Cel Tuska: odzyskać państwo z rąk PiS

Rząd Donalda Tuska przeszedł do ofensywy w odzyskiwaniu państwa, które zdaniem Koalicji 15 października zostało zawłaszczone przez Zjednoczoną Prawicę. Walka wydaje się rozpisana na lata, już to z uwagi na lokatora w Pałacu Namiestnikowskim. Wątpliwe czy Tusk posłucha wezwań części polityków i zasiądzie do konstruktywnych rozmów z prezydentem Andrzejem Dudą w sprawie tak zwanego restartu konstytucyjnego, który mógłby zakończyć wieloletni spór o kształt wymiaru sprawiedliwości.

Reklama

A hasła sanacji Rzeczypospolitej sprzedają się jak świeże bułeczki - szczególnie wśród najbardziej zagorzałych zwolenników rozliczeń. Tusk nie wzbrania się przed dopieszczeniem swojego elektoratu, co dobrze widać w mediach społecznościowych. I właściwie nie powinno nas to dziwić - Koalicja 15 października hasła oczyszczenia "pisowskiej stajni Augiasza" miała rozpięte na sztandarach już od dawna.

Porządki Bodnara i Sienkiewicza

Na pierwszy rzut poszły porządki w mediach publicznych i w wymiarze sprawiedliwości, które firmują dwaj ministrowie - Bartłomiej Sienkiewicz i Adam Bodnar. Pierwszy już obronił się wobec wotum nieufności, drugi za chwilę zostanie wywołany do sejmowej tablicy.

Reklama

Przy czym wymiar sprawiedliwości, w tym prokuratura, jest kluczowy dla osądzenia rozmaitych "zbrodni politycznych" ekipy Jarosława Kaczyńskiego. W tym celu zresztą powstają kolejne sejmowe komisje śledcze. Symbolicznym momentem w rozgrywce było zatrzymanie i osadzenie w więzieniu skazanych prawomocnym wyrokiem sądu polityków PiS Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika.

Tusk w pierwszym wywiadzie po wyborach zapowiedział ujawnianie kolejnych afer, skandali finansowych z udziałem nominatów PiS. Opinia publiczna karmi się doniesieniami o horrendalnych zarobkach w mediach publicznych, dotacjami dla Funduszu Sprawiedliwości czy innych fundacji, zasilanych kroplówką ze spółek Skarbu Państwa. Informacje na ten temat docierają przez publiczne media, co jeszcze kilka miesięcy temu byłoby nie do pomyślenia z uwagi na cenzurę. Paliwa dla narracji o odzyskiwaniu państwa z rąk PiS długo nie zabraknie. Tuż za zakrętem czekają kolejne wybory, więc wzmożenie moralne szybko się nie wypali.

Reklama

Jednak by plan sanacji miał jakiekolwiek szanse powodzenia, trzeba było dwóch rzeczy. Po pierwsze, legitymizacji społecznej innego typu dla działań rządu. I, po drugie, nadzwyczajnych środków, bez których nie dałoby się ukazać narosłych przez lata rozmaitych patologii systemu PiS. Dodajmy, środków na granicy (litery) prawa.

Prawnicy mają wątpliwości

Zacznijmy od tego drugiego elementu. I tak zarówno decyzja o powołaniu "p.o. Prokuratura Krajowego"; kwestia statusu prokuratora Dariusza Barskiego, związanego z poprzednim układem rządzącym - czy był, czy nie był w stanie spoczynku; sprawa proceduralnego oświadczenia marszałka Sejmu o wygaszeniu mandatów Kamińskiego i Wąsika; jak i w pierwszej kolejności odwołanie zarządów mediów publicznych na podstawie przepisów z Kodeksu spółek handlowych - te wszystkie ruchy wzbudzały liczne wątpliwości uznanych autorytetów prawniczych.

Koalicja, która wygrała wybory deklaracjami powrotu do Polski praworządnej, do świata zachodnich wartości, w dość prosty sposób naraziła się na zarzuty prawicowej opozycji. Miała jednak do wyboru: albo trwanie w stanie zawieszenia instytucjonalnego, z ciągłą obstrukcją i swego rodzaju dwuwładzą w instytucjach państwa, albo, mówiąc językiem Jarosława Kaczyńskiego, "przyspieszenie", czyli już nie "dekomunizację", ale "depisyzację".

Nowa legitymizacja Tuska

Aby jednak swoją rewolucję przeprowadzić, Tusk musiał mieć pewność, że może liczyć na poparcie wyborców dla swoich radykalnych działań. Tu dochodzimy do pierwszego elementu - nadzwyczajnej legitymizacji.

Premier ujął sprawę następująco: "Naprawdę ktoś myślał, że czeka nas robota lekka, łatwa i przyjemna? Nie, ona przez jakiś czas będzie ciężka, trudna i nieprzyjemna. Do takiej mnie wynajęliście. Nie narzekam". W deklaracji Tuska zwraca uwagę określenie, kto kogo i do czego wynajął.

Otóż Tusk nie odwołuje się tu do jakichkolwiek wspólnych mianowników, politycznego ekumenizmu, partnerów koalicyjnych, programu wyborczego czy polskiej tradycji bądź autorytetów, np. stowarzyszeń sędziowskich. Wprost wskazuje na siebie jako reprezentanta suwerena, który obdarzył go szczególnymi uprawnieniami, w tym wedle szerszej interpretacji, zdolnością do zawieszenia obowiązujących reguł ("nieprzyjemna robota").

Takie ujęcie przywołuje na myśl jednego z ulubionych po konserwatywnej stronie sceny politycznej teoretyków prawa, Carla Schmitta, który ukuł termin stanu wyjątkowego. Upraszczając, gdy porządek społeczno-polityczny zostaje zaburzony - a z taką sytuacją mamy do czynienia w praworządności, w równowadze władz, w pluralizmie w mediach publicznych, w racjonalności wydatków w instytucjach państwowych - przestają obowiązywać normalne reguły. Wówczas, w imię dobra publicznego, można siłą wymóc zmiany, i czyni to "suweren".

W tym wypadku chodzi o przywrócenie porządku właściwego dla ducha konstytucji, tak jak ją rozumie obóz rządzący. Według tej interpretacji suweren namaszcza Tuska do zastosowania nadzwyczajnych środków w walce patologiami, które trawią państwo.

Innymi słowy, Tusk realizuje dziś scenariusz z marzeń sennych prawicy, które jednocześnie zamieniają się w istny koszmar Kaczyńskiego. Lider PiS bowiem często mówił o przełamaniu imposybilizmu, niemocy państwa, obchodząc prawo na schmittiańską modłę. Dziś Tusk dokonuje restauracji klasycznej demokracji liberalnej, nie zawsze oglądając się na literę prawa.

Tomasz Mincer