W poniedziałek rząd w Mińsku podwyższył płace pracowników instytucji budżetowych. Prócz tego prezydent Białorusi Alaksandr Łukaszenka, który ubiega się o reelekcję w wyborach prezydenckich 19 grudnia, podpisał dekret o podwyższeniu od listopada płacy minimalnej o około 55 proc. W listopadzie i grudniu płaca minimalna ma wynosić 400 tys. rubli (ok. 390 zł.).

Reklama

"Nie widzimy podstaw ekonomicznych dla tak znacznego wzrostu płac" - powiedziała przedstawicielka MFW na Białorusi Natalia Koliadina.

Jak dodała, program MFW przewidywał pewną podwyżkę płac i emerytur, ale nie do tego stopnia. "Tak znaczący wzrost jest bez wątpienia niezgodny z naszymi porozumieniami" - wskazała. Zauważyła też, że władze białoruskie będą musiały znaleźć dodatkowe dochody, by pokryć takie wydatki.

Według Reutera podwyżki płac, największe w ostatnich latach, będą kosztować Białoruś około 7 bilionów rubli białoruskich (2,3 mld dolarów) i zwiększą rozmiar oczekiwanego deficytu budżetowego do 3 proc. PKB w tym roku.

Przeciwnicy Alaksandra Łukaszenki uważają, że podwyżka płac to posunięcie populistyczne. "Podwyżka ma absolutnie charakter przedwyborczy" - powiedział Reuterowi politolog Alaksandr Fiaduta, związany z szefem kampanii obywatelskiej "Mów Prawdę!" Uładzimirem Niaklajeuem, który jest jednym z potencjalnych kontrkandydatów Łukaszenki na wyborach.

Według portalu ekonomicznego AFN podwyżka płacy minimalnej odbyła się z naruszeniem prawa, ponieważ taką decyzję zgodnie z ustawą powinien podjąć rząd, a nie prezydent kraju.