Kilkanaście miesięcy negocjacji były trudne, ale prawdziwa droga przez mękę czeka szefową brytyjskiego rządu dopiero teraz. Warunki rozwodu muszą ratyfikować posłowie, a nie wzbudzają one w Izbie Gmin entuzjazmu. Przeciw umowie opowiada się praktycznie każda opcja polityczna w Westminsterze, włącznie z kilkudziesięcioma deputowanymi rządzącej Partii Konserwatywnej. To oznacza, że premier Theresa May nie ma wystarczającej większości, aby przepchnąć umowę przez parlament.

Reklama

Jeśli brytyjscy posłowie nie przyjmą porozumienia, Wielka Brytania i UE wrócą do negocjacyjnego punktu zero – i to na cztery miesiące przed datą wyjścia ze Wspólnoty, ustaloną na 29 marca 2019 r. Przekreślenie umowy będzie jednoznaczne z odrzuceniem zapisanych w niej gwarancji dla obywateli unijnych, którzy związali się życiowo ze Zjednoczonym Królestwem, w tym brytyjskiej Polonii. Co więcej, oznaczałoby to pogłębienie chaosu politycznego na Wyspach.

Porażka premier w głosowaniu nad ratyfikacją porozumienia zasadniczo osłabiłaby jej pozycję i najprawdopodobniej zmusiła do dymisji – tłumaczy dr Przemysław Biskup z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. I paradoksalnie to właśnie groźba chaosu jest najpoważniejszym argumentem w ręku premier, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że przeciwnicy porozumienia jak dotąd nie zaproponowali realnej alternatywy. Niektórzy już teraz chcieliby renegocjacji układu, ale do tego potrzebna byłaby zgoda Brukseli.

Wszyscy, którzy uważają, że dzięki odrzuceniu tej umowy uda im się wypracować lepszą, zawiodą się już kilka sekund po głosowaniu – groził wczoraj przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker. Niezadowolenie z porozumienia sprawia, że nieco bardziej prawdopodobny staje się scenariusz „no deal”, czyli wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii bez porozumienia. Za takim wariantem opowiadają się twardzi brexiterzy skupieni wokół konserwatywnego posła Jacoba Reesa-Mogga, którzy nazywają porozumienie próbą wasalizacji Zjednoczonego Królestwa i uczynienia zeń państwa satelickiego.