Jego zdaniem, poza nielicznymi wyjątkami (należy do nich publikowany dziś przez nas tekst Timothy'ego Gartona Asha) dominował ton histeryczny - pisano o katastrofie, nadciągającej dyktaturze, "narodowym socjalizmie" czy możliwym wystąpieniu Polski z UE. Braci Kaczyńskich przedstawiano jako ultrakonserwatywnych, reakcyjnych homofobów, którzy zaprzepaszczą zdobycze polskiej wolności. Większość z tych komentarzy - zauważa Krasnodębski - bezkrytyczne powielała niektóre opinie znane z polemik toczonych w polskich mediach. Zachodni czytelnik nieobeznany ze specyficznym kontekstem tych sporów otrzymywał w ten sposób całkowicie skrzywiony obraz sytuacji.

p

Zdzisław Krasnodębski*

Prasa europejska o zmianie władzy w Polsce

Po wyborach w Polsce przez europejskie media przetoczyła się fala krytyki. Wybuch emocji niemal zupełnie zastąpił rzeczową analizę. Pojawiły się takie określenia jak "katastrofa", "zwrot na prawo", "upiorne przebudzenie" czy "cios dla demokracji". Pisano, że do władzy doszli w Polsce skrajni nacjonaliści i populiści - co o tyle było niewygodne, że w związku z tym zabrakło określeń, by scharakteryzować Ligę Polskich Rodzin i Samoobronę. Im bardziej lewicowa gazeta, tym ostrzejsze padały słowa, czasami przekraczające wszelkie granice. Wyróżniały się szczególnie media niemieckie. Wszystkich przebiła niemiecka lewicowa "Tageszeitung", donosząc 27 września ub.r. na pierwszej stronie: "Polska katastrofa. Antysemita, populista i zwolennik kary śmierci Jarosław Kaczyński wygrywa polskie wybory parlamentarne i może zostać nowym premierem". Wprawdzie później korespondentka tej gazety w Polsce zdystansowała się od tych opinii w punkcie "antysemityzm", ale - o ile wiem - jedynie na łamach polskiej prasy. Do niemieckiej opinii publicznej to nie dotarło. Zresztą nagłówki innych gazet niewiele się różniły - "Triumf populistów" donosiła lewicowo-liberalna "Frankfurter Rundschau". "Spiegel" w wydaniu internetowym pisał o zwycięstwie antyniemieckich nacjonalistów i - w innym numerze - o "populistach w dwupaku" ("im Doppelpack"). Inforadio Berlin tak donosiło 24 października: "Konserwatywny, wręcz reakcyjny - tak ocenia się Kaczyńskiego. Nienawidzi gejów i najchętniej wprowadziłby znów karę śmierci - to dwa najbardziej widoczne poglądy przyszłego szefa państwa polskiego. Ale czy rzeczywiście jest on tak arcykonserwatywny? A jeśli nawet, to czy jako prezydent wszystkich Polaków nie zamierza trochę złagodnieć?".

"Le Monde" zastanawiał się nad bojkotem Polski. Najchętniej porównywano Lecha i Jarosława Kaczyńskich do Jörga Haidera - tak jakby w Polsce ktokolwiek pochwalał politykę społeczną Adolfa Hitlera. "The Guardian" stwierdzał 28 października, że Polacy uśmiercili "Nową Europę". Dziennikarz tej gazety - Jonathan Steel - pisał, że po miłym, dobrym ("nice") Lechu Wałęsie pojawia się teraz zły ("nasty") Lech Kaczyński. Wspomniał o solidarnościowej przeszłości Kaczyńskiego i biedzie w Polsce jako jednej z przyczyn poparcia programu PiS, ale tylko po to, by zaraz negatywnemu przykładowi Polski przeciwstawić pozytywny przykład Białorusi, gdzie bieda się zmniejsza i dlatego nie należy pochopnie potępiać rządów Łukaszenki.

Doniesienia medialne były usiane określeniami: "radykalno-konserwatywny", "prawicowo-konserwatywny", "wróg homoseksualistów", "populista", "zwolennik kary śmierci". Pisano o brudnej kampanii, radykalnym zwrocie na prawo z podtekstem nacjonalistycznym. Twierdzono, że przed Polską otwiera się czarna przyszłość - zapowiadano trudności gospodarcze, załamanie kursu złotówki, budowę państwa autorytarnego i wykluczenie z Unii. Zresztą także teraźniejszość budziła najgorsze skojarzenia. W styczniu w niemieckiej telewizji RTL pokazano egzekucję homoseksualistów w Iranie, a zaraz potem ujęcia Lecha Kaczyńskiego, znanego ich prześladowcy. Nic dziwnego, że wielu ludzi w Europie Zachodniej jest przekonanych, iż w Polsce homoseksualiści są więzieni i okrutnie prześladowani.

Reklama

Niemieckie media dodatkowo rozpisywały się o antyniemieckiej nagonce. Jeden z czytelników "Frankfurter Allgemeine Zeitung" pisał poruszony: "Polski <<narodowo-konserwatywny>> kandydat na prezydenta Lech Kaczyński ogłosił swe zwycięstwo - uzyskane dzięki podżeganiu antyniemieckich resentymentów - przed mapą Polski, wielką na cały ekran. Ale ta antyniemiecka nagonka tylko wtedy odniesie skutek, gdy Niemcy dadzą się wytrącić ze swego kulturalnego sposobu bycia, spokoju, chrześcijaństwa, sprawiedliwości i historycznej prawdomówności oraz przekonującej - mam nadzieję - dyplomacji. Albowiem polska polityka mieszania się w nasze sprawy może oddziaływać u nas destabilizująco i być odczuwana jako niesprawiedliwa. Co Polakom do tego, że Niemcy wreszcie chcą upamiętnić - przez budowę pilnie potrzebnego muzeum - los swoich wypędzonych" ("FAZ", 3 listopada). Czytelnik ten uznał zatem za antyniemiecką prowokację pokazywanie mapy Polski z jej aktualnymi granicami.

Starannie unikano informacji, które mogłyby zakłócić ów jednolicie czarny obraz. Nie pisano na przykład o kwestiach polityki społecznej, o zasadzie solidaryzmu, na którą powoływał się PiS, co w krajach "rdzenia" Europy powinno wzbudzać sympatię. Nie wspominano także, że PiS w sprawach gospodarczych pozostaje partią bez wątpienia bardziej liberalną niż wiele rządzących partii w krajach UE, na przykład niemiecka CDU, nie mówiąc już o SPD. Najczęściej nie mówiono o tym, że Lech Kaczyński był założycielem wolnych związków zawodowych i czołowym działaczem "Solidarności" - zbyt dobrze się to kojarzy. Niemiecki czytelnik, radiosłuchacz czy telewidz nie dowiedział się, że w rzeczywistości sprawy polityki zagranicznej odgrywały w kampanii raczej marginalną rolę i obaj kandydaci na prezydenta zajmowali podobne stanowisko - odrzucali zarówno budowę Centrum przeciw Wypędzeniom, jak i pakt gazowy Putin-Schröder.

A wydawałoby się, że niektóre punkty programu PiS, np. konieczność rozbicia postkomunistycznych struktur, powinny spotkać się z dobrym przyjęciem. Nikt przecież nie krytykował Niemców za to, że dokładnie oczyścili administrację państwową z ludzi enerdowskiego reżimu. Niestety, w odniesieniu do Polski Europejczycy zdają się o tym zapominać. Także walka z korupcją powinna zyskać poklask zachodniej opinii publicznej. Powołanie komisji prawdy i sprawiedliwości powinno wzbudzać powszechną sympatię - bo przecież rozliczanie się z przeszłymi zbrodniami i przestępstwami reżimu gwałcącego prawa człowieka należy do kanonu postulowanych zasad europejskich. Co więcej - z ciekawością i nie bez pewnej satysfakcji wysłuchuje się informacji o agentach w "Solidarności" - nic tak przecież nie cieszy jak obalanie mitów polskiego heroizmu. Ostatnio nastąpiła faza wyciszenia, bo trudno jest podać spektakularne przykłady prześladowań mniejszości, dowieść tezy o politycznej katastrofie. Premier Kazimierz Marcinkiewicz pozostawił w Brukseli jak najlepsze wrażenie. Trzeba było także pogodzić się z wyborem dokonanym przez Polaków i nie zamykać dróg dla poprawy stosunków. Przez pewien czas redaktorzy naczelni przypuszczalnie powstrzymywali swych najbardziej gorliwych korespondentów i komentatorów. Podpisanie paktu stabilizacyjnego na pewno doleje oliwy do ognia.

"Le Monde" już ogłosił alarm dla Polski. Oczywiście, od samego początku były także wyjątki. "FAZ" opublikowała wywiad z prezydentem Kaczyńskim, w którym mówił on o "Czarodziejskiej Górze" Manna jako swej ulubionej lekturze, co pozytywnie zaskoczyło i nieco uspokoiło niemiecką opinię publiczną. Miłośnik Manna nie może być przecież talibem. Innym jasnym punktem były artykuły w "The Economist", choć - oczywiście - tygodnik ocenia sytuację z liberalnego punktu widzenia. Określa PiS mianem partii "centroprawicowej", zwraca uwagę, że polska scena polityczna nie różni się zbytnio od sceny politycznej innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej i podkreśla, że do cnót braci Kaczyńskich należy niezłomność, determinacja i patriotyzm (zob. np. "The Economist" z 12 listopada i 28 stycznia).

Także komentarz Timothy'ego Gartona Asha zdecydowanie wyróżnia się na tle innych zachodnich doniesień i komentarzy. Autor zna Polskę, nie ukrywa swych sympatii politycznych (dla tego nurtu politycznego, który tak znakomicie reprezentuje np. Bronisław Geremek), był hołubiony przez elity III RP i od lat publikuje teksty w "Gazecie Wyborczej", ale jednocześnie stara się przedstawić czytelnikowi "The New York Review of Books" motywy, jakie skłoniły polskich wyborców do głosowania na Lecha Kaczyńskiego i PiS, wyjaśnia program IV RP w kategoriach zrozumiałych dla zachodnich czytelników. Ash obala tezę, jakoby Polsce groziła polityczna katastrofa. W przeciwieństwie do wielu komentarzy - zwłaszcza niemieckich - widać, że autor jest życzliwy Polsce. Można się - oczywiście - nie zgadzać z jego opiniami. Niektóre z podanych przez niego informacji są fałszywe, np. ta o nowych aferach korupcyjnych w rządzie Marcinkiewicza, bo takich po prostu nie było.

Niestety, większość doniesień mediów zagranicznych z Polski wskazuje na to, że takiej podstawowej życzliwości brakuje, a cała kampania świadczy bardziej o dzisiejszej Europie niż o sytuacji w Polsce. Doniesienia te w dużej mierze są powielaniem histerycznych, alarmistycznych głosów rozlegających się gromko w Polsce, a świadczących o utracie wszelkiego wyczucia proporcji. Tyle że my wiemy, iż nie należy traktować takich głosów zbyt dosłownie. Wiemy, że jak na razie nikt nie zjawia się jeszcze przed mleczarzem, by aresztować przywódców opozycji, że nie dokonuje się publicznych egzekucji homoseksualistów, że wprowadzanie becikowego nie jest ostatecznym zniewoleniem polskich kobiet, a nawet nominację pana Borysiuka trudno - na tle praktyk dotychczasowych rządów - uznać za wyjątkowy skandal. Wiemy, że Radio Maryja nie stało się monopolistą medialnym, że na szczęście ciągle jeszcze możemy co tydzień słuchać głosu wolności wydobywającego się z Janiny Paradowskiej w TOK FM i czytać kolejne rzetelne komentarze "Gazety Wyborczej" czy "Trybuny" wzywającej do czynnego oporu przeciw "kaczyzmowi". Ciągle jeszcze Daniel Passent może bronić etyki dziennikarskiej. Wiemy, że nie żyjemy w kraju autorytarnym, lecz kraju słabej władzy, w której premier rządu pędzi prawie codziennie do radia lub telewizji, by tłumaczyć się jak skarcony uczeń przed Moniką Olejnik lub inną gwiazdą polskich mediów ze swoich czynów i zaniechań.

Czarny obraz Polski został tak skwapliwe przejęty przez media europejskie, bo odpowiada zapotrzebowaniu wpływowych kręgów. Europa jest dziś w dużej mierze projektem lewicowo-liberalnym. Projektem słabym, niepopieranym przez obywateli - szczególnie po rozszerzeniu UE. Według ostatnich badań aż 60 proc. Niemców postrzega Unię jako zagrożenie gospodarcze. Potrzeba mobilizacji jest więc duża, a nic tak nie mobilizuje jak zagrożenie i wróg, który musi być zły, reakcyjny, nacjonalistyczny i fundamentalistyczny. Dobrze tę rolę spełniał prezydent Bush, ale USA to zbyt silny przeciwnik. Le Pen i Haider już się zużyli i znudzili, zwłaszcza od czasu, gdy Francuzi odrzucili traktat konstytucyjny, a Austriacy przestali być nowicjuszami w Europie. Polska doskonale nadaje się na wroga. Kto konkretnie w polskiej polityce może odgrywać rolę szwarccharakteru, jest dość obojętne. Parę miesięcy przed wyborami także PO nie miała zbyt dobrej prasy - wtedy dobrzy byli jeszcze prezydent Kwaśniewski, Partia Demokratyczna i Włodzimierz Cimoszewicz. Obecnie zatarło się to zupełnie w pamięci i panuje przekonanie, że to jakiś polityk PiS jest autorem hasła "Nicea albo śmierć". Zdziwiliby się, że to znany intelektualista i poseł PO Paweł Śpiewak jest jednym z autorów hasła IV RP.

Trudno jednak nie zauważyć, że nie chodzi tu tylko o nieporozumienia, lecz także o interesy. Można odnieść wrażenie, że nikomu specjalnie nie zależy na tym, by w Polsce coś się zmieniło. Gdy dziennikarz "FAZ" Konrad Schuller pisze, że celem Kaczyńskich jest zbudowanie autorytarnego państwa katolickiego ("FAZ" 21 stycznia), ma się wrażenie, że nie tyle martwi się o naszą wolność i prawa, co o interesy swego kraju w naszym. Przecież nie przypadkiem przez lata postkomuniści byli ulubionymi partnerami polityków europejskich. Zmieniło się to pod wpływem wojny w Iraku. Ale obecnie znów wspomina się ich z nostalgią.

Zmiana polityczna w Polsce dlatego była tak zaskakująca dla europejskiej opinii publicznej, że prawie nie informowano o aferach, o nierozliczonej przeszłości, o ciemnych stronach transformacji. Trudno nie zauważyć, że mit całkowicie udanych przemian był i jest funkcjonalny. Przede wszystkim służy legitymizacji własnej ekspansji gospodarczej. Nawet antykapitalistyczna lewica, piętnująca wyzysk i zwalczająca globalizację, milczy, gdy idzie o Europę Wschodnią, gdyż tu w grę wchodzą własne, narodowe bądź grupowe interesy. Nie krytykuje się działalności własnych firm w krajach "nowej Europy". Chodzi także o interesy polityczne. Najwyraźniej widoczne jest to w przypadku naszego najbliższego zachodniego sąsiada. To, że w Niemczech prezydenta Kaczyńskiego okrzyczano nacjonalistą, stanowiło rodzaj ognia zaporowego.

Przerażenie wywołały już wcześniejsze jego posunięcia - decyzja o policzeniu strat wojennych Warszawy i zapowiedź prób zastopowania budowy gazociągu bałtyckiego. Zapomniano przy tym, że liczenie strat wojennych było reakcją na roszczenia "wypędzonych" i że służy przypomnieniu, czym była niemiecka okupacja w Polsce, co się wtedy wydarzyło i kto jest ofiarą, a kto sprawcą. Nie wspominano również, że stosunki polsko-niemieckie pogorszyły się po zmianie kierunku polityki niemieckiej w czasie urzędowania kanclerza Schrödera i po narodzinach zjawiska nazywanego przez "Frankfurter Sonntagszeitung" "czerwono-zielonym neowilhelminizmem".

Uderzające są różne miary, jakie stosuje się w ocenie Polski i krajów "starej Europy". Gdy w Niemczech odrzucono plany wprowadzenia podatku liniowego, w Europie nie rozległy się oburzone głosy, że zwyciężył populizm. Gdy kanclerz Schröder mówił, że o niemieckiej polityce decydować ma wyłącznie Berlin, nie protestowano, że narusza to zasady europejskiej solidarności. Nikt by także nie nazwał Eriki Steinbach lub Rudiego Pawelki nacjonalistami. Nacjonaliści zawsze mieszkają gdzie indziej, zwłaszcza w Europie Środkowo-Wschodniej, a szczególnie wielkie ich zagęszczenie występuje w Polsce.

Gdy we Francji wybuchły zamieszki na przedmieściach, a prasa światowa zaczęła nader niepochlebnie pisać o tym kraju i jego polityce wobec imigrantów, dziennikarze akredytowani w Paryżu zostali wezwani na konferencją prasową rzecznika rządu, gdzie uprzejmie ich poproszono, by trzymali się faktów i nie przesadzali z ekspresywnością języka.

Na komentarze powyborcze z Polski nie było żadnych reakcji, polskie służby dyplomatyczne dyplomatycznie milczały, a część polskiej opinii publicznej z satysfakcją czytała w prasie zachodnioeuropejskiej, że w Polsce doszła do władzy "partia narodowosocjalistyczna" - co było powtórzeniem dictum znanego polskiego polityka. Przełożone np. na niemiecki dictum to przestaje być jednak ćwiczeniem z politycznej retoryki w ramach negocjacji koalicyjnych, a staje się groźnym oszczerstwem wymierzonym w nas wszystkich.

Polska stanowi problem dla "starej Europy". Jest największym z nowych członków, jedynym, który chce prowadzić w miarę samodzielną politykę zagraniczną, wpływać na kształt Europy, krajem, w którym trwają jeszcze spory kulturowe, który pod względem swej religijności i tradycji politycznych bardziej przypomina USA niż wiele krajów europejskich. To budzi irytację i wywołuje nieporozumienia. Europa będzie się jednak musiała do Polski przyzwyczaić, a ponieważ jest pragmatyczna i niezbyt skora do konfliktów, zapewne przyzwyczai się szybko. Po pewnym czasie zrozumie także, że krzyków i oskarżeń dochodzących z Polski nie należy traktować zbyt serio.

p

*Zdzisław Krasnodębski, ur. 1953, socjolog, historyk idei, publicysta. Od 1976 do 1991 wykładał socjologię teoretyczną i filozofię społeczną na Uniwersytecie Warszawskim. Profesor uniwersytetu w Bremie i UKSW w Warszawie.