Wyborca, który jest w miarę na bieżąco z programami informacyjnymi nie dowiedział się niczego nowego. Bo czego się dowiedzieliśmy? Od Ewy Kopacz, że Platforma mimo potknięć sprawdziła się do tej pory w rządzeniu, a w wyborcy powinni się bać PiS, a skoro się boją to powinni głosować na PO a nie na mniejsze partie. A od Beaty Szydło, że potrzebna jest zmiana rządu a to jej partia jest do tego gotowa ma pomysły i pakiet ustaw.
Ważnym elementem debaty nie okazały się pytania, gdyż nie przeszkadzały kandydatkom w odpowiedziach. Przedstawicielki obu partii często zbaczały z tematu lub mówiły na zupełnie inny. Pokazała to już pierwsza runda. Beacie Szydło niemal udało się nie odpowiedzieć na pytanie dotyczące z czego partia sfinansuje swoje wyborcze obietnice. Wiceprezes PiS mówiła o gospodarczych sukcesach rządu PIS i wymieniła wszystkie najważniejsze obietnice, mimochodem wspominając o ustawach podatkowych, które mają uszczelniać VAT. A to ma być jednym ze źródeł pokrycia proponowanych przez PiS wydatków. Jednak wyborca nie dowiedział się, ile i kiedy pieniędzy dostanie budżet z tego źródła. Na to samo pytanie nie odpowiedziała wcale Ewa Kopacz. Od pani premier usłyszeliśmy tylko, że sztandarowy pomysł PO jednolity podatek będzie kosztował 10 mld. – Te pieniądze zostaną w kieszeni podatników, bo tyle wyasygnujemy na ten cel z budżetu- dowiedzieli się od Ewy Kopacz widzowie. W zasadzie takie tłumaczenie jest na tyle uniwersalne, że w kolejnej debacie może się nim posługiwać wszystkie osiem komitetów wyborczych. Ta runda i kolejne pokazała, że delegowanie trójki dziennikarzy tylko po to, by zadawali pytanie a potem starali się je dokładnie powtórzyć drugiej kandydatce bez możliwości dopytania to zwykłe marnotrawstwo.
Dlatego debata sprowadziła się w zasadzie do wizerunkowego pojedynku i próby narzucenia własnej narracji o konkurentce lub jej ugrupowaniu. Beata Szydło miała przewagę wizerunkową mówiła energicznie patrząc prosto w kamerę i z częściej mieściła się w czasie. Ewa Kopacz z kolei wypowiadała swoje kwestie rozglądając się po studio patrząc raz na dziennikarzy raz na Beatę Szydło, często jej wypowiedzi przerywał gong.
Premier Ewa Kopacz szukała przewagi na innym polu starając się wyprowadzić Szydło z równowagi, podkreślała jej niesamodzielność wskazując, że nie jest liderem partii mówiąc między innymi „pani pryncypał Jarosław Kaczyński”. Wreszcie drążąc sprawę projektu konstytucji PiS, który ta partia usunęła ze swojej strony internetowej, próbowała przestraszyć lewicowy elektorat, kilka razy mówiąc o groźbie „wyznaniowej republiki”. Beata Szydło omijała te rafy. Nie zwracała się do Ewy Kopacz „pani premier”, a „pani przewodnicząca”. Sama z kolei próbowała narzucić narrację, że rząd PiS oznacza zgodę z prezydentem a w domyśle gabinet PO to coś czego Polacy nie lubią czyli konflikty. Na koniec pokazała pakiet ustaw, które miałby przyjąć rząd PiS w trakcie pierwszych 100 dni pokazując symbolicznie gotowość do przejęcie władzy.
Jeśli Ewa Kopacz chciała zdyskredytować kandydatkę PiS, to zamiar spalił na panewce. Sama także nie dokonała wizerunkowego przełomu. Na pewno debata nie była politycznym rozstrzygnięciem, dla jednej czy drugiej strony. Stąd polityczne zyski nie muszą być duże, tyle że dla PiS już nieduże zyski przy obecnych notowaniach oznaczają przybliżenie do perspektywy samodzielnych rządów, a dla PO to tylko umocnienie na drugim miejscu podium i oddalanie od groźby zejścia poniżej progu 20 proc.