W 1992 r. w wolnej już Czechosłowacji poeta Ivan Martin Jirous, zwany Magorem (Szajbusem), bohater czeskiej opozycji z czasów komunizmu, kierownik artystyczny słynnego zespołu Plastic People of the Universe, po raz kolejny stanął przed sądem. Wcześniej w komunistycznych więzieniach spędził ponad 8 lat. Tym razem został skazany za obrazę moralności i głowy państwa.

Reklama

Przebieg wydarzeń według oskarżonego wyglądał następująco. Siedział sobie ze znajomymi studentami w gospodzie w Jihlavie i dyskutował o sztuce. Nagle usłyszał w radio utwór swojego idola Franka Zappy, w którym ten nawoływał: "Jeśli chcesz się wypowiedzieć, tańcz". Oskarżony - jak twierdził - nie mógł nie posłuchać tego wezwania. Wskoczył na stół i zaczął tańczyć, a że nie przywykł tego czynić w ubraniu, więc się rozebrał. Świadkowie dodali, że podczas tańca wykrzykiwał obelżywe słowa pod adresem prezydenta Republiki Vaclava Havla.

Mimo to Havel nadzwyczajną decyzją ułaskawił Jirousa. Nikogo, kto znał obu, nie zdziwiło zachowanie żadnego z nich. Jirous pozostał sobą, a Havel nie miał wyjścia: za dużo Jirousowi zawdzięczał. Być może nawet prezydenturę. O ile bowiem w Polsce zaczynem rewolucji "Solidarności” byli robotnicy, to w przypadku aksamitnej rewolucji w Czechosłowacji taką rolę w znacznej mierze odegrali undergroundowi artyści. Formujące pokoleniowe doświadczenie przeżyli, kiedy do Pragi i Bratysławy weszły wojska Układu Warszawskiego (40. rocznicę tej inwazji obchodziliśmy w tym tygodniu), a następnie przez wiele lat decydowali o obliczu czechosłowackiej opozycji. Zupełnie innej niż nasza.

Wesołe getto

Czechosłowacka wersja komunizmu miała nieporównywanie bardziej opresyjną formę niż polska. Stalinizm nie skończył się tam w 1956 r., ale ustępował powoli przez całe lata 60. Wtedy dopiero zaczęły się nieśmiało ukazywać niepokorne książki - jak np. "Żart” Milana Kundery, "Tchórze” Josefa Szkvoreckiego, "Straszydła na co dzień” Karla Michala. Wtedy dopiero oficjalnie jako dramaturg mógł zadebiutować Vaclav Havel - dotąd publikujący tylko w maszynopisach. "Nasza apolityczność była polityczna i niecenzuralna. Niekiedy niecenzuralne było pochodzenie, jak w przypadku Havla - <burżuazyjnego> dziecka, które w komunistycznej Czechosłowacji nie miało prawa studiować i mogło zostać co najwyżej laborantem" - mówi DZIENNIKOWI poetka Viola Fischerova.

Nawet Praska Wiosna 1968 r., zakończona inwazją 21 sierpnia, była jedynie epizodem, krótkim karnawałem wolności. Represje wobec osób aktywnych w czasie Wiosny zaczęły się już w 1969 r. Setki ludzi zostały skazane albo na emigrację, albo społeczny niebyt. Dawni dziennikarze, profesorowie, politycy jeżeli znajdowali jakąś posadę, to zwykle posadę czyściciela okien albo palacza w kotłowni (najpopularniejszy chyba zawód wykonywany przez późniejszych dysydentów z Karty 77). Ale rok 68 pozostawił po sobie, poza prześladowanymi przedstawicielami elit, jeszcze jedną grupę: młodych ludzi, którzy właściwie z wyboru znaleźli się na marginesie.

Ich biogramy zamieszczone w wydanej właśnie po polsku antologii "Czeski underground” wyglądają łudząco podobnie: "nie ukończył szkoły”, "pracował jako niewykwalifikowany robotnik”, "kilkakrotnie rozpoczynał studia, ale żadnych nie ukończył”, "utrzymywał się z przypadkowych zajęć”. Poza tym pisali wiersze, malowali obrazy i grali roc’n’rolla albo go słuchali. "Mnie w 1968 r. polityka zupełnie nie interesowała. Mnie interesował rock’n’roll" - mówił w 1999 r. lider Plastic People of the Universe, basista i wokalista Milan Hlavsa.

Reklama

Późniejszy "najbardziej prześladowany zespół rockowy świata” - Plastic People of the Universe powstał w roku 1968. Najpierw działał legalnie. W 1969 r. zyskał nawet status profesjonalny. "Ale w 1971 r. zaczęły się weryfikacje" - wspominał Hlavsa. "Okazało się, ze zespół nie może mieć angielskiej nazwy i powinien mieć w repertuarze utwory radzieckie. Pod takimi właśnie warunkami może występować oficjalnie. Odmówiliśmy ich spełnienia. Straciliśmy klub i sprzęt. Ale zdecydowaliśmy, że gramy dalej. Pozostało nam jeszcze sporo możliwości".

Na nowy sprzęt członkowie zespołu zarobili, pracując jako drwale. A potem koncertowali w gospodach, świetlicach. Sława zespołu, który odmówił poddania się weryfikacji, rosła. W ten sposób działały też inne zespoły: DG307, Umela hmota. Ale również pieśniarze folkowi - jak choćby śpiewający utwory religijne pastor ewangelicki Svatopluk Karasek. Na koncertach pojawiała się coraz liczniejsza publiczność. Powstało środowisko, które Ivan Martin Jirous, menedżer Plastic People oraz teoretyk ruchu, nazwał "wesołym gettem”, a później undergroundem.

W swojej twórczości nie zajmowali się polityką, ale bardzo często byli niezwykle radykalni estetycznie i obyczajowo. "Przy ich muzyce, zwłaszcza DG307, polski rock tamtego czasu był bardzo niewinny. Także jeżeli chodzi o teksty. Z polskich dorównywały im nieobyczajnością chyba te uznane za najbardziej skandaliczne w późniejszym <bruLionie>. To była oczywiście reakcja na słodką kulturę oficjalną w rodzaju Vondraczkovej i Gotta" - mówi Mirosław Jasiński, historyk sztuki i działacz "Solidarności” Polsko-Czechosłowackiej. "Tego, że im nie przepuszczą, można było oczekiwać. Nieważne, że nie zajmowali się polityką. Ich sposób życia był antysocjalistyczny" - mówi w rozmowie z DZIENNIKIEM Petruszka Szustrova, publicystka i sygnatariuszka Karty 77.

Prawdziwe kłopoty zaczęły się w 1974 r. Podczas koncertu w Rudolfovie pod Czeskimi Budziejovicami interweniowała milicja i zmasakrowała widownię. Po tym incydencie zespół swe występy ograniczył do imprez zamkniętych, np. uroczystości rodzinnych. To nie pomogło. W 1976 r. Plastic People, Umela hmota i Bile svetlo zagrały na weselu Ivana Jirousa. Po koncercie zatrzymano parę osób, które pod zarzutem chuligaństwa (prócz rockmanów oskarżono też pastora Svatopluka Karaska) stanęły przed sądem w atmosferze medialnej nagonki. Cztery osoby skazano na kary wiezienia. "Ivan Jirous dostał 1,5 roku, Pavel Zajiczek z DG307 - rok, Vratia Brabenec i pastor Karasek po 8 miesięcy. Był prikaz, aby oskarżonych w areszcie nie strzyc i nie golić, społeczeństwo miało nabrać do degeneratów obrzydzenia, kiedy zobaczy zdjęcia z procesu w telewizji" - wspominał Milan Hlavsa.

"To Havel zmobilizował rozbitych po 1968 r. opozycjonistów do protestu w ich obronie. Pamiętam, jak filozof Jan Patocka powiedział wtedy: <Nie jestem w stanie słuchać ich muzyki i nie każcie mi tego robić, ale oczywiście zaprotestuję>" - wspomina Petruszka Szustrova. List podpisało ponad 200 osób. "To była pierwsza po ’68 akcja protestu na taką skalę. Ludzie z różnych środowisk uznali, że wiele ich łączy i to doprowadziło do powstania zorganizowanej opozycji, ruchu na rzecz praw obywatelskich, czyli Karty 77, pism niezależnych itd." - mówi Szustrova.

Drobne ploteczki

"Tam działania opozycyjne wymagały o wiele większej odwagi niż w Polsce. Dość powiedzieć, że jak czasami łapali nas na granicy podczas spotkań, to Polaków zamykano na 48 godzin, a Czesi dostawali 2 – 3 lata" - mówi Jarosław Broda, działacz "Solidarności” Polsko-Czechosłowackiej. Same więzienia też się różniły. "Polskie więzienia z porównaniu z tamtymi to były hotele. Kiedy siedziałem w Pradze na Pankracu, to pomagałem Rosjanom pisać listy do władz sowieckich, w których błagali je, aby ich stamtąd zabrały do sowieckiego łagru" - wspomina znany działacz "Solidarności” Andrzej Kołodziej, który został aresztowany w Czechach w 1981 roku i spędził w czeskich więzieniach prawie dwa lata.

Mimo to atmosfera w środowisku czeskiej opozycji była zdecydowanie luźna, niekiedy nawet rozrywkowa. "U Czechów uwodziły nas przede wszystkim dwie rzeczy. Poczucie humoru, jakie zachowywali mimo warunków, w których musieli działać, dystans do siebie, brak patosu... Ich podziemna literatura po prostu opisywała świat, nie była politycznie jednowymiarowa" - mówi Mirosław Jasiński. "Zachwycały nas również ich pisma, które mimo niewielkich nakładów, były pięknie wydawane, z grafikami, a także to, że ich opozycyjność nie tylko wyrażała się w gestach politycznych, ale w większym stopniu niż w Polsce odbywała się na polu kultury. To tworzyło mniej nadęty klimat ich działań" - dodaje Jarosław Broda. Co charakterystyczne, czeskie pisma opozycyjne nie nazywały się "Wolność”, "Jedność” czy "Niepodległość”, ale "Sport”, "Kicz nowy” czy "Revolver Revue”. I drukowały materiały często bardzo odległe od wszelkiej politycznej prawomyślności. Przykładem esej o angielskiej pornografii z okresu wiktoriańskiego zamieszczony przez "Revolver Revue”.

Do dzisiaj śmieszą, pełne absurdalnego humoru podziemne polemiki. Pisarz Jan Pelc, śmiertelnie obrażony po tym, jak na łamach "Kiczu nowego” poeta Andrej Stankovicz w recenzji jego powieści "Będzie gorzej” nazwał go "Kunderą undergroundu” (a nazwanie kogoś z undergrundowców "Kunderą” uchodziło za potwarz), wyzwał go na pojedynek. Był jednak problem, bo Pelc mieszkał w Paryżu, a recenzent w Pradze. Pelc znalazł rozwiązanie i zaproponował, aby pojedynek odbył się na karabiny z celownikiem optycznym przez granice czesko-niemiecką. W odpowiedzi sekundantki recenzenta Petruszka Szustrova i Jarmila Bielikova stwierdziły, że Pelc chce dokonać "ohydnej zbrodni” na recenzencie, bo przecież wiadomo, że komuniści zastrzelą go natychmiast, gdy tylko pojawi się z karabinem na granicy i zaproponowały, by wyzwał na pojedynek samego Milana Kunderę, który też jest w Paryżu. A gdyby w tym pojedynku Pelc zginął, to obiecują, że "Kicz nowy” zamieści jego nekrolog w rubryce "Drobne ploteczki z życia towarzyskiego”.

Czeską opozycję od polskiej różniła jeszcze jedna rzecz. Wybitny pisarz amerykański Philip Roth odwiedził w latach 70. dysydencką Pragę. W niewątpliwym szoku po tym doznaniu napisał powieść "Praska orgia” zawierającą m.in. półpornograficzny opisy dysydenckiej orgii. A Pavel Kosatik w swojej biografii Olgi Havlovej sugeruje, że undergoundowcy "zepsuli” kilku porządnych starszych dysydentów, którzy w okresie Karty zaczęli się źle prowadzić. Zdaniem Kosatika absolutnym rekordzistą w tym względzie był bohater Praskiej Wiosny, pisarz Ludvik Vaculik, który w pewnym momencie żył równolegle w czterech różnych związkach. Zresztą Vaculik w swojej autobiograficznej, opisującej środowisko dysydenckie, książce "Czeski sen” wydanej w 1981 r. wcale nie ukrywa, że jego życie erotyczne nieco odbiegało od oficjalnej normy.

"E tam, wyolbrzymiają, pod tym względem żyliśmy jak normalni Czesi, którzy są mniej pruderyjni od Polaków. Dla Czechów to, że minister ma kochankę, nie jest żadnym skandalem" - bagatelizuje sprawę Petruszka Szustrova.

To byli prorocy!

Działania czechosłowackiej opozycji nabrały rozmachu w drugiej połowie lat 80., w dużej mierze dzięki powstaniu "Solidarności” Polsko-Czechosłowackiej i polskiej pomocy w sprzęcie. Pisma zaczęły być drukowane, a nie przepisywane na maszynie albo kopiowane ręcznie. "W to, że nasze działania mają jakiś oddźwięk, uwierzyłam dopiero w 1988 r. Ale na sukces nie liczyłam" - mówi Petruszka Szustrova.

Na sukces nie liczył też malarz David Nemec. Nawet na początku listopada 1989, dwa tygodnie przed aksamitną rewolucją, kiedy jechał na zorganizowany przez Solidarność Polsko-Czechosłowacką we Wrocławiu Festiwal Czechosłowackiej Kultury Niezależnej. "Żeby mnie nie skręcili na granicy, dla zmyłki pojechałem przez NRD" - wspomina Nemec. "W Polsce zaraz po przekroczeniu granicy do przedziału wsiadło dwóch polskich drwali. Gadamy sobie i oni w pewnym momencie mówią: <Widzisz, u nas już jest dobrze, nie martw się u was też niedługo będzie. A Havel będzie prezydentem>. Powiedzieli to i wysiedli. Oczywiście pomyślałem, że bredzą, nie uwierzyłem. Nie doceniłem ich. A to byli prorocy!"

Wypowiedzi Milana Hlavsy pochodzą z materiałów do filmu Mirosława Jasińskiego i Mirosława Spychalskiego "Gry leśne, uliczne i piwniczne”

p

KLARA KLINGER: Co pan robił 21 sierpnia 1968 r., w dniu, w którym wojska Układu Warszawskiego wkroczyły do Czechosłowacji?
PAVEL KOHOUT*:
Tak się złożyło, że w tych dniach postanowiłem, iż się ożenię. Wyjechaliśmy z przyjaciółką do Salzburga, gdzie mieliśmy się pobrać. Na miejscu okazało się jednak, że nie dotarły potrzebne dokumenty. Postanowiliśmy więc, że zrobimy sobie wycieczkę do Włoch, ale gdy dojechaliśmy do San Marino, byliśmy na dobre pokłóceni z powodów politycznych. Siedzieliśmy na jednym z placów i doszliśmy do wniosku, że musimy się rozejść z powodu różnic w poglądach, kiedy na plac wpadł chłopak z gazetami i krzyknął: Cecoslovacchia e occupanto”.

Chcieliście się rozejść z powodów politycznych?
Moja narzeczona pochodziła z antykomunistycznej rodziny, a ja byłem w partii. I choć byliśmy razem pięć lat, to co chwila prowadziliśmy namiętne dyskusje, co się uda, a co nie, na co można sobie pozwolić, etc. Ale w obliczu inwazji postanowiliśmy, że jednak zostajemy razem.

Czyli inwazja Układu Warszawskiego uratowała pana związek?
No cóż, jak widać, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Zostaliście na Zachodzie?
Nie, wróciliśmy. Ale najpierw zadzwoniłem do Guentera Grassa. Jak usłyszał, co się stało, zaprosił nas do siebie. Gdy dojechaliśmy, na miejscu byli już Friedrich Duerrenmatt i Max Frisch. Przez dwa dni rozmawialiśmy, co robić w tej sytuacji. A potem wybrałem się z Grassem w trasę po Niemczech, Szwajcarii, i tłumaczyliśmy na spotkaniach ludziom, co się stało. W końcu dotarłem do Duesseldorfu, gdzie dostałem pracę jako reżyser i dramaturg. Jednak pojechaliśmy tam z Jeleną, moją narzeczoną, tylko po to, żeby zerwać umowę i wrócić do kraju.

Czołgi na ulicach Pragi, a pan akurat zagranicą dostaje propozycję pracy. Decyzja o powrocie była trochę szalona.
Musiałem wrócić. Tak jak większość pisarzy, czułem się współodpowiedzialny za to, co się działo w Czechach od czasu zakończenia wojny. Miałem poczucie, że byłoby to nieładne zachowanie, jak to określają Czesi - zadzwonić i uciec. Zresztą nie tylko ja wróciłem, wszyscy zostaliśmy w kraju. Wyjechało paru z nas, m.in. Arnoszt Lustig, któremu po tym, jak przeżył Oświęcim, trudno się dziwić. No i Milan Kundera, ale on miał taki delikatny charakter i to, co się działo, było ponad jego siły.

Dlaczego czuł się pan współodpowiedzialny za sytuację w Czechosłowacji?
Dlatego, że byłem komunistą. W 1945 r. zapisałem się, jak tysiące innych, do partii. Ta decyzja, którą podjęło wielu Czechów, miała logiczne uzasadnienie. Jedynym naszym doświadczeniem był przedwojenny wielki kryzys, który w Czechosłowacji, kraju przemysłowym, postrzegany był jako porażka kapitalizmu. A potem było Monachium, po którym uważaliśmy, że zawiodła zachodnia demokracja. Zaufaliśmy komuś innemu i innemu systemowi. To był jednak błąd, który wepchnął Czechosłowację w sowiecką strefę wpływów. To była pomyłka, którą naprawialiśmy przez kolejne 50 lat.

Pan jednak już wcześniej odchodził od komunizmu. W 1967 r. na zjeździe pisarzy przeczytał pan list protestacyjny Sołżenicyna, co było zwiastunem Praskiej Wiosny.
Już w 1955 r., jeszcze przed słynnym wystąpieniem Chruszczowa, napisałem pierwszy krytyczny dramat. I właściwie już wtedy zaczęły się pierwsze zmiany. Oczywiście mianem Praskiej Wiosny określa się kilka miesięcy - czas od fiołków do śliwek - ale ten proces zaczął się o wiele wcześnie, już w 1956 r., i trwał przez 12 lat.

A co się wydarzyło w 1968 r.?
To było działanie komunistów, którzy się wstydzili tego, że nie sprawdzili się po wojnie. Tego roku doszło do bezprecedensowej próby oddania społeczeństwu zabranej władzy. Ale było to działanie zupełnie spontaniczne, nie było w tym żadnego planu. Była to próba zmiany komunizmu od środka. Wtedy stałem na czele partyjnego związku pisarzy, a na czele niepartyjnego związku pisarzy był Vaclav Havel. W pewnym sensie wykorzystywaliśmy partię do przeprowadzania zmian, bo wiedzieliśmy, że inaczej czekają nas barykady. A kiedy ta próba nie wyszła, to próbowaliśmy jeszcze przez kilka miesięcy coś ratować, zmieniać. Aż w końcu zrozumieliśmy, że partia nigdy się nie zmieni, i że jest niereformowalna.

Spodziewał się pan, że do Czechosłowacji wtargną wojska?
Taka myśl oczywiście każdemu przebiegła przez głowę. Ale nikt nie wierzył, że tak się to może skończyć. Tym bardziej że jeszcze w sierpniu Breżniew całował się z Dubczakiem w Bratysławie. Uważaliśmy, że te przejawy serdeczności dają gwarancję bezpieczeństwa. I powyjeżdżaliśmy na urlopy. Ale jak wynika z ujawnionych ostatnio dokumentów, Rosjanie taki krok planowali już od lutego. Do pewnego momentu Praska Wiosna była im nawet na rękę, taki mały eksperyment. Chcieli sprawdzić, czy także w sferze ekonomicznej to może funkcjonować. Obserwowali, a potem powiedzieli: "Dość tego dobrego”. Ale te siedem dni, które po tym nastąpiły, można porównać do momentu, kiedy Jan Hus powiedział "nie” na soborze w Konstancji, a potem spłonął.

No i nadeszła normalizacja, którą pan kiedyś określił mianem pięknych - obrzydliwych czasów.
Zostałem w Czechach jeszcze 10 lat, dopóki nie zostałem właściwie fizycznie wyniesiony z Czech i przeniesiony przez granicę do Austrii. Ale paradoksalnie dobrze wspominam ten okres ze względu na ludzi. Były to z jednej strony dramatyczne czasy, ale to był także okres największych i najintensywniejszych przyjaźni. Miałem szansę prześledzić ten czas jeszcze raz, czytając moje akta, które pracowicie tworzyli funkcjonariusze czechosłowackiej bezpieki.

Na pana szykowano spisek, otruto panu psa...
Człowiek szybko się przyzwyczaja do różnych sytuacji. A dramat splatał się z absurdem. Ja np. zawsze byłem przyzwyczajony do ciągłego telefonowania. Ale kiedy odłączyli nam telefon i skonfiskowali pocztę, szybko odkryłem, że to ma swoje dobre strony. Nagle się okazało, że jak ktoś coś chciał, to przychodził z wizytą. Przypominam sobie, kiedy podczas jednej z takich wizyt siedzieliśmy z Havlem oraz kilkorgiem innych znajomych, a esbecy wpadli zrobić nam rewizję domową. Pracy funkcjonariuszy towarzyszył głośny skrzek naszej papugi, która się nauczyła kilku zdań - oni szukali jakiś zakazanych papierów, a ona krzyczała: "Uwielbiam ministra spraw wewnętrznych”. Bardzo inteligenta papuga.

*Pavel Kohout, jeden z najgłośniejszych pisarzy czeskich, znany m.in. z powieści "Kacica”