Na pozór amerykańskie wybory prezydenckie wyglądają na podobne, do tych, jakie znamy z Europy i Polski.

Na początku listopada Amerykanie idą do punktów wyborczych i wskazują kandydata, którego chcą widzieć jako swojego prezydenta. W niektórych stanach głosują za pomocą specjalnych maszynek, które dziurkują kartę do głosowania. A jednak bezpośrednio to nie oni wybierają głowę państwa.

Reklama

Robią to elektorzy, których określona liczba jest przypisana do każdego stanu. Jest ona równa liczbie przedstawicieli tego stanu w Kongresie. Kolegium Elektorów liczy 538 osób i wybiera prezydenta w grudniu.

Zwycięski kandydat w danym stanie wskazuje swoich kandydatów do Kolegium Elektorów. Najciekawsze w tym jest to, że elektorzy, choć teoretycznie powinni być związani wynikami listopadowego głosowania, to zdarzają się sensacyjne wolty.

W praktyce jednak niezwykle rzadko się zdarza, by elektorzy zagłosowali przeciw politykowi, który ich wybrał do Kolegium. A jednak czasami się zdarza.

W zdecydowanej większości stanów obowiązuje zasada, że "zwycięzca bierze wszystko", czyli wystarczy nawet minimalna przewaga nad konkurentem, by zdobyć wszystkie głosy elektorskie przypisane do tego stanu.

W Kolegium Elektorów wygrywa ten kandydat, który uzyska przynajmniej połowę głosów elektorskich, czyli 270.