To po jego wyznaniach przed sejmową komisją do spraw służb specjalnych politycy ówczesnej opozycji wychodzili - jak opowiadali - wstrząśnięci. To wtedy pojawiły się zarzuty o to, iż IV RP pod władzą Kaczyńskich zanurzona jest w podsłuchach i intrygach, że jej tajne służby przypominają komunistyczne bezpieki - enerdowską Stasi i rumuńską Securitate. Wtedy skazani byliśmy na te relacje i własną dociekliwość. Bo słowa Kaczmarka pozostawały tajne. Ale teraz dawny ulubieniec Lecha Kaczyńskiego przemówił. W wywiadzie rzece "Cena władzy" dwóm dziennikarzom radia RMF Markowi Balawajderowi i Romanowi Osicy opowiedział wszystko, co wie o kulisach państwa rządzonego do niedawna przez Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobrę. Można powiedzieć, że wyłożył swoje karty na publiczny stół. Jaką twarz pokazał?

Reklama

Przepraszam za prostotę określenia, ale dla mnie śmieszną. Jeśli tak bowiem brzmi to wielkie oskarżenie, to uczciwie trzeba powiedzieć, że go nie ma. Są ploteczki, gierki i intrygi, są ludzkie zawiści, jakich pełna jest polityka, jest pytanie o przestrzeganie prawa. Ale nie ma żadnego Stasi, nie ma żadnej Securitate, nie ma masowych podsłuchów czy inwigilacji dziennikarzy. Jest za to coraz bardziej, wraz z postępami w lekturze, śmieszny Kaczmarek.

Bo im bardziej brniemy w opowieści o tej politycznej kuchni, tym bardziej zaskakuje język, jakim były minister opisuje świat polityki. Składa się on z dwóch skrajnych elementów: pierwszy to formalistyczny język prawniczy, jakim z lubością operuje, drugi polega na bardzo emocjonalnym, wręcz naiwnym, przeżywaniu relacji z innymi członkami rządowej ekipy.

Gdy stawia mocną tezę o tym, że Zbigniew Ziobro powinien stanąć przed Trybunałem Stanu za działania poprzedzające zatrzymanie i śmierć Barbary Blidy, mówi: "Cała historia układa się w pewien ciąg wydarzeń, który według mnie daje podstawę o postawienia zarzutu przekroczenia uprawnień, a zatem przestępstwa urzędniczego. Poza tym Ziobro był także prokuratorem generalnym. Możliwe są więc także zarzuty bezprawnego zatrzymania czy też fałszywego oskarżenia. W tym wypadku zależałoby to od zebranego materiału dowodowego. Mówiąc najprościej, wykorzystał funkcję ministra dla politycznej rozgrywki z opozycją". Tyle właśnie zostaje z wielkiego zarzutu: "według mnie", "możliwe", "zależy od zebranego materiału". Czyli to, co zawsze mówią prokuratorzy, gdy chcą błysnąć, a tak naprawdę nie mają, co powiedzieć - "możliwe".

Reklama

A jednocześnie Kaczmarek charakteryzuje byłego ministra sprawiedliwości w następujący sposób: "Wielokrotnie Lech Kaczyński powtarzał mi: Masz za ministra człowieka w wieku lat 35, o mentalności dwudziestopięciolatka...". I dalej: "Lubił się chwalić. Ale lubił też skarżyć. Taki, powiedziałbym, szkolny skarżypyta". I infantylna wręcz skłonność do przesady. Choćby w następującym fragmencie: "Ziobro to wielki manipulator. Jednego dnia stwierdza w wywiadzie, że nie zna akt sprawy, by drugiego na potrzeby opinii publicznej wykazywać się pełnią wiedzy". Pomijam już możliwość zapoznania się w międzyczasie z aktami, co wyjaśniałoby przypływ wiedzy ministra. Nawet jeśli jednak Ziobro nic po drodze nie zrobił, to czy na pewno opisane fakty pozwalają powiedzieć, że jest wielkim manipulatorem?

Tak właśnie zbudowana jest cała ta opowieść. Masa szczegółów, prokuratorska pamięć detali, a z drugiej strony przeżywane ponad miarę opisy ludzkich cech. Jarosław Kaczyński przywiązuje zbyt dużą wagę do klauzuli "tajne" czy też "ściśle tajne", a na podstawie materiałów operacyjnych potrafi wyrobić sobie opinię o człowieku. Z Ziobro łączy premiera "cynizm polityczny", bo obaj dążą do władzy. A Lech Kaczyński nadmiernie kieruje się uczuciami, bo bardzo mu zależało, by Jarosław został premierem. No i jeszcze jedno: Zbigniew Wasserman nie lubi się z Ziobro, bo obaj rywalizują o wpływy u prezesa PiS. Wszystko wygłaszane tonem odkrywania wielkiego spisku, ujawniania polskiej Watergate.

Podobnie wyglądają kulisy pisowskiej władzy. Dowiadujemy się oto, że w czasie protestów pielęgniarek przez kancelarią premiera pojawił się pomysł pacyfikacji siłowej protestu, a rządowy sztab antykryzysowy uważał, iż jeżeli protestujące dostaną pieniądze to "wówczas inne grupy zawodowe mogą upomnieć się o to samo". Poza tym "powszechne było przeświadczenie, że strajk jest motywowany politycznie i że stoją za nim politycy SLD". Co oczywiście jest wielką zbrodnią, choć obecna władza wprost mówi te same oczywiste prawdy: czasem trzeba użyć siły, ustępstwa płacowe nakręcają spiralę żądań. I podobnie pyta, czy za protestami nie stoi opozycja.

Reklama

W opowieści Kaczmarka najbardziej zaskakuje brak punktu odniesienia. Pomiędzy intrygami a emocjami nie ma nic. Żadnej, nawet minimalnej refleksji nad tym, w czym właściwie Janusz Kaczmarek uczestniczył. W jakim projekcie? Po co i dlaczego? Czy stała za tym wizja państwa? Dlaczego właściwie wszedł w politykę? Dla kariery?

Zresztą tak samo beznamiętnie, w stylu "życie poniosło", opowiada o własnym członkostwie w PZPR jak o przystąpieniu do ekipy Kaczyńskich. Do partii komunistycznej wstąpił, bo miał już dość dojazdów z Gdańska do pracy w Elblągu. A dzięki partyjnej legitymacji drzwi do prokuratury gdańskiej stanęły przed nim otworem. A do pisowskiej ekipy dołączył, bo "żył w przekonaniu, że spotkał polityka, któremu prawdziwie leży na sercu dobro Polski" - to o Lechu Kaczyńskim. Zaufał mu więc "bezgranicznie", a potem "się zawiódł". Tak samo ze Zbigniewem Ziobro - gdy minister sprawiedliwości polecił kupić najnowocześniejsze dyktafony, by nagrywać rozmówców, Kaczmarek nie widział w tym nic specjalnie złego. Nagrał jednego rozmówcę, drugiego - dziennikarza - wcześniej ostrzegł sekretnym podaniem karteczki. Krótka, jak widać, i prosta bywa droga na szczyty.

Najmocniejszy fragment rozmowy dotyczy właśnie dziennikarzy. Padają bardzo mocne zarzuty: jeden tygodnik dostawał przecieki, pewna dziennikarka była protegowana przez Ziobrę do TVP. O innej ważny minister od służb miał powiedzieć, że "jest w naszych zasobach". I nic to, że się to potem - co przyznaje sam Kaczmarek - nie potwierdziło. Człowiek opluty, człowiek trafiony. Z tych sensacji dowiadujemy się też, że byli dziennikarze, których premier nie lubi. I byli tacy, których Ziobro nie lubił. I to też pewnie zasługuje na Trybunał Stanu. Nieważne, że o słynnych kiedyś podsłuchach dziennikarzy już Kaczmarek nie mówi. Zresztą nikt już nie mówi.

Dziennikarskich ofiar jest w książce więcej. Na liście jest też Sylwester Latkowski, dziennikarz i reżyser, u którego Kaczmarek nocował w przeddzień głośnego zatrzymania przez ABW. Nocował, pił alkohol i rozmawiał kilka godzin. Ale Latkowski zawiódł zaufanie, bo po zatrzymaniu ministra "występuje przez cztery dni z rzędu w każdym programie telewizyjnym, gdzie opowiada, że przeprowadzał ze mną wywiad rzekę. Mam wrażenie, że mógł mnie nawet wtedy nagrywać. Zadzwoniłem do pana Latkowskiego i powiedziałem mu, że to, co zrobił, jest podłe, ponieważ żadnego wywiadu ze mną nie przeprowadzał". A przecież byli prawie przyjaciółmi. Łatwowierny minister zdecydował się przecież w tym trudnym czasie nawet na nocleg w dziennikarskim mieszkaniu. Podłość ludzi mediów nie ma widać granic!

Jeden z dziennikarzy, Cezary Gmyz z "Rzeczpospolitej", zasłużył nawet w opinii Kaczmarka na określenie "hieny dziennikarskiej". Warto dokładnie omówić ten fragment. Wątek zaczyna się od omówienia przez prowadzących wywiad artykułu, w którym pada zarzut, iż Kaczmarek zachowywał się "beztrosko" w sprawie afery korupcyjnej w Ministerstwie Finansów.

Kaczmarek pyta: "A kto to w ogóle napisał"?

Dziennikarze: "»Rzeczpospolita«. Cezary Gmyz".

Kaczmarek: "(uśmiech) Na temat pana redaktora Gmyza nie chciałbym już rozmawiać, ponieważ to osoba, która ma niewątpliwie duże predyspozycje, by pretendować do miana hieny dziennikarskiej". Chwilę dalej Kaczmarek pałuje dziennikarza dalej: "Nie znam pana redaktora, a poza tym słyszałem o nim bardzo złe opinie".

Problem w tym, że kilka dni po ukazaniu się książki autorzy książki wystosowują oświadczenie: "Zadając pytanie panu Januszowi Kaczmarkowi odnośnie przytoczonego mu tekstu dziennikarskiego, błędnie przypisaliśmy ten artykuł dziennikarzowi »Rzeczpospolitej« Cezaremu Gryzowi, co mogło wpłynąć na wyrażoną przez pana Janusza Kaczmarka opinię na temat tego dziennikarza. (...) Za pomyłkę przepraszamy pana Cezarego Gmyza".

Pal licho dziennikarski błąd, może się zdarzyć. Ale dlaczego tę znaczoną pałkę Kaczmarek tak łatwo podjął? Czy można mu wierzyć w innych sprawach?

Zresztą pytanie o wiarygodność udzielającego wywiadu cały czas unosi się nad książką. Bo przecież wciąż nie wiemy, dlaczego minister tak długo i z taką pewnością siebie oszukiwał opinię publiczną w sprawie swojego spotkania z Ryszardem Krauzem na 40. piętrze hotelu Marriott? Dlaczego niezgodnie z prawdą zeznawał w prokuraturze? Odpowiada: "Założeniem tego wywiadu jest szczerość, natomiast ja jestem w tej niekomfortowej sytuacji, że prowadzone jest postępowanie przygotowawcze. Z tego powodu nie mogę opowiedzieć ze wszystkimi szczegółami o tym, co się wówczas wydarzyło". I tyle nam musi wystarczyć, plus informacja, że w momencie zatrzymania wysyłał SMS-a do "pana Giertycha". Latkowski już wiedział, bo to przecież w jego mieszkaniu zatrzymano ministra.

Dlaczego więc, pomimo tej śmieszności, warto odnotować "Cenę władzy"? Bo zamyka pewien etap dyskusji o poprzedniej ekipie. Pokazuje, że to na pewno nie był jakiś wielki system zła, układ przestępczy czy brudna sitwa psychopatów. Nie ten poziom w ogóle. To była raz lepsza, raz ocierająca się o granice prawa, czasem brudna, ale jednak po prostu polityka.

Niektóre media i niektórzy politycy chyba zbyt łatwo uwierzyli w rewelacje byłego szefa MSWiA. I nie oznacza to, że nie należy sprawdzać, czy za rządów PiS nie było nieprawidłowości. Jeśli były, na pewno je poznamy. Jest komisja śledcza, szuka haków na poprzednika minister Zbigniew Ćwiąkalski. Ta książka jest jednak dla nich złą wiadomością - świadek Kaczmarek za bardzo im nie pomoże. To twarz coraz mniej wiarygodna.