Relacja pułkownika Raczkiewicza rozwiewa część spekulacji, które narosły wokół śmierci ośmiu cywilów zabitych przez pluton polskich żołnierzy. Relacja płk. Raczkiewicza rzuca nowe światło na pytanie o to, dlaczego żołnierzom od razu nie postawiono zarzutów i nie odesłano do Polski. Zdaniem prokuratora generał Marek Tomaszycki obawiał się, że żołnierze w obawie przed surową karą mogli spróbować w trakcie transportu targnąć się na swoje życie. Mogła to być przyczyna, dla której zarzuty ludobójstwa zostały postawione im dopiero na jesieni, czyli w kilka tygodni po ich powrocie z Afganistanu.

Reklama

We wtorek Sąd Najwyższy ostatecznie utrzymał areszt dla sześciu podejrzanych i wskazał, że dowody zgromadzone w sprawie m.in. przez płk. Raczkiewicza uprawdopodobniają czyn ludobójstwa.

Radosław Gruca: Kiedy po raz pierwszy usłyszał pan o tragedii w Nangar Khel?

Płk Dariusz Raczkiewicz: Mogę zdradzić tylko, że pierwsze dwa meldunki o tej sprawie, które do mnie dotarły, przedstawiały zdarzenia zupełnie inaczej. Byłem akurat w innej bazie, gdy przyszła do mnie faksem informacja z żandarmerii o tym, że w Nangar Khel był ostrzał. Z materiałów wstępnych uzyskanych od żołnierzy dowiedziałem się, że wszystko było tylko wypadkiem. Drugi meldunek potwierdzaliśmy u jednego z dowódców - informację, że prawdopodobnie przyczyną ostrzału wioski były problemy z bronią. Można powiedzieć, że cała sytuacja była przedstawiana o 180 stopni inaczej niż w rzeczywistości. Świadczy to o tym to, że na początku wszczęliśmy śledztwo w sprawie nieostrożnego użycia broni.

Jak długo trwało zbieranie dowodów?

Około miesiąca. Na miejsce dotarłem dopiero trzy dni po zdarzeniu, bo wcześniej nie było transportu. Zabezpieczyliśmy teren, zrobiliśmy oględziny, przeszukałem okolice wykrywaczem metalu, pomierzyłem odległości. Szczegółów moich działań nie mogę ujawniać, bo są objęte tajemnicą. W śledztwie w Polsce nie brałem udziału, bo byłem na urlopie zdrowotnym, który jest obowiązkowy dla każdego, kto wraca z misji.

Od czasu ujawnienia masakry w Nanghar Khel nie milkną zarzuty wobec prokuratury wojskowej. Wobec prowadzących śledztwo padają oskarżenia: że nie wiedzą, jak się działa w warunkach bojowych, i że łatwo jest formułować zarzuty, siedząc bezpiecznie za biurkiem w Warszawie czy Poznaniu. Ale pan był na miejscu, w Afganistanie. Co Pan tam robił?

Reklama

Byłem z nimi przez 9 miesięcy. Jak zwykły żołnierz jeździłem hummerami. Ubezpieczałem konwój, siedziałem w zwiadowczym pierwszym samochodzie i chodziłem po terenach, na których roiło się od min. Przyjeżdżałem na miejsca walk, gdzie wciąż jeszcze płonęły pojazdy. Widziałem naszego martwego żołnierza. Byłem świadkiem, jak strzelano w moim kierunku, to są rzeczy normalne.

Czy brał pan pod uwagę hipotezę, że nasi żołnierze strzelali zgodnie z amerykańskimi procedurami, które dają prawo do "profilaktycznego" ostrzelania obiektów, w których mogą przebywać talibowie?

Ostrzelaniu obiektów, ale nie wioski. Można ostrzeliwać punkty obserwacyjne nieprzyjaciela. To są np. wzgórza, które są opisane na mapach jako miejsca, gdzie widziano talibów. Tam też można teoretycznie prowadzić ostrzał kierunkowy. Ale to też nie jest zupełnie z przepisami ISAF. Bo nie można strzelać do nierozpoznanego miejsca.

Jak pan ocenia przygotowanie polskich żołnierzy do udziału w misjach?

Po masakrze zamówiłem sobie wykaz szkoleń przeprowadzanych dla żołnierzy w Afganistanie. Wynikało z nich, że żołnierze jeździli na poligony do Niemiec i na Pomorze. Niemniej jednak uczono ich tam strzelania z różnego rodzaju broni, okopywania się, prowadzenia działań desantowo-spadochronowych. Rzeczywistość pokazała jednak, że te umiejętności nie były im przydatne. Wtedy w Afganistanie nie było bowiem sytuacji powodujących konieczność prowadzenia działań stricte szturmowych. Konieczne było nawiązywanie z ludnością lokalną tego rodzaju więzi, która budowałaby zaufanie do polskich żołnierzy. Nie było potrzeby desantowania ich, pozostawiania ich na wiele dni w okolicach opanowanych przez talibów. Oni mają zupełnie inne zadania.

A więc szkolenia są niewystarczające?

W mojej ocenie szkolenia bojowe przed misją w Afganistanie rozmijały się z celami, dla których żołnierze Polscy przybyli do Afganistanu. Nasi żołnierze sprawiali wrażenie, że wyznaczeni są do innych celów . Psychicznie i mentalnie byli przeświadczeni o tym, że w kraju tym będą musieli zabijać i będą narażeni na nieustanne ataki przeciwnika. W efekcie tego, gdy rzeczywistość okazała się nieco bardziej spokojna, trudno im było ukierunkować swoją aktywność. Jako przykład mogę podać, że podczas moich szkoleń dotyczących przepisów na misji wojskowej żołnierze wielokrotnie mieli do mnie pretensje, gdy im tłumaczyłem, że nie mogą strzelać do osób, które się poddają. Pytali mnie wtedy: "A jeśli będzie miał za pasem broń, wyciągnie i do nas strzeli". W takich sytuacjach odpowiadałem: "Musicie zachować spokój, jak po tę broń sięgnie, wtedy ewentualnie możecie go unieszkodliwić, ale jak ktoś podnosi rękę do góry, to jest koniec myślenia o strzelaniu. Nas konwencje obowiązują. Niemniej jednak często odnosiłem wrażenie, że moje porady traktowali z dystansem. W takich sytuacjach sprawiali wrażenie jakby byli zaprogramowani na inne zadania.

Czy w czasie śledztwa wziął pan pod uwagę wszystkie okoliczności łagodzące, np. stres bojowy? Trzeba brać pod uwagę wszystkie dowody. Wyklucza pan motyw zemsty Polaków za atak na polski konwój. Dlaczego?

Mogę tylko powiedzieć to, że oba zdarzenia nie miały ze sobą nic wspólnego. Z tego co wiem podejrzani nie znali się z porucznikiem Kurowskim. Może nigdy go nie widzieli. Miejsca zdarzeń też były odległe od siebie.

Ile prawdy jest w rozmaitych relacjach prasowych na temat Nangar Khel?

W tym, co ukazuje się w prasie, jest 2 proc. prawdy, a 98 proc. czegoś w rodzaju science fiction. Przypuszczam, że może być to forma nacisków na prokuraturę i sąd. Może po to, by zmiękczyć świadków.

Wielu komentatorów w Polsce zastanawiało się, dlaczego generał Tomaszycki nie wysłał tych żołnierzy do domu. Czy nie powinien pan zameldować dowódcy o tym, że sprawa jest poważna i może chodzić o zarzuty zabójstwa?

Działam w ramach swoich uprawnień. Zawieszenie w czynnościach służbowych żołnierza można zastosować wówczas, gdy są wobec niego przedstawione zarzuty. Dopiero taka sytuacja powoduje odsunięcie żołnierza od czynności. W sytuacji procesowej, jaka miała miejsce w Afganistanie, żołnierze nie mieli jeszcze przedstawionych zarzutów.

Ale konsekwencje ostrzału Nangar Khel były znane od początku - zabito ośmiu cywili. Ten brak reakcji dowództwa jest powszechnie odbierany na korzyść żołnierzy. Bo jeśli dopuścili się zbrodni, to dlaczego nie zostali odesłani do Polski?

Trudno mi się wczuć w decyzje pana generała. Ale wyobraźmy sobie, że zdecydował by się na wysłanie żołnierzy do kraju wcześniej. Nikt nie mógłby zaręczyć, że nie dojdzie np. do prób samobójczych. Generał nie był bierny, powołał specjalną komisję, aby ustaliła ogólne okoliczności dotyczące zdarzenia. Ponadto pomagał mi w wypełnieniu wszystkich formalności dotyczących transportu i innych kwestii związanych z moim przemieszczaniem się. Jego pomoc była bardzo cenna. Nie mamy żadnych informacji, żeby mataczył w śledztwie.

Nie obawiał się pan, że żołnierze, którzy prawdopodobnie dopuścili się zbrodni, mogą zrobić to ponownie?

W mojej ocenie nie było takiej groźby. Gdyby zaistniała, to na pewno podjąłbym odpowiednie środki procesowe i dążyłbym do spowodowania odesłania ich do kraju. Ale to, że raz zabiłem, nie znaczy automatycznie, że będę zabijał ponownie.