10 kwietnia 1993 r. Boksburg, 150-tysięczne górnicze miasto pod Johannesburgiem. Przed swoim domem zastrzelony zostaje Chris Hani, przywódca Południowoafrykańskiej Partii Komunistycznej i Umkhonto we Sizwe - zbrojnego ramienia Afrykańskiego Kongresu Narodowego (ANC). Celem numer jeden zabójców jest sam Nelson Mandela, ale zbyt dobrze go strzeżono. Hani to jednak wystarczająco ważna postać, by Południowa Afryka znów spłynęła krwią, a tym samym zerwane zostały toczone od kilkunastu miesięcy rozmowy między białym rządem a przedstawicielami czarnej większości. Nawet bardziej umiarkowani czarni skłaniają się, by rozmowy zamienić na walkę zbrojną. - Z całej głębi mojego istnienia zwracam się dziś do każdego Południowoafrykańczyka, czarnego i białego. Biały człowiek, pełen uprzedzeń i nienawiści, przyjechał do naszego kraju i popełnił czyn tak okropny, że cały naród znalazł się na krawędzi katastrofy. (…) Teraz czas, aby wszyscy Południowoafrykańczycy razem przeciwstawili się tym, którzy chcą zniszczyć to, co Chris Hani dał nam swoim życiem - wolność dla wszystkich - mówi Nelson Mandela. "Prezydenckie" - jak je później określono - przemówienie staje się punktem zwrotnym w historii kraju. Młodzi gniewni zwolennicy Haniego nie sięgają po broń, wojna domowa nie wybucha, przyspieszają za to negocjacje. Niewiele ponad rok później Mandela jest już pierwszym czarnym prezydentem w historii RPA.
24 czerwca 1995 r., stadion Ellis Park w Johannesburgu. Finał Pucharu Świata w rugby - narodowym sporcie Afrykanerów. Ekipa RPA - z powodu obowiązujących do niedawna sankcji uczestnicząca w turnieju dopiero pierwszy raz - gra w finale z odwiecznym rywalem, Nową Zelandią. W składzie Springboks sami biali, w zdecydowanej większości właśnie Afrykanerzy, na trybunach podobnie. Po zwycięskim dla RPA meczu Nelson Mandela - przez sporą część widzów wciąż uważany za terrorystę i komunistę - ubrany w ciemnozieloną koszulkę znienawidzonej przez czarnych reprezentacji schodzi z trybuny honorowej i wręcza puchar kapitanowi Francoisowi Pienaarowi. Ten gest zrobił dla pojednania między białymi i czarnymi więcej niż dziesiątki przemówień czy ustaw.
To, że przynajmniej do tego momentu Mandela przez sporą część białych jest traktowany nieufnie, nie dziwi. W ANC - głównej organizacji murzyńskiej ludności w RPA - od lat 50. zeszłego wieku wpływy komunistyczne są bardzo silne, chętnie korzysta ona z pomocy Związku Sowieckiego, Kuby czy innych państw bloku wschodniego, zaś jeszcze na przełomie lat 80. i 90. program partii głosi nacjonalizację ważniejszych gałęzi gospodarki. Sam Mandela jest współzałożycielem i pierwszym przywódcą Umkhonto we Sizwe, której działania nie mają nic wspólnego z taktyką biernego oporu. Początkowo UwS stara się wprawdzie przeprowadzać akcje sabotażowe, tak aby było jak najmniej ofiar, ale stopniowo taktyka ta ustępuje terroryzmowi. Gdy Mandela obejmuje władzę, mieszkańcy RPA mają jeszcze w pamięci takie zdarzenia jak wybuch samochodu-pułapki przed kwaterą główną sił powietrznych w maju 1983 r., w którym ginie 19 osób, a ponad 200 zostaje rannych. Ofiarami są także przypadkowi przechodnie, biali i czarni. W latach 80. takich zdarzeń jest coraz więcej - na brutalność policji i służb bezpieczeństwa bojówki czarnej ludności odpowiadają brutalnością. Ogółem w akcjach zbrojnych ANC i Umkhonto we Sizwe ginie co najmniej 197 osób. Po latach Mandela przyznaje, że w trakcie walki z apartheidem Kongres też dopuszczał się zbrodni i łamania praw człowieka. Inna sprawa, że odpowiedzialność Mandeli, który od 1964 r. przebywa w więzieniach - najpierw w niesławnym Robben Island, później w równie ciężkim Pollsmoor - za tego typu zamachy siłą rzeczy jest ograniczona.
Siłą rzeczy też rola Mandeli zostaje ograniczona do symbolu walk z apartheidem. Od lat 80. co najmniej pół świata domaga się jego uwolnienia, organizując albo protesty przed ambasadami RPA, albo koncerty na rzecz Mandeli, ale decydującego znaczenia dla upadku systemu segregacji rasowej to nie miało. Podobnie jak i strajki organizowane przez ANC czy zamachy przeprowadzane przez jej bojówki. Bardziej istotne były organiczna niewydolność systemu, który w pewnym momencie zaczął dławić gospodarkę, zmęczenie sporej części białych ustrojem, z którego wprawdzie korzystali, ale ich też ograniczał, a przede wszystkim zmiany geopolityczne na świecie pod koniec lat 80., przez które radykalnie antykomunistyczna RPA przestała już być kluczowym sojusznikiem Zachodu, więc dalsze przymykanie oczu na niedemokratyczność tego kraju nie miało już uzasadnienia. Przynajmniej od połowy lat 80. władze RPA zdają sobie sprawę, że na dłuższą metę dominacja białej mniejszości jest nie do utrzymania. I tu zaczyna się kluczowa rola Mandeli. Bo o ile bez niego apartheid też by upadł, fakt, że stało się to niemal bez rozlewu krwi, jest jego wielką zasługą.
Władze zdają sobie też sprawę, że skoro muszą się z kimś po przeciwnej stronie barykady porozumieć, to lepiej z Mandelą niż kimkolwiek innym. Bo w przeciwieństwie do młodych gniewnych działaczy ANC czy Umkhonto we Sizwe nie mówi on, że Południowa Afryka ma być krajem tylko dla czarnych, a białych - mieszkających tam od 350 lat - należy wypędzić. Bo jest wykształcony (Mandela ukończył studia prawnicze zanim jeszcze na uniwersytetach wprowadzono segregację rasową) i mówi w afrikaans, który czarni generalnie uważali za język wroga. Bo m.in. dzięki swojemu królewskiemu pochodzeniu ma wystarczający autorytet nawet wśród innych plemion niż Xhosa, by przekonać całą murzyńską ludność, że przyszłością kraju musi być wielorasowe społeczeństwo. - Mandela wiedział, że większość członków ANC, w tym większość członków kierownictwa, tego nie zrozumie. Nie widzieli powodów, dla których mieliby dać Burom szansę na wyjście z konfliktu z twarzą - wspomina w książce "Anatomy of Miracle: The End of Apartheid and the Birth of New South Africa" Niel Barnard, członek południowoafrykańskich służb specjalnych i zaufany człowiek prezydenta Pietera Bothy. 11 lutego 1990 r. po 26 latach spędzonych w więzieniach Nelson Mandela wychodzi na wolność.
Te kalkulacje okazują się słuszne. Mandela jako prezydent w niczym nie przypomina radykalnego działacza ANC. To za jego sprawą ANC porzuca hasła nacjonalizacji i akceptuje, że ustrojem gospodarczym będzie kapitalizm. Rozumiał, że jeśli biali - stanowiący wówczas ok. 15 proc. ludności kraju - zaczną wyjeżdżać, skończy się to gospodarczą katastrofą. Katastrofą, która dotknie także - a może nawet przede wszystkim - czarnych, bo nawet za czasów apartheidu poziom życia czarnych w RPA był wyższy niż w większości pozostałych państw afrykańskich. To za jego sprawą powstaje Komisja Prawdy i Pojednania, która w zamian za ujawnienie szczegółów wydarzeń i skruchę daje szansę uczestnikom konfliktu - białym i czarnym - na wybaczenie i rozpoczęcie nowego życia. Ten pomysł później próbuje przeszczepić u siebie jeszcze kilka innych państw. Wreszcie, dzięki autorytetowi, jakim Mandela cieszy się na całym świecie, RPA z pozycji pariasa urasta do najbardziej wpływowego kraju na kontynencie. Co nie znaczy, że jest to prezydentura samych sukcesów. Nie udało się zrealizować wyborczych obietnic budowy miliona nowych domów czy zapewnienia wszystkim mieszkańcom elektryczności. On sam przyznaje później, że jego rząd zaniedbał walkę z HIV/AIDS, co przyczyniło się do tego, że RPA ma jeden z najwyższych na świecie odsetków zakażonych. Ani za czasów Mandeli, ani tym bardziej później nie udaje się powstrzymać przestępczości, która również należy do najwyższych na świecie. To z tego powodu około miliona białych jednak wyemigrowało z RPA. Wreszcie problemem wszystkich rządów ANC była korupcja. Otoczenie Mandeli nie ma żadnych skrupułów, by korzystać ze nowo nabytej władzy do czerpania korzyści materialnych.
Wielkość Mandeli najpełniej widać właśnie na tle otoczenia - poczynając od jego własnej rodziny, po następców, na przywódcach innych państw afrykańskich kończąc. Druga, najbardziej znana żona Mandeli, Winnie Madikizela - która w czasach apartheidu przez zwolenników ANC nazywana jest "matką narodu" - nie jest postacią kalibru Nelsona. W czasie, gdy on siedział w więzieniu, ona bynajmniej nie była wierną żoną. Później okazuje się, że zlecała także zakładanie przeciwnikom politycznym naszyjników, czyli płonących opon, a nawet zabójstwa. Wreszcie z powodu korupcji zostaje wyrzucona z funkcji wiceministra w rządzie Mandeli.
Jego dzieci i wnuki jeszcze nad łożem śmierci kłóciły się o schedę i spadek po Nelsonie. Podobnie jak jego polityczni następcy. O ile Thabo Mbeki po prostu nie miał takiej charyzmy, osobowości czy otwartości, obecny prezydent Jakob Zuma niebezpiecznie przypomina afrykańskiego kacyka w starym stylu - ma cztery żony, na utrzymanie których pobiera pieniądze z budżetu, za sobą procesy o korupcję i gwałt, z których udało mu się wywinąć bez wyroku i co jakiś czas wspomina o nacjonalizacji i redystrybucji majątku. Takie hasła - i to wprost - wysuwa Julius Malema, były lider młodzieżówki ANC i najbardziej wpływowy polityk młodego pokolenia, który typowany jest, m.in. przez Zumę, na przyszłego przywódcę kraju. I który dwukrotnie został już skazany za podżeganie do nienawiści rasowej. Nawet jeśli hasło Malemy "zabij Bura" nie stanie się obowiązującą doktryną, to i tak bez Nelsona Mandeli Południowa Afryka na pewno będzie gorszym krajem.