Mocne zdjęcie. Dwóch katolickich księży z podniesionymi rękami stoi na ulicy przed wojskową ciężarówką i uzbrojonymi żołnierzami. Chcą przekonać ich do wstrzymania ognia. Poza kadrem znajduje się ranny w trakcie antyrządowego protestu 19-latek. Jest w ciężkim stanie i potrzebuje pomocy, która nie dotrze pod ostrzałem. Żołnierze nie godzą się na prośby księży. Chłopak umiera. Miejsce akcji: jedno z północnych miast Wenezueli. Czas: lipiec 2017 r.
Wenezuela pogrążona jest od miesięcy w chaosie, który wynika z wielkiej zapaści ekonomicznej. Tak głębokiej, że ludzie przeszukują wysypiska śmieci, by znaleźć cokolwiek do jedzenia. Jake Wallis Simons, dziennikarz brytyjskiego „Spectatora”, wspomina, że już pierwszego dnia wizyty w tym kraju spotkał kobiety oferujące seks w zamian za pieluchy dla swoich maluchów. Tylko dlaczego tragedia Wenezueli, kraju odległego od Polski o ok. 9 tys. km, miałaby być tą, nad którą należy pochylić się szczególnie?
Odpowiedź jest prosta. Lekcje, które należy z niej wyciągnąć, dotyczą również naszego kraju czy – szerzej – Zachodu. Co więcej, ostrzeżenia przed scenariuszem, który realizuje się w Wenezueli, padały już w latach 40. XX w. w książce „Droga do zniewolenia” austriackiego ekonomisty Friedricha Augusta von Hayeka.
Było tak pięknie
Wenezuela od dawna nie kojarzy się z bogactwem, ale nie było tak zawsze. W latach 60. XX w. dochód krajowy przypadający na jednego robotnika tego kraju wynosił aż 0,837 amerykańskiego. W tym czasie ten sam wskaźnik dla Kanady wynosił 0,797, dla Szwajcarii – 0,825, a dla Australii – 0,788. W latach 1950–1957 PKB kraju rosło zaś w tempie 5,4 proc., a w latach 40. – aż 10 proc. Szybki wzrost trwał nieprzerwanie od lat 20. XX w. To był prawdziwy cud gospodarczy i miał miejsce nie tylko ze względu na ogromne zasoby ropy, lecz także z uwagi na prężne sektory: przemysłowy, budowlany, usługowy, relatywnie niskie podatki dochodowe (12 proc.) oraz przyzwoity poziom ochrony praw własności. Z tych powodów kapitał zagraniczny chętnie w Wenezueli inwestował, a wydatki publiczne wynosiły tylko 12 proc. PKB kraju, pokrywając zapotrzebowanie na podstawową infrastrukturę – ale nikt w rządzie nie miał aspiracji, by robić cokolwiek więcej. Budżet miał nadwyżkę, państwowych firm było mało, a krajowa waluta była powiązana z dolarem. Wenezuela była więc relatywnie bogata. Zaskakujące, prawda?
Pisze o tym prof. Hugo J. Faria, ekonomista z Instituto de Estudios Superiores de Administración w Caracas, stolicy Wenezueli, w pracy z 2008 r. zatytułowanej „Hugo Chavez na tle historii polityczno-gospodarczej Wenezueli”. Faria opisuje tam także ze szczegółami rozwój wypadków, który z dobrze prosperującego narodu uczynił społeczeństwo żebraków. Oczywiście główny bohater pracy Farii, Hugo Chavez, były (bo zmarły w 2013 r.) prezydent Wenezueli, miał w tym udział największy, ale nie od niego się zaczęło.
Żeby zrozumieć to, gdzie znalazła się Wenezuela obecnie, trzeba cofnąć się do lat 50. XX w., gdy władzę sprawował dyktar Marcos Pérez Jiménez. Był on zwolennikiem większego udziału państwa w gospodarce. Znacjonalizował ogólnokrajowego operatora telefonicznego CANTV, utworzył państwowe przedsiębiorstwo stalowe SIDOR i petrochemiczne IVdP, zaczął budować państwowe eletrownie wodne, powołał do życia banki rozwojowe, a chcąc rozruszać turystykę, zaczął wznosić hotele. Można powiedzieć, że w pewnym sensie Jiménez zachowywał się jak wicepremier Mateusz Morawiecki na sterydach – nie tylko miał plan, ale nawet go realizował. Jak zauważa Faria, kolejne rządy Wenezueli – już demokratyczne – zamiast odwrócić ten trend, przyśpieszyły ewolucję Wenezueli w kierunku „socjalizmu i merkantylizmu”. Powoływano kolejne państwowe spółki, wprowadzono kontrolę cen (np. czynszów), zaczęto „demonopolizować” ziemię, czyli odbierać ją największym „obszarnikom” (dzielono ją na mniejsze obszary i przekazywano ją innym, ale nie na własność, lecz w dzierżawę).
Oczywiście temu wszystkiemu towarzyszyła dewaluacja waluty, co powodowało zubożenie najbiedniejszych mieszkańców. Ale czymś trzeba było w końcu finansować wydatki rządu, które wzrosły już w latach 60. do 36 proc. PKB. Rząd mógł to robić bez problemów, bo przejął wszystkie udziały w banku centralnym. W pierwszej połowie XX w. miał tylko 49 proc. Reszta była w rękach prywatnych.
Zabójcza pycha
Choć fundamenty pod pojawienie się jednego z najgłupszych dyktatorów w historii zostały wylane przez naiwnych interwencjonistów już w latach 1950–1980, to dopiero w końcówce lat 80. stało się coś, co jakimś Chavezem w końcu po prostu musiało zaskutkować. W sprawy Wenezueli zaczął mieszać się Międzynarodowy Fundusz Walutowy.
Prezydent Carlos Andrés Pérez podpisał z MFW umowę, zgodnie z którą kraj miał przeprowadzić „reformy rynkowe”. Piszę w cudzysłowie, bo technokraci z funduszu przez pojęcie wolnygo rynku rozumieją katalog własnych wyobrażeń o tym, co ktoś w odległej części świata powinien zrobić z gospodarką. Niestety, są to wyobrażenia niespójne. W ramach umowy zliberalizowano część przepisów, uwalniając np. większość cen (przez likwidację cen maksymalnych) czy redukując cła importowe, lecz także – jakiż to wolny rynek, powiedzcie mi? – wprowadzano nowe podatki, nie redukując starych. „Biurokraci nigdy nie zarekomendowaliby dobrego rozwiązania” – stwierdza gorzko Faria. Jego zdaniem reformy przeprowadzono w skandalicznie zły sposób. Na przykład przed zlikwidowaniem kontroli cen należało uporać się z inflacją. Tymczasem nie zrobiono tego i gdy górne limity cen zniesiono, inflacja uderzyła w Wenezuelczyków jeszcze mocniej. Inny przykład to proces prywatyzacji państwowych firm, który przeprowadzano w korupcyjnych warunkach, wzmacniając krajową kastę oligarchów i podkopując pozycję małych i średnich firm.
„Nie dziwi, że polityka MFW nie cieszyła się w Wenezueli popularnością, co przyczyniło się do objęcia władzy przez Rafaela Calderę w 1994 r. i przywrócenia wielu regulacji. Dalsze rozczarowania działaniem gospodarki i powszechne przekonanie, że tym, co MFW sprzedał Wenezueli, był kapitalizm, stworzyło warunki dla pojawienia się populistycznego i autorytarnego rządu Hugo Chaveza w 1999 r.” – pisze Faria. Chavez zaś powtarzał na wiecach, że „kapitalizm niszczy świat”, „że ścieżką do nowego lepszego świata jest socjalizm” i rzeczywiście pchał w jego kierunku kraj.
Oczywiście Chavez nie wprowadził socjalizmu rozumianego klasycznie – nie uspołecznił całkowicie wszystkich środków produkcji, nie zlikwidował całkowicie sektora prywatnego. Ale z roku na rok coraz mocniej ingerował w mechanizmy gospodarcze. „Popełniał te same błędy, co poprzednicy, tyle że czasami w bardziej spektakularny sposób: inflacja, dewaluacja, limity cen, stóp procentowych, kursów wymiany walut, redukowanie niezależności banku centralnego, nacjonalizacja” – zauważa Faria. Nawiasem mówiąc, posunięciom gospodarczym Chaveza towarzyszyła typowa dla socjalistów retoryka walki klasowej i poszukiwania wroga. Znalazł go. Byli to Żydzi. – Spadkobiercy tych, którzy ukrzyżowali Chrystusa, przejęli rządy nad bogactwem świata. Ta mniejszość wzięła we władanie światowe złoto, srebro, minerały, wodę, ziemie, paliwo, źródła – mówił Chavez. Na początku władzy Chaveza (1999 r.) w Wenezueli mieszkało zaledwie 22 tys. Żydów (na 31 mln mieszkańców kraju). Antysemitzm Chaveza przegnał już co najmniej 15 tys. z nich.
Kataklizm, który w Wenezueli ma miejsce teraz, za prezydenta Nicolása Madury, został wywołany nagłym spadkiem cen ropy, ale to, że gospodarka kraju była tak nań wrażliwa, jest naturalną konswekwencją działań Chaveza i wcześniejszych ekip, wzmacnianą przez to, że intelektualny potencjał Madurá jest najwyraźniej jeszcze niższy niż poprzednika, a jego tolerancja dla łamania praw obywatelskich jeszcze wyższa. Chavez przynajmniej oficjalnie potępiał dyktaturę, mówiąc, że „socjalizm może realizować się tylko w demokracji”. Maduro nie ma takich skrupołów i strzelanie do cywilów czy likwidowanie opozycji uważa po prostu za konieczne. Z całą pewnością jest fanem Che Guevary, który namawiał ZSRR, by w imię budowy socjalizmu zrównał z ziemią pociskami jądrowymi Nowy Jork.
A nie mówiłem?
Czy Wenezuela była skazana na taki rozwój wypadków już w momencie, w którym Pérez Jiménez wprowadzał radykalnie interwencjonistyczną politykę? Innymi słowy: czy wejście na drogę interwencjonizmu jest równoznaczne z początkiem zsuwania się po równi pochyłej do socjalizmu i totalitaryzmu?
Niektórzy twierdzą, że pożyteczną i twierdzącą odpowiedź na to pytanie dał już Friedrich August von Hayek, austriacki ekonomista, we wspomnianej „Drodze do zniewolenia”. To prawda w połowie. Odpowiedź Hayeka jest na pewno pożyteczna i dlatego trzeba ją odświeżyć, ale nie jest tak jednoznaczna, jak twierdzą niektórzy. Hayek nie był deterministą, nie wierzył też w nieodwracalne prawa historii. W „Drodze do zniewolenia” dawał raczej przestrogę przed możliwym i jego zdaniem bardzo prawdopodobnym rozwojem wypadków, niż stawiał konkretne prognozy. Tego zdania jest chociażby Bruce Caldwell, wybitny biograf Hayeka, wykładający na Duke University w Karolinie Północnej. Jego zdaniem należy rozdzielić to, co Hayek uważał za konieczne skutki „gorącego socjalizmu” (czyli tego, który całkowicie uspołecznia środki produkcji), od tego, co uważał za możliwe skutki interwencjonizmu i dążenia do planowania gospodarczego.
Jeśli chodzi o konieczne skutki gorącego socjalizmu, Hayek nie pozostawia złudzeń. Musi prowadzić on do radykalnej i totalitarystycznej opresji jednostki. Mechanizm jest następujący: nawet jeśli w demokracji ludzie zgadzają się, że należy zarządzać gospodarką, to nie będą w stanie dojść wspólnie do wniosków, jak należy to robić. Bo każdy ma inny pomysł. To powoduje rozczarowanie demokratycznym procesem decyzyjnym, w wyniku czego rośnie przekonanie, że zarządzanie gospodarką należy powierzyć ekspertom, co kończy się faktycznym przekazaniem władzy biurokracji. „Gdy siła państwowego przymusu zaczyna decydować o tym, co kto ma posiadać, jedyną władzą wartą posiadania staje się możliwość wpływania na decyzje państwa” – pisze Hayek. Im więcej osób sprawuje tę ostateczną władzę, tym jest ona mniej wydajna, bardziej statyczna, decyzje zapadają wolniej, a to powoduje presję, by o wszystkim decydowała jakaś jednostka. Mili i łagodni nie lubią rozkazywać innym, dlatego jednostka, która przejmuje władzę, zazwyczaj jest pozbawiona skrupułów i brutalna. Ta prawidłowość sprawdziła się za każdym razem, gdy wcielano w życie socjalizm – w ZSRR, w Chinach, w Kambodży...
Dyktator nie zawsze jest jednak głupi – ale to inna kwestia, czy lepszy dyktator inteligentny, czy głupi. W Wenezueli w każdym razie dyktator głupszy zastąpił głupiego, choć wciąż – podkreślmy raz jeszcze – socjalizmu gorącego tam nie wprowadzono.
I tak właśnie doszliśmy do przestrogi danej nam przez Hayeka. Polega ona na tym, że szeroko zakrojony interwencjonizm państwowy oraz zarządzanie państwem i społeczeństwem szczegółowymi i doraźnymi dekretami, a nie w ramach ogólnego prawa stojącego ponad władzą, może w końcu przerodzić się w gorący socjalizm i w totalitarną dyktaturę. Przykład Wenezueli pokazuje, że kwestia kolejności jest zależna od okoliczności historycznych i lokalnych uwarunkowań – dyktatura może się pojawić jeszcze zanim pojawi się gorący socjalizm. Można sobie też wyobrazić łatwo, że nigdy nie zamienia się ona w socjalizm sensu stricto i jeśli chodzi o organizację gospodarki, pozostaje przy dziwnej interwencjonistycznej państwowo-prywatnej hybrydzie, wyzyskującej naród i mającej na celu żywienie partyjnej oligarchii.
Zbieżność historii Wenezueli z przestrogą Hayeka nie jest przypadkowa i nie należy traktować jej jako historycznej ciekawostki. Nie należy też bagatalizować „Drogi do zniewolenia” tylko dlatego, że Hayek pisał ją w Wielkiej Brytanii na początku lat 40. XX w., a więc jeszcze w trakcie trwania II wojny światowej, i w intelektualnym klimacie sprzyjającym wszelkim kolektywizmom (Rosję Radziecką wielu uważało za sukces centralnego planowania). Ktoś powie: groźba centralnego planowania i totalitaryzmu nie zrealizowała się w Anglii wówczas, to i nie zrealizuje się teraz. Teraz są przecież inne czasy.
Czy jednak na pewno?
Podgryzanie wolności
Odpowiedzcie na pytanie, kto jest autorem tych słów: „Jeśli chcesz osiągnąć pełną wydajność produkcji – musisz planować. Jeśli chcesz zapewnić publiczny dobrobyt – musisz zorganizować go publicznymi środkami. Musimy pokierować i kontrolować banki. Musimy pokierować i kontrolować właścicieli ziemskich i robotników. Prywatna własność w górnictwie wprowadziła wiele nieodpowiedzialnego zamieszania. Prywatna własność w energetyce jest bezcelowa co do zasady i nieadekwatna w działaniu...”?
Czy gdybym powiedział wam, że słowa te wypowiedział któryś z prominentów naszej partii rządzącej, bylibyście zaskoczeni? Zdaje się, że nie, prawda? Te słowa wypowiedział w 1942 r. Harold Laski, członek brytyjskiej Partii Pracy. Prointerwencjonistyczny klimat nie ochłodził się zatem od tamtych czasów aż tak mocno, jak się to nam może wydawać. Przeciwnie, od dekady Zachód na nowo odkrywa uroki protekcjonizmu, furorę robią myśliciele uważający, że gdyby nie interwencjonizm, Korea Południowa nie uzyskałaby statusu potęgi gospodarczej.
Państwowy interwencjonizm został po prostu zasymilowany, a nie odrzucony. Udział państwa w gospodarce mierzony wydatkami publicznymi od lat 50. XX w. na Zachodzie rósł, a nie malał, zwłaszcza ze względu na rosnące koszty rozszerzającego się państwa opiekuńczego. Rosła też, a nie malała – wbrew lewicowym mitom – ogólna liczba regulacji, które miały wolne rynki cywilizować albo likwidować wytwarzane przez nie efekty zewnętrzne i ich niedoskonałości. W pierwszej połowie XX w. wiele pomysłów na interwencje gospodarcze, których przeprowadzanie jest obecnie na porządku dziennym, było uznawanych za rewolucyjne nowinki. Przywykliśmy do interwencjonizmu, przestaliśmy go zauważać, ale to nie znaczy, że przestał być zagrożeniem.
Chociaż oczywiście niektórzy stwierdzą, że interwencjoznim tak bardzo wszedł nam w krew, ponieważ nauczyliśmy się nim zarządzać. Stał się wręcz niegroźny, a nawet korzystny dla ogółu. To jest linia argumentacji, którą dekady temu przyjmował sam John Maynard Keynes w polemikach z Hayekiem. Uważał, że w planowaniu gospodarczym i interwencji chodzi o umiar, a umiar zapewniają osoby, które są „we właściwy sposób nastawione w swoich umysłach i sercach wobec kwestii moralnych”. W ten sposób można by na przykład wytłumaczyć, dlaczego socjalne państwa północnej Europy zapewniają tak wielką wolność swoim obywatelom, zamiast ich ciemiężyć.
Hayek w poźniejszym, powojennym okresie zauważał trzeźwo, że faktycznie coraz trudniej znaleźć ludzi postulujących obecnie wprowadzenie gorącego socjalizmu. W 2017 r. właściwie nikt poważny już tego nie głosi. Nawet kandydat na prezydenta USA Bernie Sanders, mieniący się socjalistą, jest w tym względzie zaskakująco rozsądny, nie mówiąc już o członkach naszej Partii Razem, którzy także nie krzyczą o rozkułaczaniu i nacjonalizowaniu wszystkiego, co popadnie. Hayek jednak zauważał inny fenomen: największym wrogiem wolności stało się właśnie państwo dobrobytu, które zabiera ją bardzo powoli, w sposób niemal niezauważalny i koniec końców gdzieś na horyzoncie i tak rysuje się w rezultacie zagrożenie centralnym planowaniem. Zdaniem Hayeka to zagrożenie jest być może nawet bardziej niebezpieczne, bo jest rozmyte. W przeciwieństwie do socjalizmu pojęcie państwa dobrobytu nie ma jasnego znaczenia, poza tym, że opiera się na postulacie zwiększania „sprawiedliwości społecznej”, a tę każdy rozumie na swój sposób. Jak tłumaczy stanowisko Hayeka Bruce Caldwell, „walka z socjalizmem mogła opierać się na stwierdzeniu, że jest on po prostu mylnym poglądem. Nie można argumentować podobnie w przypadku państwa dobrobytu, bo ta nazwa nie desygnuje zdefiniowanego systemu”.
Czy Hayek się myli co do realności zagrożenia? Nie sądzę.
Wróćmy do Wenezueli: tam dojście do obecnego stanu trwało 70 lat, w ciągu których wybierano złych polityków, którzy podejmowali złe decyzje, dżumę lecząc cholerą. Wenezuela XXI w. nie jest też aż tak odległa od świata Zachodu rozumianego jako Europa i Ameryka Północna, jak się może niektórym wydawać. Kryzys finansowy 2008 r., zadłużenie Eurolandu, upadek Grecji pokazują, że nie mamy powodów, by odczuwać moralną czy intelektualną wyższość nad jej mieszkańcami. My, ludzie Zachodu, także możemy ślepo przez dekady popełniać te same błędy, które prowadzą do opłakanych skutków. W tym, jak działa Unia Europejska, już możemy dostrzec pierwsze ruchy w kierunku centralnego planowania – przejawiają się one w nawoływaniu, by największe problemy rozwiązywać wspólnie i odgórnie. Przykład: kwotowe relokacje imigrantów w ramach państw UE. Urzędnicy starają się jeszcze projektować humanitarnie ich mechanizmy, ale na razie mowa o relatywnie niewielkiej liczbie 150–200 tys. osób, czyli czymś do udźwignięcia. Czy jesteśmy pewni, że gdyby ta liczba drastycznie wzrosła, urzędnicy zachowaliby humanitaryzm? Historia uczy, że nie. Centralne planowanie jest tym trudniejsze, im większy ma zakres.
„Drogę do zniewolenia” i inne dzieła Hayeka należy odkopać. Dmuchamy na zimne, gdy spotykamy się z rasistami czy nazistami, bo łatwo rzucają się w oczy. Zagrożenie, które on identyfikuje, jest mniej widzialne, ale równie poważne.