Wczoraj Komisja Europejska przeszła do drugiego etapu procedury o naruszenie prawa unijnego w sprawie systemu dyscyplinowania polskich sędziów. Nie przyjęła wyjaśnień strony polskiej. Warszawa ma dwa miesiące na korektę przepisów, a jeśli tego nie zrobi, Bruksela skieruje skargę do Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu. Sprawa Polski powróci też dzisiaj na posiedzenie ministrów spraw europejskich w Radzie UE.
To element procedury zapisanej w art. 7. Wiemy, że polski rząd rozmawiał z Ursulą von der Leyen o wycofaniu art. 7 przez KE, ale taka obietnica nie padła. – Kolejne posiedzenia Rady ds. Ogólnych w ogóle nie posuwają sprawy do przodu. Pytanie, czy to ma trwać w nieskończoność, czy ma się zakończyć jakimś mądrym kompromisem. Na ten moment von der Leyen do niczego się nie zobowiązała, ale są sygnały, że będzie próba jakiegoś sprytnego wyjścia do przodu z tego problemu, by zakończyć spór – mówi nam rozmówca w rządzie.
Tyle że "działkę" praworządności w nowej Komisji ponownie ma otrzymać Frans Timmermans. Niemka zapowiedziała, że da Holendrowi taką możliwość. Najpierw jego kandydaturę na komisarza musi jednak wystawić rząd w Hadze. Partia Pracy Timmermansa co prawda wygrała majowe wybory europejskie, ale w holenderskim parlamencie jest w opozycji. Premier Mark Rutte wspierał Timmermansa w staraniach o stanowisko szefa KE. Gdy jego kandydatura upadła, m.in. za sprawą Polski, Holendrowi zaproponowano stanowisko wiceprzewodniczącego jako nagrodę pocieszenia.
– Ja bym tego tak nie nazwał – mówił potem Rutte. – Dostaniemy to, co mamy teraz, jedno z najważniejszych stanowisk, tuż po przewodniczącym. Frans będzie mógł kontynuować swoją pracę na tym samym poziomie, na którym jest teraz – podkreślał. Nasz rząd liczy jednak, że mimo tych zapowiedzi rola Timmermansa w nowej Komisji będzie mniejsza i w optymalnym wariancie nie będzie się już zajmował praworządnością. Choć nadal ma być wiceszefem KE, to jego pozycja po przegranym pojedynku o jej przywództwo może być słabsza.
Ale Timmermans to niejedyny problem, jaki ma nasz rząd. Według naszych źródeł Finlandia, która w tym półroczu sprawuje przewodnictwo w Radzie, proponowała przeprowadzenie po raz czwarty wysłuchania Polski. To trwająca kilka godzin debata, która jest jednym z elementów procedury zapisanej w art. 7. Na to jednak – jak się dowiadujemy – nie było zgody większości, bo inne kraje uznały, że skoro toczy się sprawa przed Trybunałem Sprawiedliwości w Luksemburgu, nie należy dublować całego procesu.
Rząd liczy na lepsze relacje z nową szefową KE niż z jej poprzednikiem
Potwierdza to prezydencja fińska. W odpowiedzi na nasze pytania kancelaria rządu w Helsinkach poinformowała, że punkt dzisiejszego posiedzenia Rady ds. Ogólnych będzie koncentrować się głównie na omówieniu ostatnich postanowień TSUE. Mają też zostać przyjęte wytyczne dotyczące sposobu przeprowadzania wysłuchań przed Radą, które mają usystematyzować ten proces. Kolejnym po Polsce krajem mają być Węgry. Timmermans przedstawi też dzisiaj ministrom spraw europejskich proponowane zmiany w procedurze praworządności.
Praworządność jest jednym z priorytetów Finów na tę prezydencję. Ma to oznaczać posunięcie naprzód prac nad rozporządzeniem uzależniającym wypłatę unijnych funduszy od przestrzegania zasad państwa prawa. Finowie chcą też wprowadzenia przeglądu praworządności we wszystkich krajach członkowskich, w ramach którego co roku w Radzie miałaby się odbywać debata na ten temat. Finlandia mogłaby też zdecydować o przejściu do kolejnego etapu procedury art. 7, czyli głosowania, w którym kraje członkowskie mogłyby stwierdzić poważne zagrożenie dla praworządności w Polsce.
Na to do tej pory jednak nikt się nie zdecydował, bo istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie udałoby się zebrać wystarczającej liczby państw głosujących przeciwko Warszawie. – Finowie deklarują, że praworządność jest ich priorytetem, ale w praktyce mogą zorganizować nam najwyżej kolejne wysłuchanie. Przechodziliśmy to już trzy razy. To jest pewnego rodzaju uciążliwość, bo trzeba przygotować materiał i go przedstawić, ale ta kilkugodzinna debata niczego nowego nie wnosi – podkreśla nasz rozmówca z obozu władzy.
Polski rząd liczy, że stopniowo uda się obniżyć napięcie wokół praworządności. Rachuby opiera na dwóch przesłankach. Po pierwsze liczy na lepsze relacje z szefową Komisji dzięki temu, że została wybrana m.in. głosami posłów PiS. Ursula von der Leyen i Mateusz Morawiecki rozmawiali przed jej wyborem kilkukrotnie. Rząd bierze za dobrą monetę jej deklaracje dotyczące utrzymania kursu na troskę o praworządność. – Musiała mówić o praworządności, by zapewnić sobie głosy lewicy – podkreśla jeden z rozmówców.
Nasi politycy i dyplomaci liczą, że stopniowo możliwe będzie załagodzenie sporu z Komisją w tej sprawie i powrót do koncepcji kompromisu, który wydawał się bliski już rok temu. To będzie wymagało nie tylko ustępstw KE, ale także gestów z polskiej strony, by szefowa Komisji nie była oskarżana o zbytnią pobłażliwość. Otoczenie Mateusza Morawieckiego ma nadzieję, że państwa członkowskie znużone sporem będą skłonne zaakceptować kompromis między Brukselą a Warszawą.
Testem mogą być trwające w KE przygotowania do wysłania do TSUE kolejnej skargi przeciwko Polsce, tym razem w sprawie nowego modelu sądownictwa dyscyplinarnego. W tym przypadku to, jak potoczą się wypadki, będzie zależało od odpowiedzi TSUE na pytanie prejudycjalne polskiego sądu i reakcji na nie KE oraz rządu w Warszawie.
Niemcy także mają swojego Tuska [OPINIA]
Jeśli do niedawna wielu naszych rodaków rumieniło się z powodu słynnego 27:1 czy wynoszenia różnych polskich sporów na unijne szczyty, mogą przestać odczuwać dyskomfort. Od przedwczoraj nie tylko Polakom można zarzucać transferowanie widowiskowych kłótni z krajowego podwórka za granicę. Wolta niemieckich socjaldemokratów przeciwko Ursuli von der Leyen pokazuje, że wielka koalicja przenosi wewnętrzne napięcia na poziom polityki europejskiej. I to w niespotykanej dotychczas skali. Co prawda cała frakcja socjalistów w europarlamencie krytykowała kandydaturę niemieckiej polityk, ale ostatecznie większość ją poparła. Na „nie” byli jedynie socjaliści z ośmiu krajów, w tym również z Niemiec. Potem media doniosły, że wszystkich 16 socjaldemokratów z RFN zagłosowało przeciwko niemieckiej kandydatce.
Ta sytuacja przypomina opór polskiego rządu wobec kandydatury Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej. Jest nawet gorsza, bo o ile PiS stoi po przeciwnej stronie sceny politycznej co były premier, o tyle niemiecka SPD jest w koalicji z CDU, do której należy von der Leyen. Na socjaldemokratów posypały się w Niemczech gromy. Tuż po poniedziałkowym głosowaniu, które kandydatka wygrała zaledwie dziewięcioma głosami, szefowa CDU Annegret Kramp-Karrenbauer nie ukrywała oburzenia.
– To niesamowicie dziwne, że pierwszy Niemiec od 50 lat na stanowisku szefa Komisji Europejskiej nie otrzymał głosów niemieckich socjaldemokratów i Zielonych – mówiła Kramp-Karrenbauer. Oskarżyła SPD o prowadzenie w europarlamencie kampanii przeciwko Ursuli von der Leyen. Rzeczywiście, od rozmówców w naszym rządzie słyszymy, że to niemieccy socjaliści stali za dwukrotną porażką Beaty Szydło w głosowaniu na szefową komisji zatrudnienia w europarlamencie. To miało zniechęcić europosłów PiS do poparcia von der Leyen, bo powołanie Szydło było stawiane jako warunek.
Na razie nic nie świadczy o tym, by spór koalicjantów miał doprowadzić do przedwczesnych wyborów w Niemczech. Obie partie mają słabe notowania i chcą wytrwać do końca kadencji. Ale to oznacza, że podobnych awantur możemy się jeszcze spodziewać. W zasadzie na całą sytuację możemy spojrzeć z dwóch stron. Wersja optymistyczna: wszystkie kraje czują się w UE jak w domu, czyli swobodnie. Dlatego kłótnie, przed których wynoszeniem poza rodzinne ściany przestrzegała pani Dulska, wychodzą na forum unijne. Wersja pesymistyczna: Unia jest na najlepszej drodze do rozerwania przez gierki poszczególnych polityków, którzy tracą z oczu globalne interesy Wspólnoty.