Największą nauką z historii jest to, że ludzie niczego nie uczą się z historii - mawiał XVII-wieczny kanclerz szwedzki Axel Gustafsson Oxenstierna. Donald Tusk nie musi studiować Tukidydesa i Tocqueville’a. Wystarczą roczniki gazet z ostatnich kilku lat.
Kiedy wydał na siebie wyrok Jerzy Buzek? Gdy po raz pierwszy złożył raport kierującemu z tylnego fotela Marianowi Krzaklewskiemu? Czy gdy przestał go słuchać? Kiedy pierwszy raz nie zaregował na to, że podsuwają mu politycznych kandydatów na niepolityczne stanowiska? A może wtedy, gdy na stanowisko szefa ZUS wymagające dużych kwalifikacji powołał działacza związkowego bez kwalifikacji Stanisława Alota?
Co stało się początkiem końca Leszka Millera? Może już moment, gdy zaczął budować monolityczną partię SLD, pozbawiając się korzyści, jakie wynikają ze swobodnej dyskusji? A może dopiero ten, gdy nie przeciwdziałał pierwszemu szwindlowi swych zauszników? Gdy uległ finansowym doradcom i próbował odebrać dotacje barom mlecznym? A może przeciwnie - gdy nie posłuchał doradców i porzucił reformy finansów publicznych?
Kto zaczął prowadzić do porażki Jarosława Kaczyńskiego? On sam, gdy na początku kadencji poprzedniego parlamentu nie próbował ratować koalicji PiS z PO? Czy jego współpracownicy z dawnego PC, którzy zaczęli go przekonywać, aby pozbył się popularnego premiera Marcinkiewicza i zaufał własnej nieomylności? Przy czym w wypadku Kaczyńskiego, inaczej niż w poprzednich, mamy do czynienia z kontrolowanym wycofaniem się na z góry upatrzone pozycje, a nie z pogromem i rozsypką wojsk. Choć sądząc po tym, co dzieje się w jego obozie (i jego głowie) już po klęsce, to nie koniec jego kłopotów.
Czeski realizm
Zajęty budowaniem rządu i koalicji z PSL Donald Tusk miał niewiele czasu, ale studiował zapewne wszystkie te historie. I szukał własnej recepty. Na razie ma nią być spokój i swoisty mały realizm nowego układu rządowego.
Lider PO powiedział DZIENNIKOWI, że chciałby, aby zwykli ludzie nie uczyli się nazwisk ministrów i aby ci ministrowie nie narzucali się za bardzo Polakom. Z kolei w "Gazecie Wyborczej" przekonywał w bardzo czeskim stylu, że nie pali się do rzeczy wielkich. To podobno była przez ostatnie lata istota jego skrywanych przed publicznością sporów z Janem Rokitą. Dziś Rokita znalazł się na politycznym wygnaniu. A Tusk ma pełną możliwość sprawdzenia własnych intuicji. W jego rękach ogromna władza.
Ale i odpowiedzialność może większa niż kiedykolwiek. Wiele wskazuje na to, że Platforma i te opiniotwórcze środowiska, które na nią postawiły, mogły zwyciężyć, opierając się na samych wrażeniach: obciach kontra kultura i europejskość. Ale trzeba przyznać, że partia Tuska nie poprzestała na ideologicznej wojnie na miny. Złożono wiele bardzo konkretnych obietnic: od podwyżek płac w budżetówce po rynkową reformę służby zdrowia, od radykalnej poprawy dobrych przecież wskaźników ekonomicznych po budowę dróg.
Poprzednie ekipy ograniczały się do bardziej ogólnych przesłań. AWS proponowała antynomię: czyści przeciw upartyjniającym państwo postkomunistom. SLD: fachowcy kontra nieudacznicy. Dopiero PiS sypnęło obietnicami (3 miliony mieszkań), ale i jego podstawowym atutem miało być kolejne czytelne przeciwstawienie: IV RP przeciw aferzystom. Platforma zapewne uznała, że samo piętnowanie Kaczyńskich jako obskurantów i anty-Europejczyków nie wystarczy. Byli zbyt groźnymi przeciwnikami. Więc wygrała, mówiąc: partia Kaczyńskiego dała wam 500 metrów autostrady. My damy 500 kilometrów.
Cztery lata Tuskowego "spokoju" to czas na tyle długi, aby te zapowiedzi zweryfikować. W tym sensie stabilność polityczna osiągnięta w stosunkowo łatwej, przynajmniej na początku, koalicji z ludowcami może się okazać kłopotem dla Tuska i jego ekipy. Trudno będzie zwalać na innych, na przykład na brak sejmowej większości.
Mit końca historii
A są jeszcze te wyzwania, o których PO milczała, ale które nie zniknęły. Z tego, że Tusk nie wspominał o tym, co zamierza zrobić z dużym pakietem antyprzestępczych pomysłów Zbigniewa Ziobry, nie wynika, że Polacy o to go nie spytają. Na przykład kiedy dojdzie do zuchwałego morderstwa popełnionego przez więźnia na przepustce. To, że poza ogólnie słusznymi ogólnikami sztab Platformy nie dotykał tematu edukacji, nie oznacza, że on się nie wyleje. Tak się stanie przy pierwszym nagłośnionym przez radia i telewizje przypadku przemocy w peryferyjnej szkole. Albo przy kolejnej maturze zawalonej przez więcej niż 10 proc. stających do niej dziewiętnastolatków. Te przykłady można mnożyć.
Mnożyć i uzupełniać pytaniem o wielkość, rozmach wizji, o umiejętność krzesania z własnych ludzi dobrych pomysłów, o twardość egzekwowania od nich nie tylko dobrej pracy, ale także innowacyjności. Odrzucenie heroizmu polityki, o którym tak chętnie dumał i czasem mówił Rokita, nie powinno prowadzić do naiwnego przeświadczenia o "końcu historii". Nawet jeśli Francis Fukuyama był w jakiejś mierze prorokiem dla sytych zachodnich demokracji (też z naciskiem na "w jakiejś mierze"), Polski ten miraż nie dotyczy. A ślady tego złudzenia można odkryć w wystąpieniach Tuska.
Na razie za atut nowego projektu rządzenia można uznać przede wszystkim jego samego. Donald Tusk to nie tylko zręczny partyjny gracz, który zbudował silną partię, a w jej obrębie własne, bardzo silne przywództwo. To także coraz lepszy rzecznik swojej polityki. Mówca zdolny czarować i możnych, i zwykłych obywateli. Mówiący zrozumiałym językiem, sympatyczny, budzący zaufanie. Jego nowoczesny styl komunikowania się z wyborcami zaczyna przypominać model, który wprowadzili do obiegu Blair czy Sarkozy. A co więcej, na ile go znam, to człowiek pragmatyczny, umiejący czytać znaki czasu. Dziś odczytał je jako przyzwolenie, ba, zachętę do małego realizmu. Ale być może będzie umiał w obliczu wyzwań przestawić zwrotnice. Pytanie, jak szybko i jak konsekwentnie.
Pomocna opozycja
Szansą dla Tuska jest również styl, jaki przyjmuje opozycja. Politycy PiS bronią naburmuszonej miny i twardych słów towarzyszących rozstawaniu się z władzą Jarosława Kaczyńskiego. Przypominają, jak bezwzględną opozycją była od pierwszej minuty Platforma Obywatelska. To prawda, ale przypomnijmy też, że agresywne wystąpienia Tuska spotykały się od razu z równie agresywnymi ripostami PiS-owców (a czasem riposty pojawiały się nawet przed atakami).
Tymczasem politycy Platformy wydają się pojętnymi uczniami prezydenta Theodora Roosevelta, który na początku XX wieku zalecał Amerykanom, aby uprawiając dyplomację, "mówili miękko i trzymali wielki kij". Tym kijem już dziś jest niedopuszczenie do wyboru Zbigniewa Romaszewskiego na wicemarszałka Senatu, a w przyszłości będzie wiele zmian kadrowych i organizacyjnych, które uprzykrzą życie samemu PiS i bliskim tej partii środowiskom. Niemniej język polityki ma, zwłaszcza w dobie demokracji medialnej, samoistną wagę. Rozdający ciosy z uśmiechem platformersi długo będą mogli liczyć na przychylność tych wyborców, którzy już podczas kampanii uznali ich, z różnych względów, za apostołów pokoju i miłości. Zwłaszcza na tle zbyt nerwowych reakcji PiS, które łatwo interpretować jako nieumiejętność godzenia się z werdyktami demokracji.
Ten syndrom nerwowych reakcji dotyczy w jeszcze większej mierze prezydenta, który znalazł się nagle na pierwszej linii frontu. Zważywszy jego dotychczasowy styl, można przewidzieć, że będziemy oglądać walkę wiecznie niezadowolonego, rozemocjonowanego starszego pana z dynamicznym, młodym (w rzeczywistości dzieli ich zaledwie osiem lat różnicy) i po blairowsku optymistycznym premierem. Młody wyborca znajdzie w tym starciu personifikację walki nowoczesności ze staroświecczyzną. Trudno o lepszy prezent dla obecnych zwycięzców.
Bez wątpienia wyposażony w mniej świeży mandat wyborczy Lech Kaczyński powinien być ostrożny. Jak napisałem wyżej, dla Tuska kłopotem mogą się okazać komfortowe warunki rządzenia, gdy nie będzie w stanie wskazać innych poza własną nieporadnością winowajców porażek. A takim dyżurnym winowajcą może się okazać zbyt obficie korzystający z prawa weta i innych obstrukcyjnych gestów prezydent. W jego własnym interesie jest występowanie bardziej w roli zręcznego recenzenta niż niechcianego współrządzącego. W jakim stopniu Lech Kaczyński jest dziś gotów do takiej powściągliwości? Chyba w niewielkim.
Medialna osłona
Tym bardziej to istotne, że wszystkie te starcia będą pokazywane i interpretowane przez media w lwiej części przychylne Platformie, a może nawet bardziej niechętne PiS. To kolejny poważny atut Tuska. Gazety, radia i telewizje przyjęły go jak zbawcę. Kluczem są interesy właścicieli lub sympatie dziennikarzy, a przedstawiony przez Tuska zręczny plan osłabienia telewizji publicznej jeszcze mocniej zwiąże z nim prywatne stacje telewizyjne (jakiż błąd swoją drogą popełnił Aleksander Kwaśniewski, że akurat na to nie wpadł!).
Z ust dziennikarzy bijących w odchodzący układ jak w bęben padają rytualne zaklęcia o patrzeniu na ręce każdej władzy. Czy tak jest w istocie? Gdy okazało się, że Lech Kaczyński nie mówi zbyt dobrze po angielsku, zwykle śmiertelnie poważny tygodnik "Polityka" wezwał swoich czytelników do pisania prześmiewczych rozmówek polsko-angielskich dla głowy państwa. Gdy do braku znajomości tego samego języka przyznał się przed kamerami TVN Bronisław Komorowski, żarcików nie było, za to czołowa publicystka "Polityki" Janina Paradowska zaleciła, aby właśnie ten polityk PO został... szefem MSZ.
Są i zdarzenia poważniejsze. Zawłaszczanie przez rządzącą koalicję PiS - Samoobrona - LPR mediów publicznych było przedmiotem strzelistych dziennikarskich apeli i protestów, które docierały aż do europejskich stolic. A już padające deklaracje Tuska, że ich odpolitycznienie jest w istocie niemożliwe, nie wywołały nawet namiastki dyskusji.
Spokój ze strony mediów (kompletowanie i skład przyszłego rządu nie doczekały się w zasadzie żadnej poważniejszej recenzji w dominujących gazetach) jest oczywiście zdradliwy. Ekipa, która nie ma przenikliwych recenzentów, łatwo może zatracić miarę. Ale trudno, aby na wstępie taka sytuacja nie była przyjmowana przez nową władzę inaczej niż jako błogosławieństwo losu. Z drugiej strony ten brak symetrii ma zapewne granice. Logika medialnego spektaklu nie pozwala na ukrycie najbardziej rażących wpadek także i tej ekipy. Niemniej można te wpadki referować w tonie wielkiego oburzenia i można w tonie spokojnego zatroskania. PO powinna się na razie spodziewać co najwyżej tego drugiego.
Dobrze się prezentujący, inteligentny lider, zbyt agresywna, a prawdopodobnie i nieporadna opozycja i przynajmniej częściowe bezpieczeństwo ze strony mediów - czegóż można chcieć więcej? Jednak można. Bo przy wszystkich socjotechnicznych fajerwerkach brak sukcesów zamaskować trudno. Osłona medialna może się okazać niecałkiem szczelna. A opozycja przyszłości - bardziej atrakcyjna dla młodych ludzi z wielkich miast niż ta, którą widzimy dzisiaj za plecami zazdrośnie strzegącego swojej nieomylności Kaczyńskiego.
Kostka Rubika
Kluczem jest więc w ostateczności skład i program nowego rządu. Co wyłania się z personalnych układanek lidera PO?
Niewątpliwie Tusk stawał raz za razem przed wyzwaniem trudniejszym niż ułożenie kostki Rubika. Czy Jerzy Miller, dawny szef NFZ, nie byłby sprawniejszym menedżerem kolejnej zdrowotnej reformy niż lekarka Ewa Kopacz? Pewnie tak, ale być może szukanie kompromisu ze środowiskiem lekarskim warte jest ceny kadrowego ryzyka. Czy nieznani do tej pory z sukcesów innych niż parlamentarne baronowie PO w rodzaju Aleksandra Grada czy Cezarego Grabarczyka będą dobrymi szefami resortów gospodarczych? Może będą, a może nie, ale żaden rząd parlamentarny nie może się składać z samych ekspertów, a pozostawienie wszystkich baronów na Wiejskiej to niezawodna recepta na kłopoty z własnym politycznym zapleczem. Czy polityką społeczną powinien się zająć ludowiec, a nie wybitny specjalista od tej polityki? Pewnie nie powinien, ale przecież koalicja ma swoje prawa. Itp., itd.
Tusk ma na swoim koncie jeden pomysł nie tylko obiecujący, ale rewolucyjny. Postawienie w edukacji nie na kolejnego profesora wyższej uczelni (ale i nie na pozbawionego jakichkolwiek związków z oświatą polityka a la Giertych), lecz na praktyka może się okazać strzałem w dziesiątkę. Nie wiem, jakim ministrem będzie Katarzyna Hall. Z pierwszych jej wypowiedzi wnoszę, że rozsądnym, nieulegającym pokusom rozpętywania kolejnej wojny ideologicznej pod szyldem "dekaczyzacji". Wiem za to na pewno, że edukacja to koło zamachowe rozwoju w stopniu daleko większym niż system podatkowy, a na dokładkę od jej stanu zależy coś więcej - powodzenie Polaków jako narodu. I tylko jedna wątpliwość. Czy pani minister będąca bardziej ekspertem niż politykiem będzie miała dostateczną polityczną siłę do forsowania swoich pomysłów?
Ale to już pytanie do samego Tuska. Jest i pytanie poważniejsze. Czy ów obiecywany przez niego spokój nie będzie oznaczać ekipy na średnią miarę? Bez drażniących omyłek, ale i bez olśniewających osobowości? Bez amatorów wielkiej polityki w rodzaju Rokity? Nie sposób nie podejrzewać, że to po trosze skutek krótkiej ławki (problem każdej partii), ale i recepta Tuska na zachowanie własnej pozycji. W tej ekipie ma błyszczeć jedna osoba - on sam. No, jeszcze Radek Sikorski, co skądinąd jest drastycznym odstępstwem od tej ogólnej filozofii, gdyż błyskotliwy Sikorski to potencjalny personalny rywal Tuska. Tyle że nowy szef MSZ jest równocześnie murowanym patentem na nieustanną wojnę z pałacem prezydenckim. Większość przyszłych ministrów nie zagraża konfliktem z kimkolwiek. Lecz przy okazji - choć może kogoś nie doceniam - jawi się jako grono specjalistów od dłubania przy rzeczach drobnych.
Państwo, głupcze!
Wrażenie to szczególnie dojmujące, kiedy ta dłubanina ma dotyczyć sprawniejszego, lepiej rządzonego państwa. Układanie tego rządu pokazało, że brak wielkiego zainteresowania tym tematem nie jest tylko kwestią kampanijnego PR-u. To trwalsza cecha obecnej "Tuskowej" Platformy.
Konkluzja wyzierająca z wywiadów Tuska, że główną receptą na niewydajną, bezwładną machinę państwową jest jej redukowanie, wydaje się uproszczeniem. Wąski ekonomizm już powyborczej retoryki PO jest zrozumiały - to na materialnych aspiracjach, zwłaszcza młodego pokolenia, PO zbudowała swój sukces. Ale przecież ten ekonomizm nie wystarczy. Można oczywiście pomajstrować przy podatkach, choć - jak się zdaje - nawet bez koalicji z ludowcami jakakolwiek liberalna ekipa nie wyszłaby poza PiS-owską reformę sprowadzającą podatek dochodowy do dwóch stawek. Trzeba pokładać nadzieję w budżetowych oszczędnościach wymuszanych reformę publicznych finansów. Życzliwie powitam państwo, które nie będzie ściągało ze mnie haraczu za wyrobienie dowodu osobistego. Ale to za mało.
Polak Anno Domini 2007 jest już wcale zamożny i nawet jeśli uwierzył w ekonomiczny cud równy irlandzkiemu, oczekuje uzdrowienia sfery publicznej w co najmniej równym stopniu co dodatkowych dochodów. W jego interesie będzie sprawniejszy, ale też mniej wyrozumiały wobec bandytów i mniej pilnujący własnych interesów wymiar sprawiedliwości. Lepiej zorganizowana, niepasożytująca na budżecie przez marnotrawny system emerytalny policja. Niższe, bo niekontrolowane tak bezwzględnie przez różnorakie korporacje opłaty. Instytucje chroniące słabszych przed monopolami (tu akurat należy pochwalić zamiar pozostawienia na stanowisku Anny Streżyńskiej jako specjalistki od walki z monopolistycznymi praktykami telekomunikacji). I bardziej przystępna, wolna od korupcji administracja.
Za większość tych spraw mają odpowiadać partyjny funkcjonariusz niezainteresowany do tej pory tematyką policji i administracji Grzegorz Schetyna jako szef MSWiA oraz eksponent interesów środowiska prawników profesor Zbigniew Ćwiąkalski jako minister sprawiedliwości. PiS zajmowało się państwem jednostronnie. Ale teraz być może nikt nie zajmie się na serio jego reformowaniem.
A co więcej, towarzyszy temu rozstawanie się z duchem porywinowego przełomu 2005 r. Przyznajmy: Tusk mający osobiście raczej prawicowe intuicje dotyczące walki z przestępczością, sugerował, że wolałby na stanowisku ministra sprawiedliwości wyrazistego polityka. Niemniej był skazany, czy sam się skazał, na anty-Ziobrę, czyli Ćwiąkalskiego. Gorzej, że nie zauważył symbolicznego wymiaru postawienia na czele tego resortu człowieka, który był adwokatem Stokłosy i ekspertem Krauzego. Politykę buduje się po trosze również i symbolami. Dziś, jutro, pojutrze dowcip, że oto pierwszymi Polakami wracającymi z zagranicy na wezwanie Tuska są Stokłosa, Krauze i Mazur, nie zachwieje dobrymi sondażami PO. Ale kto wie, czy ten sam żart nie stanie się tematem kolejnej kampanii wyborczej.
A gdy czytam pierwsze wypowiedzi nowego ministra sprawiedliwości, który ograniczenie sędziowskiego immunitetu (dodajmy, że w przypadkach ewidentnych przestępstw) nazywa "logiką kapturowych sądów", zaczynam się obawiać, że ta zmiana to coś więcej niż brak dbałości o symbole. Oczywiście profesor Ćwiąkalski, dawny mistrz Jana Rokity, to równocześnie prawnik o wybitnych kwalifikacjach i może wniesie własny wkład w naprawę wymiaru sprawiedliwości. Ale używając znanej metafory lewicowego publicysty: "Coś pękło. Coś się skończyło". Możliwe, że to w tych dziedzinach przyjdzie Tuskowi przestawiać najprędzej zwrotnice. Nawet jeśli temu rządowi uda się odnieść parę sukcesów. Na przykład uwolnić gospodarkę - o paradoksie, rękami dawnego etatysty Waldemara Pawlaka - z gorsetu biurokratycznych ograniczeń.
Aksamitna restauracja
Takie, a nie inne rządowe priorytety i personalne wybory stają się powoli symbolem nowych czasów. Przywołując kostium rewolucji francuskiej - po szaleństwach purytańskich jakobinów przyszedł czas ery spokojnego, konformistycznego Thermidora. Oczywiście ani Kaczyński nie był zbrodniczym Robespierrem, ani Tusk nie jest przywódcą zepsutej Thermidoriańskiej oligarchii. Ale coś jest w tym następstwie epok i społecznych klimatów.
Adam Michnik nazwał kiedyś czas powrotu postkomunistów do władzy po roku 1993 restauracją aksamitnego cynizmu, przeciwstawiając ją zresztą szaleństwom dekomunizatorów. Ta dzisiejsza restauracja, wciąż niepozbawiona elementów kontynuacji haseł i instytucji IV RP, jest zapewne bardziej aksamitna, a mniej cyniczna. Niemniej otwarte pozostaje pytanie, co będziemy restaurować z epoki "przedkaczyńskiej"? Tradycję dyplomatycznych wysiłków Władysława Bartoszewskiego? Czy obyczaj wędrówek Jana Kulczyka (to oczywiście symboliczne nazwisko) po kancelariach kolejnych - SLD-owskich i solidarnościowych - premierów?
Z punktu widzenia partyjnych interesów ten wybór nie wydaje się tak dramatyczny jak wybory Buzka czy Millera. Dziś groźba zagłady dużego ugrupowania obudowanego wielkimi budżetowymi pieniędzmi i siłą struktur to strachy na lachy. Ale Rafał Ziemkiewicz zauważył ostatnio, że polska polityka to stały cykl wymieniania się polityków przewidywalnych i ostrożnych z liderami radykalnymi, wręcz awanturniczymi. Donald Tusk jako przedstawiciel pierwszego gatunku ma być skazany za kilka lat na przegnanie przez znudzonych nim Polaków.
Może więc kluczem do bardziej trwałego sukcesu PO, a na pewno do sukcesu Polski, byłoby połączenie pierwszych i drugich cech w jednej osobie. Tusk musiałby być równocześnie bardziej stanowczym, kochanym przez lud Marcinkiewiczem, i nieco bardziej przystępnym Kaczyńskim.
To wydaje się jednak wyzwaniem o niebo trudniejszym niż powołanie przez PO - jak opowiada kolejny dowcip - trzech ministerstw: zdrowia, szczęścia i pomyślności.