"Dopiero od 2007 roku mogę mówić, że jestem zdrowy" - wyznaje w "Gazecie Wyborczej" minister sprawiedliwości. Tekst w "Dużym formacie" jest długi i w dużej części dotyczy działalności politycznej Krzysztofa Kwiatkowskiego w przeszłości i teraz. Spory jednak fragment poświęcony jest jego walce z ciężkim nowotworem.
"Pewnego dnia na brzuchu pojawiła się wypukłość. Coś, jakbym piłkę połknął. Byłem na trzecim roku prawa i akurat jechałem na narty. Po powrocie lekarz obejrzał i powiedział, że to pewnie tłuszczak" - wspomina Kwiatkowski.
Dopiero operacja pokazała, jak poważny był jego stan. "Wzięli mnie na stół, rozcięli i... od razu zaszyli. Rozlany chłoniak. Powiedzieli mamie: <Niech go pani weźmie do domu i pożegna>. Ale mama mi tego nie powtórzyła" - opowiada.
Przyszły minister sprawiedliwości trafił do Centrum Onkologii na Ursynowie. Tam lekarze powiedzieli, że może go uratować chemioterapia, choć jest ryzykowna, bo jego organizm był bardzo wyniszczony przez chorobę.
"Profesor Jerzy Hołowiecki oświadczył, że może mnie jeszcze uratować przeszczep. A w zasadzie autoprzeszczep. (...) Tylko taka terapia niszczy całkowicie nowotwór, ale może zniszczyć też komórki szpiku" - wyjaśnia Krzysztof Kwiatkowski.
Zdecydował się na ten plan. Ale to jeszcze nie był koniec walki z rakiem. "Profesor powiedział, że nie bardzo to wszystko się udało. I że muszę podjąć decyzję, czy robimy drugi przeszczep. Ryzyko wielkie, bo mój organizm jest tak słaby, że każda bakteryjka może mnie zabić" - wspomina obecny minister sprawiedliwości.
"Drugi przeszczep udał się i wiosną 1997 roku wyszedłem ze szpitala już na dobre. Mama mi przywiozła garnitur i od razu poszedłem na konferencję prasową ogłaszającą powstanie Komitetu Młodych AWS. (...) Wtedy nie byłem jeszcze wyleczony. Jeżeli choroba wraca w ciągu 10 lat, wtedy lekarze uznają, że to nawrót choroby. U mnie już się nie pojawił - ale dopiero od 2007 roku mogę mówić, że jestem zdrowy" - opowiada Krzysztof Kwiatkowski w "Dużym formacie".