Choć całe życie zajmowałam się ściganiem przestępców, jestem nagle współpracownikiem gangu złodziei samochodów - mówi Ewa Szklarska. Przez 10 lat tropiła bandytów, a padła ofiarą pomówienia jednego z nich. Igor Ławrynowicz, pseudonim Patyk, świadek koronny zeznający m.in. w sprawie zabójstwa Papały, twierdził, jakoby "w połowie lat dziewięćdziesiątych widziała, jak jej partner bierze łapówkę". Prokurator dorzucił zarzut współpracy z zorganizowaną grupą przestępczą. Zeznanie przestępcy odebrało jej pracę, zniszczyło życie. Po ośmiu latach wyroku wciąż nie ma.
Pierwszy raz usłyszałam o niej w 1996 r. Andrzej Przemyski, ówczesny rzecznik prasowy komendanta głównego policji, miał zwyczaj słuchać policyjnej radiostacji, by wiedzieć, co dzieje się w Warszawie. Któregoś wieczora w komendzie przy ul. Puławskiej rozmawialiśmy o bolączkach ich służby.
- 100! Zgłoś się. Tu 3, 5, 2. Zgłaszam zatrzymanie. Mamy na gorąco złodzieja samochodowego - zaskrzeczała radiostacja.
- Przyjąłem. Wieziecie go do nas na Wilczą?
- Zaraz zjeżdżamy do bazy. Dokumentacja... - usłyszeliśmy dalszą wymianę zdań z dyżurnym Komendy Rejonowej w Śródmieściu.
- Zobacz, sierżant Ewa znowu w akcji. To taka nasza polska "Żyleta" - skomentował Przemyski, nawiązując do głośnego wówczas filmu z Pamelą Anderson. - Młoda, ładna, zgrabna i kładzie bandziorów, powalając ich na glebę, bo zna jakieś sztuki walki - wytłumaczył krótko i konkretnie.
- Rzeczywiście od dziecka ćwiczyłam judo sportowe i nawet jestem instruktorem - potwierdziła w późniejszych rozmowach ze mną Ewa Szklarska.
Wtedy, kiedy słuchaliśmy z Przemyskim jej wymiany zdań z dyżurnym, Ewa Szklarska pracowała w sekcji wywiadowczej na warszawskim Śródmieściu. W nieoznakowanych radiowozach, po cywilnemu patrolowała ulice miasta. Łapała na gorącym uczynku sprawców rozbojów, włamań, wymuszeń i złodziei samochodów.
- Udało nam się np. w 1996 r. po błyskawicznym pościgu zatrzymać złodzieja z tzw. grupy praskiej, który uciekał właśnie skradzionym voyagerem - wspomina.
Jej partnerem był wówczas policjant, który później nosił pseudonim Dino. Oboje odnosili sukcesy. W corocznym rankingu Komendy Stołecznej zajmowali pierwsze lub drugie miejsce za największą liczbę zatrzymanych podczas dokonywania przestępstwa sprawców. Było ich około 200.
Ale też przeżyli wspólnie wiele groźnych akcji, m.in. zostali przez bandziorów kilkakrotnie ostrzelani. Na szczęście przestępcy spudłowali.
- Jedna z ciekawszych historii wydarzyła się na Nowym Świecie. Zobaczyliśmy włamanie do jubilera. Włamywacze rozbiegli się, ale postanowiliśmy, że przynajmniej jeden na pewno nam nie ujdzie. Pobiegliśmy za nim. Zaczął strzelać, ale nie odpuściliśmy. Dopadliśmy go na ul. Nowogrodzkiej. Miał w komorze jeszcze jeden ostry nabój - opowiada Ewa Szklarska. - Na szczęście nas nie trafił. Jedynym obrażeniem mojego partnera był złamany palec u nogi. Co ciekawe, tam, gdzie go dopadliśmy, właśnie jacyś inni złodzieje włamywali się do kiosku ruchu. Też ich dorwaliśmy, ale pomogła nam załoga mundurach.
Czytaj dalej >>>
W marcu 1997 r. z okazji Dnia Kobiet Ewa Szklarska znalazła się wśród dziewięciu funkcjonariuszek z całej Polski nagrodzonych przez szefa MSWiA Leszka Millera. Dostały po czerwonej róży i tysiącu złotych.
"Kwiatek dla Żylety" - zatytułowałam wtedy notkę, podpis pod zdjęcie, gdzie wśród innych pań w mundurach stoi ładna, subtelna blondynka.
Z wykształcenia jest pedagogiem. Ale jej marzeniem była policja. Zaczęła w niej pracować w 1992 r. Studiowała zaocznie w Wyższej Szkole Policji w Szczytnie. Ze Śródmieścia awansowała w 1998 r. do Komendy Głównej Policji, i to do elitarnego Biura do Walki z Przestępczością Zorganizowaną, później przekształconego w Centralne Biuro Śledcze.
Przeszła specjalne kursy i zaczęła się zajmować trudną działką - m.in. operacjami pod przykryciem. Polegają one m.in. na wnikaniu policjantów do grup przestępczych, gdzie udają bandytów, by rozpracować gang od środka. Podstawieni policjanci dokonują też tzw. zakupów kontrolowanych - np. narkotyków, by złapać handlarzy na gorącym uczynku. Ewa Szklarska zajmowała się też ochroną świadków koronnych. Pech chciał, że potem padła ofiarą jednego z nich.
Igor Ławrynowicz, ps. Patyk, przyznał się do kradzieży kilkuset aut.
- Ma fotograficzną pamięć. Wymieniał marki i kolory samochodów, czas i ulice, z których je kradł - zachwycał się kilka lat temu prokurator, który przesłuchiwał "Patyka". Za współpracę z organami ścigania Ławrynowicz dostał status świadka koronnego. To on m.in. twierdził, że widział Ryszarda Boguckiego, płatnego zabójcę z Podbeskidzia, na miejscu zabójstwa generała Marka Papały. Co tam robił? Akurat przyszedł kraść samochód.
Inni złodzieje samochodowi twierdzą jednak, że siedział wtedy z nimi w kinie. Koronę dostał jednak za ujawnienie skorumpowanych gliniarzy.
"Patyk" zeznał, że za ochronę - informacje, ostrzeżenia przed obławami, sprawdzenia w policyjnej bazie danych, nielegitymowanie po zatrzymaniu w kradzionych autach - on i jego grupa opłacali się policji. Twierdził, że łapówki brało kilkunastu funkcjonariuszy ze Śródmieścia.
- Jest pół na pół. Niektórzy z tych policjantów faktycznie brali łapówki i potwierdzają to inne dowody. Ale co najmniej kilku siedzi kompletnie bezpodstawnie - opowiadał nam adwokat współoskarżonych w tym procesie złodziei.
Wśród policjantów pomówionych przez "Patyka" znaleźli się także Ewa Szklarska i jej były partner "Dino".
Jego aresztowano. Ona pozostała na wolności tylko dlatego, że sama wychowywała córkę.
Czytaj dalej >>>
Zeznania "Patyka" nie były spójne. Myliły mu się daty, fakty i osoby. Przykład? Na podstawie jego zeznań i rozpoznania zatrzymano za rzekomą korupcję jednego z policjantów z Mokotowa. Kiedy się jednak okazało, że nie mógł to być ten funkcjonariusz, bo w tym czasie, pracował zupełnie gdzie indziej, prokuratura musiała go zwolnić.
- Pomyliłem się - powiedział wtedy "Patyk" z rozbrajającą szczerością.
Mimo to słowa złodzieja stały się podstawą aktu oskarżenia przeciwko kilkunastu policjantom. Prokurator zarzucił im nie tylko przyjmowanie łapówek, ale też udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Zarzut został tak zbudowany, że trudno się nawet do niego odnieść.
Gdyby padła jakaś konkretna data, można byłoby sprawdzić, co wtedy robiła "Żyleta". Zachowały się jej służbowe notesy. Ale jak znaleźć alibi na podany w zarzucie czas - połowa lat 90.?
Zresztą nawet Ławrynowicz nie oskarża Szklarskiej o branie łapówek. Prokurator zarzucił jej na podstawie jego zeznań, że widziała i akceptowała, jak jej partner gdzieś na placu Zamkowym na warszawskim Starym Mieście bierze od "Patyka" 400 dolarów za niezatrzymanie go.
- Co ciekawe, jako tego mojego rzekomego partnera "Patyk" wskazał policjanta, z którym nigdy nie pracowałam - mówi Ewa Szklarska.
Prokurator tego nie sprawdził.
W czasie konfrontacji ze Szklarską "Patyk" stwierdził wprost, że "nigdy nie przyjmowała pieniędzy ani nigdy nie słyszał, aby je przyjmowała". Także żaden z innych złodziei samochodów, oskarżonych w tym procesie, nie obciąża jej swoimi zeznaniami.
- Znaliśmy ją bardziej wirtualnie, bo była ładną babką i o niej gadaliśmy - zeznał Paweł S., najbliższy współpracownik Ławrynowicza.
"Patyk" w swoich zeznaniach twierdził natomiast, że poznał Ewę Szklarską już w pierwszej połowie lat 90. - To była taka wysoka, małomówna blondynka, z włosami do ramion - opisał ją.
- To śmieszne. Bo na pewno do małomównych nie należę. A poza tym w tym czasie miałam krótkie czarne włosy - mówi nam Ewa Szklarska i pokazuje swoje zdjęcie z tamtego czasu. - Włosy przefarbowałam dopiero latem 1995 r. - dodaje.
- Ale czego spodziewać się po człowieku, który sam podczas przesłuchania przyznaje się, że jest daltonistą. Widocznie mylą mu się włosy ciemne i jasne. Ciekawe, jak rozpoznawał te kolory samochodów, które kradł? - zastanawia się.
- Przyszli po mnie 4 kwietnia 2002 r. o 6 rano. Nastraszyli mi dziecko. Córka miała wtedy 12 lat. Była przerażona. Zrobili przeszukanie i zawieźli do komendy, do której sama bym podjechała, gdyby mi wysłali wezwanie - wspomina Szklarska.
Czytaj dalej >>>
- Wypuścili mnie po paru godzinach po krótkim przesłuchaniu. Prokurator zapytał, czy znam złodziei samochodów, i wymienił kilka nazwisk i pseudonimów. Pewnie, że ich znałam. Niektórych wielokrotnie zatrzymywałam - opowiada. Prokuratura ogłosiła sukces, bo złapała "gang policjantów".
- Byłam załamana. Gdyby nie świadomość, że jestem odpowiedzialna za córkę, wpadłabym w skrajną depresję. Wtedy też przekonałam się, kto jest moim prawdziwym przyjacielem, i poznałam nowych ludzi, którzy wyciągnęli do mnie rękę.
Szczególnie dobrze wspomina panią psycholog Małgorzatę Bis. - Wytłumaczyła mi, że nie muszę doszukiwać się w sobie winy za to, co się stało. Szybko zresztą przestałam być jej pacjentką i po prostu się zaprzyjaźniłyśmy - opowiada Ewa Szklarska.
- Na początku wydawało się, że wszystko szybko się wyjaśni. Zapożyczyłam się, wynajęłam adwokata. Składałam wnioski dowodowe, by wykazać, że nie o mnie w tej sprawie chodzi, ale prokurator wszystkie odrzucił - mówi rozżalona.
Prokurator wyraźnie się jednak śpieszył. Bardzo szybko napisał akt oskarżenia i wysłał do sądu. Sam odszedł zaś z prokuratury i został radcą prawnym.
- A ja zostałam z piętnem przestępcy i w dodatku pomówiona przez prokuratora, że sypnęłam kolegów. Chcąc od nich wydobyć jakieś przyznanie się, wmawiał im, że ja ich oskarżam - mówi. - Dopiero kiedy przeczytali akta, dowiedzieli się, że nikogo nie obciążam.
W sądzie sprawa wyraźnie zwolniła tempo. Przerzucano ją z jednego sądu do drugiego. Łączono i rozdzielano z innymi sprawami. W pewnym momencie zanosiło się, że będzie to rekordowy proces - na ławie oskarżonych miało jednocześnie zasiąść około 50 złodziei, paserów i policjantów. Ostatecznie "gang policjantów" wyłączono do odrębnego osądzenia.
Po postawieniu zarzutów policjant zostaje automatycznie zawieszony w wykonywaniu obowiązków i otrzymuje tylko połowę pensji. Tak też się stało z Ewą Szklarską. Jak się żyje z takim toporem nad głową?
- Na początku myślałam, że to stan tymczasowy i szybko będę mogła wrócić do pracy. Nawet nie miałam siły dorabiać. Żyłam z dnia na dzień, czekając na oczyszczenie z zarzutów. Nic nie robiłam. Albo raczej robiłam tylko to, co musiałam, mechanicznie - jedzenie dla dziecka, zakupy, sprzątanie. Poza tym siedziałam całymi dniami i ustawicznie, może wręcz obsesyjnie, myślałam o tej sprawie. Zadawałam sobie pytanie, dlaczego mnie to spotkało.
Nie chciałam nikogo widzieć. Z rzadka ktoś z firmy zapytał: "Ewunia, kiedy do nas wrócisz?". Czasem rozmawiałam z współoskarżonymi policjantami, co do których miałam przekonanie, że też są niewinni. Wszystkim nam sypało się życie prywatne. Utrzymujący się latami stres, brak pracy, która dotąd była pasją, brak poczucia sensu tego, co wokół nas się dzieje. Niektórzy nie poradzili sobie z depresją, rozstali się z żonami, zaczęli pić.
Coraz trudniej było mi wiązać koniec z końcem. A pani mecenas brała ode mnie kolejne tysiące złotych i nie robiła nic.
- Nie jest pani osobą, która się poddaje.
Czytaj dalej >>>
- Zawzięłam się. Dla córki. Dla siebie. Dla tych, którzy we mnie wierzą. Złożyłam skargę do Strasburga na przewlekłość postępowania i ją w 2008 r. wygrałam. Dostałam nawet jakieś odszkodowanie, które wystarczyło na spłacenie długów. Co z tego, proces dalej trwał - opowiada Ewa Szklarska.
- Czy nadal jest pani zatrudniona w policji?
- Nie i nigdy tam nie wrócę. Miałam nadzieję, że to wszystko się w końcu wyjaśni. Ale straciłam serce do tej pracy i w 2007 r. odeszłam. Bez pasji nie można zresztą być policjantem, a ja już nie mam siły robić tego z takim zaangażowaniem jak kiedyś. Uczę się żyć poza policją. Poznaję zupełnie inny świat i innych ludzi, pełnych empatii, ciepłych.
Przez ostatnie lata prowadziła zajęcia dla pracowników ochrony. Pracowała w firmie ubezpieczeniowej. Pisała pracę doktorską. - Obronię ją, jak tylko usłyszę wyrok uniewinniający - mówi.
- O czym jest ten doktorat?
- Rozwój komercyjnego systemu ochrony osób i mienia po transformacji ustrojowej w Polsce w 1989 r.
- A co teraz pani robi?
- Pracuję z osobami niepełnosprawnymi. Cieszę się, kiedy można dla kogoś zdobyć wózek inwalidzki albo pomóc osobie niewidomej w rozwiązaniu prostego, a dla niej istotnego problemu urzędowego.
- Można z tego wyżyć?
- Pieniądze nie są może duże. Ale córka jest już dorosła. A adwokata mam z urzędu. Przykłada się zresztą do sprawy znacznie bardziej niż ciężko opłacana pani mecenas i jest na każdej rozprawie. Ale i tak nie wiem, o co tak naprawdę jestem oskarżona - mówi Ewa Szklarska.
- A w duszy też już nie jest pani policjantem?
- Nie wiem. Wszyscy mocno przeżyliśmy śmierć tego kolegi, który został zadźgany niedawno w Warszawie przez chuligana. W poniedziałek jechałam tramwajem i byłam świadkiem podobnej sytuacji. Policjant po cywilnemu podjął interwencję przeciwko jakiemuś pijakowi, który był agresywny. Stałam tuż obok i byłam gotowa w razie potrzeby mu pomóc. Oczywiście już bez legitymacji, tylko jako "przypadkowa blondynka".
- A co w sprawie karnej?
- Nic się nie zmieniło. Nadal czekam na wyrok.
Proces "gangu policjantów" w Sądzie Rejonowym dla Warszawy-Mokotowa nieśpiesznie, ale jednak zbliża się ku końcowi. Podczas marcowej rozprawy powinny się zacząć przemówienia końcowe oskarżonych i prokuratora.
- Co pani powie w mowie końcowej?
- Jestem niewinna!