniem, jak jest. Przemawianie do wyborców głosem tabloidów okazało się tak skuteczne, że dziś, po roku rządów PiS, inna polityka jest niemożliwa. Zrozumiała to także opozycja. No bo kto woli słuchać dywagacji ekonomistów nad budżetem, jeśli może obejrzeć dwutygodniową relację na bieżąco z blokowania mównicy?
PiS, cudowne dziecko tabloidów
Wiele lat temu, gdy na polski rynek prasowy wchodził dziennik "Fakt" spędziłem wieczór z towarzystwie kilku jego redaktorów. Rozmawialiśmy o sukcesie, którym okazało się wprowadzenie gazety, o różnicach w pracy redakcji, gdy w pewnym momencie do jednego z nich zadzwonił telefon. Redaktor odebrał, dłuższą chwilę słuchał rozmówcy, w pewnym momencie mu przerwał. "Jasne, rozumiem. Więc robimy tak: z tego pierwszego ludka robisz dobrego, z tego drugiego złego. Pisz".
Zapamiętałem tę scenę, bo to właśnie sedno robienia bulwarówki. I sedno naszej obecnej polityki. Musi być dobry i musi być zły. I musi być instancja, która rozstrzyga, kto jest po której stronie. Dziś tę funkcję w partii rządzącej pełni jednoosobowo lider PiS. To on strąca w otchłań, to on wynosi na szczyty. Stąd na pierwszej linii frontu takie osobniki, jak były prokurator stanu wojennego Stanisław Piotrowicz. Jest twarzą walki z Trybunałem Konstytucyjnym nie dlatego, że ma ku temu najlepsze predyspozycje, ale dlatego, że tak zdecydował Jarosław Kaczyński. W ten sposób wysyła on sygnały, w tym przypadku nie tyle do wyborców, ile do własnej partii: patrzcie, to ja decyduję, kto jest na górze. Każdego mogę wynieść, gdy przyjdzie mi taka ochota, każdego mogę zakopać. Jak ów redaktor bulwarówki właśnie.
Wielu może uznać, że przecież nic się wielkiego nie zmieniło, że to Donald Tusk przez siedem lat swoich rządów wyniósł polityczne naparzanki do rangi jedynej skutecznej metody uprawiania polityki. Ale nie o naparzanki tu chodzi. Dopiero, gdy uznasz obywateli za kompletnych głupców, gdy zobaczysz w nich zdegenerowane moralnie miernoty, a nie istoty myślące, dopiero wtedy przestaniesz się do rozumu odwoływać. Wtedy możesz z poważną miną głosić każdą głupotę. Czy jesteś premierem, prezydentem, szeregowym posłem czy ministrem. Możesz powtarzać każdą brednię, bo prawda jest już nieistotna. Istotne jest to, co instancja odwoławcza uzna za prawdę.
W tak rozumianej polityce nie ma czasu, sił i potrzeb, by coś tłumaczyć bądź do czegoś przekonywać.
500 plus jest dobre, bo daje wytchnienie zwykłym ludziom, a kto uważa inaczej, ten tymi ludźmi gardzi. Że nie tylko do zwykłych ludzi ono trafia, że można by je rozdysponować rozsądniej, że są grupy, które tych pieniędzy nie otrzymują, choć gwoli sprawiedliwości powinny? Oto nasza odpowiedź: takie gadanie to zamach, kłamstwo i nieczyste intencje. Dyskutować nie będziemy, bo dyskusje są dla mędrków. Zwykły człowiek wie, jak jest.
Likwidacja gimnazjów jest konieczna, bo tam przemoc, wynarodowienie i testomania. A że gimnazja wyrównują szanse edukacyjne, że się sprawdziły, co potwierdzają zewnętrze badania, i lepiej kształcą niż stary system? To złośliwość, atak, obrona lobby i reakcja samorządowej kliki, ot co. Nie ulegniemy, bo tego chce suweren.
Podobnie z polityką międzynarodową – dopiero teraz dźwiga nas z kolan, zbyt wielkim narodem jesteśmy, by w tej pozycji tkwić, każdy uczciwy Polak chce wstać, bo przecież na klęczkach niewygodnie, a i pozycja nie najbardziej nobliwa. Że tu chodzi o interesy, umiejętność negocjacji i pozyskiwanie sojuszników? Odpowiadamy: takie poglądy to zdrada, kondominium i obcy kulturowo element, nic nas, jedynych prawdziwych Polaków, z tej drogi nie zgoni, póki my żyjemy.
To nie jest li tylko pogarda dla drugiej strony, to metoda polityczna, doprowadzona do perfekcji, przez to zabójczo skuteczna.
Wielu publicystów i politologów wspomina o Polsce podzielonej na pół, o dwóch społeczeństwach wyznających różne wartości, posługujących się innymi językami i nieposiadających wspólnego kodu kulturowego. Twierdzą oni, że ten podział wykorzystał Jarosław Kaczyński i że to on go wyniósł do władzy. Ale może być inaczej: to dzięki stabloidyzowanej polityce udało się PiS-owi uwypuklić owo pęknięcie, wykorzystać je do zbudowania silnego narodowego obozu.
I wiele by taka odpowiedź tłumaczyła. Przecież nie jesteśmy jedynym na świecie podzielonym społeczeństwem. Francuzi, Brytyjczycy, Amerykanie – tam także polaryzacja jest ogromna, także publicyści używają figury „dwóch społeczeństw”. A jednak coś ich trzyma razem, że się nie pozabijali. W ubiegłotygodniowej „Gazecie Świątecznej” filozof kultury Andrzej Leder opowiadał o wspólnocie politycznej, którą przeciwstawił wspólnocie narodowej. Mówił, że „to rodzaj struktury, która wyłoniła się po wielkich wojnach domowych w Europie. Najpierw w XVII w. po wojnach religijnych, a potem w XX w. po wojnach ideologicznych. Wspólnota polityczna polega na tym, że strony, które mogą się nienawidzić i nie czuć żadnego innego związku poza wspólnotą losu, uznają, że nie będą się wzajemnie zabijać czy wsadzać do więzień. To kapitalna decyzja. Są wtedy zmuszone istnieć w jednym organizmie politycznym, skoro żyją – i chcą żyć – obok siebie. (...) Bezpośrednia przemoc zastępowana jest konfliktem politycznym w obrębcie demokratycznej reprezentacji”.
Tak rozumiana wspólnota polityczna istniała także w Polsce po 1989 r., dopóki stabloidyzowana polityka jej nie zanegowała. Bo tabloidyzacja jest przeciwieństwem wspólnoty. Konflikt w obrębie demokratycznego sporu jest dla niej mało widowiskowy, a potyczki między równoprawnymi uczestnikami mało zajmujące. Taka polityka potrzebuje złego i dobrego bohatera, bez tego podziału nie ma racji bytu.
Konflikt to konieczność
Dopiero ten sposób uprawiania i rozumienia polityki tłumaczy, dlaczego PiS z taki mozołem i zaangażowaniem w ciągu ostatniego roku zrażał do siebie kolejne grupy. Partia Jarosława Kaczyńskiego na starcie miała duży kredyt zaufania nawet u tych, którzy na nią nie głosowali. Po ośmiu latach rządów Platformy i sprawnej kampanii wyborczej niejeden podchodził do PiS jeśli nie z sympatią, to ostrożną nadzieją. A jednak, zamiast prób przeciągania na swoją stronę, PiS tworzył kolejne fronty. Trybunał, prokuratorzy, sędziowie, nauczyciele, samorządowcy, policjanci, dziennikarze, mali przedsiębiorcy, duży biznes... Gdziekolwiek się obejrzeć, tam pożoga.
Dlaczego? Głupi są? Tacy nieporadni? Nie, po prostu działają w systemie, który takich ruchów wymaga. Konflikt to konieczność. Tabloid nie znosi kompromisu, a debata to jego wróg śmiertelny. Gdy nie ma emocji, krzyku, spisków, afer i wrogów – nie ma polityki.
Spójrzmy na bilans tego roku. Poza 500 plus niewiele się PiS udało, ale narzucić metodę polityczną – owszem. A zwykle jest tak, że kto określa zasady gry, na starcie ma fory. PiS nie musi już niczego tłumaczyć, wyjaśniać, przekonywać ani wyborcom, ani opozycji czy opinii publicznej. Nawet najbardziej karkołomna decyzja nie zmusza go do szukania sprzymierzeńców. Cokolwiek zrobi, cokolwiek planuje, nie podlega to merytorycznej weryfikacji. Bo merytoryczność w debacie jest nieobecna. Nikt jej nie wymaga, nikt za nią nie tęskni. A gdy nie ma merytoryki, gdy rozum nie jest już instancją odwoławczą, hulaj dusza, piekła nie ma. Są tylko racje. Moralne, dziejowe, historyczne, narodowe. W tej grze PiS jest mistrzem.
Zrozumiała to w końcu opozycja. Na początku pogubiła się zupełnie, grała na własnym boisku, na innych zasadach, niestety, publiczność się jej grą nie ekscytowała. Stała obok i śledziła PiS-owskie ataki, bo tam przynajmniej coś się działo. To była surowa lekcja. Gdy wicepremier Mateusz Morawiecki wchodził na scenę, machając publiczności przed nosem planszami i zestawem słusznych haseł, opozycja mruczała o progu zadłużenia i zasadach unijnego rynku. Gdy PiS zaatakował trybunał, ona opowiadała o sensie demokracji. A już recenzowanie programu 500 plus przez pryzmat kłopotów budżetu państwa, gdy obok PiS wołał o skorumpowanych elitach, które zapomniały o zwykłym człowieku, było już nie tyle karkołomne, ile niemądre.
Dopiero ostatnio opozycja odkryła, co to za gra. Że najważniejsza jest okładka i chwytliwy tytuł. Dobre zdjęcie, mocne hasło. Więc blokuje mównice i ulice, krzyczy o zamachu na demokrację, straszy więzieniem i sądami. Demonstruje i wzywa. Dopiero teraz rozemocjonowani wyborcy siedzą do czwartej nad ranem wpatrzeni w telewizor, bo coś ich tam w środku szarpnęło. I oczekują więcej. Tabloidy mają swój urok, nawet najbardziej rozumne umysły czasami do nich zaglądają.
To miał być rok dobrej zmiany. Dla wielu pewnie jest. Przecież wciąż setki tysięcy ludzi wolą "Fakt" i "Super Express" od przeładowanych literami "Dziennika Gazety Prawnej" czy "Rzeczpospolitej". Prawo i Sprawiedliwość rządzi pewnie najlepiej, jak umie, metodą, którą uznało za najskuteczniejszą. Może wie o nas coś, czego sami sobie jeszcze nie uświadamiamy? Może w tym tkwi nasz największy problem, że polityki nie traktujemy poważnie. Nie rozumiemy jej, nie cenimy, więc taką ją nam PiS serwuje, jaką potrafimy przyswoić?