Najbardziej niebezpiecznym wynikiem wyborów prezydenckich 6 listopada nie będzie przegrana prezydenta Baracka Obamy ani przegrana jego republikańskiego rywala Mitta Romneya, ale sytuacja, kiedy nikt nie wygra - jeśli obudzimy się 7 listopada rankiem, by dowiedzieć się, że w jednym, dwóch, trzech czy nawet pięciu stanach wynik budzi wątpliwości. To może oznaczać wielomiesięczną wyborczą wojnę sądową - powiedział Mayer, politolog z George Washington University, na spotkaniu z grupą brukselskich korespondentów.
Zdaniem eksperta prawdopodobieństwo takiego scenariusza jest większe niż kiedykolwiek. Wynika to między m.in. z bezprecedensowej polaryzacji polityki USA oraz z faktu, że w wielu stanach, w tym w kluczowych dla wyniku wyborów tzw. stanach wahających się - swing states (gdzie ani Demokraci ani Republikanie nie mają wyraźnej przewagi), zmieniły się w tym bądź ubiegłym roku zasady wyborcze.
Wdrożenie nowych zasad wyborczych stanowi duże wyzwanie; bardziej prawdopodobne są niezamierzone błędy. A obie partie mają świetnych prawników, którzy są znawcami prawa wyborczego i jednocześnie obie partie są bardzo zmotywowane, by nie zaakceptować rezultatu, jeśli im się nie spodoba - wyjaśnia Mayer.
Zwłaszcza, że obaj kandydaci idą w sondażach łeb w łeb. Zarówno Demokraci jak i Republikanie wiedzą, że ostateczny wybór prezydenta może rozstrzygnąć się w jednym stanie. Każdy głos oddany w swing states będzie więc bardzo ważny.
Tymczasem o pomyłki będzie łatwo, bo zdaniem eksperta USA mają najgorszy pod względem wydolności administracyjnych system wyborczy spośród zachodnich demokracji, który jest niesłychanie skomplikowany ze względu na federalizm. Zasady prawa wyborczego bardzo się różnią w zależności od stanu, a w przeciwieństwie do innych państw, w większości stanów USA nie istnieje bezstronny system administracji wyborczej. Ekspert przekonuje też, że system jest szalenie niedofinansowany oraz niedokładny (poziom błędów i ryzyko nadużyć są znacznie wyższe niż w Europie), bo za przeprowadzenie wyborów odpowiadają lokalnie poszczególne stany.
Wady amerykańskiego systemu wyborczego, dodaje Mayer, ujawniły się w wyborach w 2000 roku, kiedy o wygranej George'a W. Busha z Alem Gore'em zdecydowały liczone długo po wyborach głosy na Florydzie.
Zdaniem eksperta, jeśli w tym roku wynik w jednym czy kilku stanach wahających się zostanie zakwestionowany, to oznacza to prawdziwą "wojnę sądową", przy której kontrowersje po wyborach na Florydzie w 2000 r. to była zaledwie "wojenka".
Wiele osób wciąż kwestionuje rzetelność ówczesnego głosowania, wskazując na wadliwe karty do głosowania na Florydzie. Ostateczną decyzję o przyznaniu głosów elektorskich Bushowi podjął Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych, co wywołało oskarżenia o jego polityczną stronniczość (przewaga konserwatystów). Różnica między Bushem a Gore'em na Florydzie wyniosła zaledwie 537 głosów.
W tym roku, zdaniem Mayera, jeśli dojdzie do takich kontrowersji, to będzie znacznie trudniej je rozwiązać, bo żadna ze stron nie będzie chętna, by zaakceptować wyroki sądów, nawet jeśli to będzie wyrok Sądu Najwyższego. Poziom polaryzacji i nienawiści obu partii na taką masową skalę jeszcze nigdy nie miał miejsca. Moim zdaniem zbliżamy się do kryzysu - powiedział.
Wzajemne podejrzenia rozpoczęły się jeszcze przed głosowaniem. Republikanie zakwestionowali wiarygodność danych o spadku bezrobocia, opublikowanych w ubiegłym miesiącu przez niezależny urząd statystyczny, a niektórzy Demokraci mają podejrzenia w stosunku do powiązanych z Republikanami firm, które dostarczają maszyny do liczenia głosów.
Demokraci boją się, że wielu biednych wyborców zrezygnuje z głosowania z powodu ogromnych kolejek w niektórych stanach do lokali wyborczych, które wynikają ze złego przygotowania do głosowania. Zwłaszcza, że wybory odbywają się w dniu roboczym i nie wszystkich może być stać na wzięcie kilku godzin wolnego albo zapłacenie opiekunce za zajęcie się dziećmi.
Republikanie z kolei boją się o oszustwa wyborcze - głosy nielegalnych imigrantów oraz możliwość wielokrotnego głosowania przez tę samą osobę, co miało miejsce w Chicago w listopadzie 1960 roku. Zdaniem Mayera to może motywować Republikanów do pilnowania wyborów z niesłychanym zapałem, zatrudniając tysiące osób w roli obserwatorów w swing states.
Innym, choć mało prawdopodobnym scenariuszem wyborczym jest tzw. "electoral college tie", czyli gdyby okazało się, że obaj kandydaci zdobędą tę samo liczbę głosów elektorskich, co zdarzyło się dwukrotnie w historii prezydenckich wyborów. Wówczas, jak przewiduje konstytucja, prezydenta USA wybiera Izba Reprezentantów, a wiceprezydenta Senat. Niewykluczony jest więc scenariusz, że prezydentem będzie Mitt Romney, a wiceprezydentem Joe Biden, jeśli Demokraci utrzymają przewagę w Senacie.