p

Cezary Michalski: Po wyborach 2005 roku w niektórych środowiskach warszawskiej i krakowskiej inteligencji zapanowała atmosfera jak w czasie wojny na górze. Wtedy w roli autorytarnego przywódcy, który obali demokrację w Polsce, obsadzano Wałęsę, potem Olszewskiego, teraz obsadzono w ten sposób braci Kaczyńskich. Pan nie dał się ponieść emocjom i jako pierwszy powiedział, że Polsce grozi raczej chaos niż autorytaryzm czy jakaś forma nieliberalnej, populistycznej demokracji. Czy dzisiaj, w momencie powstawania "koalicji ludowo-narodowej", podtrzymuje pan tę diagnozę?

Reklama

Aleksander Smolar*: Istotnie, nie obawiałem się ze strony Kaczyńskich autorytaryzmu, tylko pewnej anachronicznej tendencji do nadmiernej rozbudowy państwa, do nadmiernego poszerzania kompetencji polityki przeciwko społeczeństwu obywatelskiemu. Obawiałem się również ideologizacji państwa i jego wykorzystywania dla narzucania zróżnicowanemu społeczeństwu konserwatywnych katolickich koncepcji moralnych. W konsekwencji kult państwa i porządku wydawał mi się paradoksalnie prowadzić do chaosu i anarchizowania państwa. Wszystko, co oni robili przez ostatnie miesiące, sprzyjało w istocie osłabianiu państwa. Na dodatek ich elektorat - ludzie często pokaleczeni przez historię, płacący koszty transformacji ustrojowej - jest niestabilny, oczekuje gestów, które z praktyką silnego i nowoczesnego państwa nie mają wiele wspólnego. Te paradoksy niezamierzonych konsekwencji leżą u źródeł anachroniczności, utopijności ich projektu.

Na czym ona polega?

Gdybym miał ów projekt z najlepszą wolą opisać - abstrahując od groteskowości Orwellowskiego języka "układów", czworokątów, trójkątów, stolików, spisków itd. - to powiedziałbym, że w myśleniu Kaczyńskich obecna jest podwójna utopia: po pierwsze utopia odbudowy silnego, w pełni suwerennego państwa narodowego, tak jak wyobrażano je sobie w wieku XIX i na początku XX. Po drugie Kaczyńscy wyznają utopię silnej polityki. Ich działania to w istocie wyraz dramatycznego buntu przeciwko różnym procesom nowoczesności prowadzącym do ograniczania sfery politycznej - przeciwko wzrostowi znaczenia globalnych procesów rynkowych, umacnianiu się instytucji pozapolitycznych (w tym szczególnie roli prawa), wzrostowi roli społeczeństwa obywatelskiego, a także przeciwko odchodzeniu w przeszłość (poprzez pewną demobilizację obywateli jako wspólnoty politycznej) znanej nam z XIX czy XX wieku wizji aktywnego, zaangażowanego politycznie narodu czy ludu.

Reklama

Zacznijmy od pierwszej utopii. Co jest złego w silnym państwie narodowym, które pozostając demokratyczne, byłoby szanowane przez własnych obywateli i inne państwa? Dumne w polityce europejskiej, a jednocześnie do Europy należące... Większość Polaków sympatyzuje z tą wizją. Trzeba być radykalnym przedstawicielem nowej lewicy, żeby na taki postulat reagować nieufnością. A nowa lewica nie tworzy dzisiaj w Polsce znaczącego elektoratu.

Nie uważam oczywiście, że państwo narodowe jest czymś anachronicznym. Anachroniczny jest postulat jego wzmocnienia w tych wymiarach, w których ono właśnie powinno ustąpić, dokonać samoograniczenia. Zatrudnienie, rozmiary produkcji, zamożność, tempo wzrostu gospodarczego - dzisiaj to wszystko zależy od intensywności integracji z systemem światowym, zdolności wykorzystania szans, jakie on stwarza. Państwo narodowe nie zapewnia już wystarczającej przestrzeni dla procesów ekonomicznych. Podobnie np. bezpieczeństwo narodowe (włącznie z zabezpieczeniem przed terroryzmem, zagrożeniem ekologicznym czy przed bandytyzmem międzynarodowym) zależy w dużym stopniu od naszych zdolności współpracy, integracji, przede wszystkim w ramach zjednoczonej Europy i NATO.

Reklama

Polska prawica - PiS, a także część polityków czy intelektualistów związanych z prawym skrzydłem PO - lubi się powoływać na neokonserwatywny sposób rozwiązywania tej sprzeczności: globalny, liberalny, a nawet neoliberalny system społeczno-ekonomiczny, a na tym nadbudowana lokalna, zorientowana na wartości, konserwatywna polityka. Czy coś takiego jest w ogóle możliwe?

Do pewnego stopnia tak. Ale liderzy PiS tylko mówią, że są za otwartą gospodarką rynkową, podczas gdy w praktyce są etatystami. Mają silną wiarę w możliwość znaczącej redystrybucji przez państwo produktu narodowego oraz skutecznego wspierania przez nie "gospodarki krajowej". To nie znaczy, że PiS chce zamknąć polską gospodarkę, ale tam gdzie może, próbuje zablokować procesy jej dalszej integracji z gospodarką europejską i światową (przykładem dwuznaczny stosunek do euro) albo próbuje odzyskać pewne pola, jak w przypadku wojny rządu przeciwko fuzji Pekao i BPH. Zakończyła się ona porażką, ukrywaną za parawanem pełnych godności deklaracji. Podobnie było w przypadku innych konfliktów z UE - w sprawie podatku VAT czy cukru. Sukces w negocjacjach budżetowych wynikał z tego, że prawie wszystkie pozostałe państwa członkowskie były przeciwko niekorzystnej dla nas (i dla innych) propozycji Wielkiej Brytanii. Polska wykazała elastyczność, wchodząc w sojusz z Francją, a dodatkowo otrzymaliśmy wsparcie ze strony pani kanclerz Merkel. Sukces był zatem wynikiem umiejętnego wykorzystania mechanizmu współpracy międzynarodowej, a nie heroicznej postawy naszego rządu. Bo żaden kraj nie ma w Unii wystarczającej siły, aby narzucić Europie swój interes narodowy.

Zatem na poziomie bazy PiS przegrywa, ale może przecież wygrać na poziomie nadbudowy - będzie np. uprawiało suwerenną polską politykę historyczną. PiS-owcy nie są przecież marksistami i mogą odrzucać ideę współzależności obu tych sfer.

Nie przepadam za pojęciem polityki historycznej. Zbyt bliska jest ona temu, co zwykło się nazywać propagandą. Widzę też pewną ironię w tym, że nasi nowi nacjonaliści, często bardzo antyniemieccy, sięgają do pojęcia zapożyczonego z języka niemieckiego, by nazwać to, co zdają się uważać za priorytet polskiej polityki zagranicznej i wewnętrznej dydaktyki. Nacjonalizm wschodnioeuropejski często - poczynając bodaj od Herdera - żywił się niemieckimi ideami. Mimo tęsknoty za polską kreatywnością wykazywał tu stosunkowo niewielką oryginalność. Powracając jednak do istoty pańskiego pytania: państwa narodowe zmieniały się w historii, przesuwały granice swoich kompetencji. Ich rola maleje i będzie jeszcze bardziej malała, jeżeli chodzi o regulowanie procesów gospodarczych i finansowych, jeżeli chodzi o zapewnienie bezpieczeństwa zewnętrznego państwa. Państwo będzie też musiało w coraz większym stopniu uwzględniać prawodawstwo międzynarodowe i europejskie. Co więc pozostanie zasadniczym składnikiem kompetencji nowego państwa narodowego? Myślę, że to wszystko, co wiąże się z tożsamością historycznej i kulturowej wspólnoty, jaką jest naród: a więc edukacja, kultura...

Zarzucił pan polskim zwolennikom polityki historycznej dojadanie resztek po Herderze. Ale przecież już polski romantyzm uczył się wielu strategii od romantyzmu niemieckiego. Mickiewicz uczył się od Schillera. Można powiedzieć, że na półtora wieku zapożyczyliśmy samą istotę naszej narodowej substancji. Tyle że z kolei Niemcy uczyły się swojej suwerenności i koncepcji narodu od Francji. I przeciwko niej.

Oczywiście, te uniwersalne pomysły na suwerenność, odrębność kulturową zawsze od siebie zapożyczano, zmieniano, używano lokalnie. Chociaż nie sądzę, by Niemcy od Francji zapożyczyli swoją koncepcję narodu. Rzecz w tym, żeby nie czynić z tych zapożyczeń jakiejś anachronicznej, defensywnej strategii, która izoluje nas nawet od tych, od których pożyczamy. A wracając do pańskiego pytania: również polityka społeczna, redystrybucja między grupami społecznymi i regionami pozostanie w kompetencji państwa narodowego. Rozumując w użytych przez pana marksistowskich kategoriach "bazy" i "nadbudowy" - ta sfera znajduje się gdzieś na ich przecięciu. I co jest politycznie ważne: ta polityka, a nie narodowa tromtadracja - jest w istocie podstawą solidarności w nowoczesnym społeczeństwie, współtworzy pokój społeczny, buduje narodowy konsensus. Wybór modelu i zakresu solidarności pozostanie w kompetencjach państwa, będzie naznaczony tradycjami narodowymi.

Zatem jak PiS radzi sobie z odbudową państwa w tych sferach, w których nawet dzisiaj ma ono swoje obowiązki wobec społeczeństwa?

Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało zbyt drastycznie, ale dostrzegam w tym, co się dzieje, zwłaszcza w używanym języku, podobieństwa do anachronicznych, reakcyjnych katolickich utopii z lat 30. ubiegłego wieku. Do Salazara, Franco, Dollfussa, Pétaina - nie mam oczywiście na myśli wymiaru dyktatury czy kolaboracji, ale bunt przeciwko nowoczesności, przeciwko dziedzictwu oświecenia i rewolucji francuskiej. Dla mnie nie jest do końca zrozumiałe, jak doszli do tego bracia Kaczyńscy, którzy w okresie PC zaczynali od projektu modernizacyjnego, w dodatku bardzo okcydentalistycznego.

Może tak jak ludzie Piłsudskiego, którzy w pewnym momencie musieli się odwołać do endeckiej "substancji" i stworzyli Ozon, bo jako dziwni liberalni autorytaryści byli w Polsce zbyt wyobcowani, żeby rządzić. Istnieje przecież ogromna różnica pomiędzy ideową tożsamością samego Jarosława Kaczyńskiego, który pozostał republikańskim demokratą, a poglądami ludzi, których przyciągnął z ZChN czy młodzieżówek katolickich. W dodatku dynamika konfliktu ideowego sprawia, że on ma coraz większe trudności z dotarciem do liberalnej inteligencji, z której sam się wywodzi.

Być może ma pan rację co do Jarosława. Natomiast sam czytałem interesujący wywiad Lecha Kaczyńskiego dla węgierskiej gazety, w którym mówił, że zaczynał od socjalizmu i poszedł na prawo - jak Piłsudski. I dodał: niech pan nie myśli, że ja się identyfikuję z tradycją endecką.

Próbował też zaznaczać swoją kulturową odrębność względem integralnej prawicy katolickiej. Kiedy "Fakt" w czasie kampanii wyborczej zacytował jego słowa, że nie wprowadziłby zakazu pracy w edukacji dla homoseksualistów, niektórzy reprezentanci PiS skrytykowali tę gazetę, uważając, że publikowanie takich rzeczy osłabia szanse Lecha Kaczyńskiego na prezydenturę.

Mogą tu wchodzić w grę względy taktyczne, ale tak czy inaczej obaj Kaczyńscy dotarli dziś do miejsca, które jest szokująco odległe od ich punktu wyjścia. Jarosław Kaczyński jako lider PC nie różnił się istotnie poglądami od ówczesnej Unii Demokratycznej, poza jednym: stosunkiem do "czerwonych" i wynikającym z tego stosunkiem do okrągłego stołu. Nawet nie do samego ówczesnego porozumienia, które akceptował i w którego uchwalaniu uczestniczył, ale w stosunku do błędu, jakim jego zdaniem było respektowanie umowy w sytuacji, gdy - ze względu na załamanie się sowieckiego panowania - można było ją wypowiedzieć. Także elektorat PC nie różnił się specjalnie od elektoratu Unii Demokratycznej, jeśli chodzi o zasadnicze wybory polityczne, kwestie obyczajowe, kulturowe. On się często różnił położeniem społecznym. W polityce PC był element buntu pokoleniowego. Oni byli nawet nie zawsze wiekowo młodsi, ale niżsi jeśli chodzi o status. Wyborcy PC byli tymi, którzy w "historycznym kompromisie" nie uczestniczyli na sposób podmiotowy, nie decydowali o nim. Byli trochę niżej od Kuronia, Mazowieckiego, Geremka, Michnika... I z tamtego miejsca doszliśmy do punktu, w którym liderzy PiS reprezentują nurt ludowo-narodowy, który ideowo najbliższy jest tradycji endeckiej, gdzie nadto elementy modernizacyjne bardzo osłabły. Oczywiście nie ma otwartego zaprzeczenia modernizacji, ale nacisk kładziony jest na coś innego: na wspólnotę, ojczyznę, wiarę, na historię opowiadaną heroicznie i obronnie, na państwo rozumiane defensywnie. Korelatem tego stanowiska, jeśli chodzi o politykę zagraniczną, jest dominacja nieufności i zamknięcia, zamiast nadziei i zaufania. Słyszymy ponadto, że zbudowanie silnego państwa wymaga jego uprzedniego wywrócenia. To jest projekt nie tylko regresywny, ale także - powtórzę to słowo po raz kolejny - w swoim rewolucjonizmie utopijny, prowadzący do anarchizowania kraju. Wynika ze złego rozpoznania potencjału i oczekiwań Polaków, szczególnie proeuropejskiej młodzieży. Odpowiada wyłącznie na bardzo krótkookresowe, przejściowe lęki części społeczeństwa - tej, która płaciła najwyższą cenę za transformację, która jest najgorzej przygotowana, by stawić czoła dzisiejszemu światu.

Biorąc pod uwagę wyniki ostatnich wyborów, społeczne wotum nieufności dla dotychczasowego modelu transformacji jest bardzo szerokie.

Osobiście nie sądzę, by zwycięstwo ugrupowań, które świadomie postanowiły być reprezentantami tych lęków, było wyrazem trwałych procesów społecznych. Jest pewna przypadkowość historyczna w ich zwycięstwie. Wiąże się ono z tym, że pod koniec lat 90. nastąpił w jakimś sensie finał misji transformacyjnej, realizowanej przez formacje, które były najbardziej zaangażowane na rzecz modernizacji. Istnieją już instytucje demokratyczne, społeczeństwo obywatelskie i rynkowy kapitalizm. Polska jest w NATO i w Unii Europejskiej. Osiągnięto więc w krótkim czasie to, co traktowano jako cel strategiczny. Mówi się, że w ostatnich wyborach odrzucono przeszłość, ale ja sądzę, że nastąpił raczej - czy równocześnie - kryzys przyszłości. Nie potrafiono sformułować atrakcyjnych i realistycznych celów dla państwa, narodu, społeczeństwa w tej nowej i już nieodwracalnej rzeczywistości. I to w warunkach wysokiego bezrobocia. Do tego doszedł głęboki kryzys moralny wynikający z ujawnienia sprawy Rywina. Paradoksalnie i tu Adam Michnik był akuszerem radykalnych zmian, rewolty moralnej przeciwko III RP.

To przyznaje nawet Jarosław Kaczyński, dodając jednak, że ten kryzys wymknął się spod kontroli uczestniczących w nim podmiotów.

Nikt nie oczekiwał tego, co się stanie. Ujawnione wówczas patologie zostały niesłychanie zdemonizowane i użyte przeciwko całej transformacji. W efekcie siły skrajne zajęły miejsce w centrum polskiego życia politycznego. Czy ktoś mógł sobie jeszcze niedawno wyobrazić formacje Leppera i Giertycha w rządzie demokratycznej Polski? A Jarosław Kaczyński stał się liderem tego procesu, próbując nadać mu rewolucyjną dynamikę. Warto przypomnieć rolę pojęcia "imposybilizmu", cytowanego przez prezesa PiS za Markiem Jurkiem. Jego zdaniem w III RP zbudowano taki system prawny i instytucjonalny, że nic nie można robić. Jest on obezwładniający. Otóż to, co Kaczyński krytykuje w naszym ładzie instytucjonalnym, jest typowe dla liberalnej demokracji, bo ona opiera się właśnie na rozbudowanym systemie ograniczeń państwa i polityki, zabezpieczeń przed arbitralnością. Ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych, pisząc konstytucję, kładli nacisk na zło, które jest w człowieku i tworzyli system, który miał zabezpieczać przed tym złem. Temu miał służyć podział władzy i ich wzajemna kontrola, prawa jednostki, gwarancje wolności itd. Dlatego też demokracja liberalna, rozwijając się, tworzyła całą sieć instytucji względnie niezależnych od procesu politycznego, aby nie dopuścić do przejawów patologii polityki, do "tyranii większości". Taką właśnie funkcję pełnią u nas: Trybunał Konstytucyjny, Rada Polityki Pieniężnej, urząd Rzecznika Praw Obywatelskich, KRRiT rozumiana nawet nie jako pewna praktyka, ale jako instytucja umocowana konstytucyjnie, samorząd sędziowski czy adwokacki, niezależna służba cywilna. Władzę ogranicza także istnienie elit niezależnych od niej i od polityki, które swój autorytet czerpią z innych źródeł. I PiS, w imię walki ze złem, którego jest dużo, atakuje wszystkie te ograniczenia, chcąc wszystko, co się da, upolitycznić i poddać swojej bezpośredniej kontroli. Formy ataku są rozmaite: arbitralne zmiany prawa, ośmieszanie, zapowiadanie z góry, że będą się posługiwać przy powoływaniu sędziów Trybunału Konstytucyjnego kryteriami politycznymi, podważając samą istotę roli, jaką ta instytucja odgrywa; publicznie formułowane wyrazy pogardy wobec najwybitniejszych prawników, wobec dziennikarzy. Atakowanie Rady Polityki Pieniężnej i niezależności NBP, likwidowanie służby cywilnej... Także w wywiadzie dla "Dziennika" Jarosław Kaczyński deklarował walkę ze społeczeństwem obywatelskim! Widząc i w nim - jeżeli dobrze rozumiem logikę jego wywodu - bękarta Komunistycznej Partii Polski. Doszliśmy wraz z Lepperem w rządzie i tą rozbuchaną werbalną rewolucyjnością do punktu, w którym rodzi się głęboki niepokój. I nie jest to niepokój o możliwość dyktatury. W to nie wierzę. Ale obszary destrukcji niepokojąco się poszerzają.

Lider PiS rzeczywiście bardzo świadomie kontestuje pojęcie społeczeństwa obywatelskiego jako systemu ograniczania władzy państwowej, blokowania polityki. Uważa, że odwołują się do niego ci, którzy sami nie potrafili wygrać wyborów, ocalić silnej partii. W jego republikańskim języku polityczne decyzje nie są arbitralne, bo mają za sobą autorytet demokratycznego wyboru. Natomiast arbitralne są elity czy "autorytety", bo nie mają takiej legitymizacji.

Ale to jest właśnie demokracja nieliberalna. Nie śmiem Jarosławowi Kaczyńskiemu sugerować lektury "O demokracji w Ameryce" Alexisa de Tocqueville'a - wielkiego peanu na rzecz społeczeństwa obywatelskiego. Tymczasem Kaczyński wierzy w swój "zakon sprawiedliwych" z PiS, który zaprowadzi porządek w Sodomie i Gomorze, jaką w ich oczach jest dzisiejsza Polska - mimo opinii świata, mimo coraz lepszego samopoczucia Polaków. Nie mają oni oczywiście nic wspólnego z Leninem, ale ich koncepcja roli PiS-owskiej elity w transformacji Polski przypomina bardzo koncepcję partii awangardowej autorstwa Włodzimierza Iljicza. Nie grozi nam ani terror, ani też dyktatura, obecnie rządzący przyczynią się za to do dalszego osłabienia państwa, jego zanarchizowania, pogłębienia poczucia wyobcowania w społeczeństwie i dalszego wzrostu nastrojów antydemokratycznych, na których istnienie wskazują sondaże. Prowincjonalizacja i marginalizacja Polski w Europie nie jest też niestety hipotezą absurdalną.

Ale ich argumentacja jest jeszcze inna. Oni mówią - owszem, liberałowie za pomocą instytucji społeczeństwa obywatelskiego równoważyli we Francji czy w Wielkiej Brytanii silną politykę i silne państwo. Ale my po 16 latach mamy tak słabe państwo i tak słabą politykę, że nie ma czego równoważyć. Przecież my nawet nie zbudowaliśmy systemu partyjnego, który jest podstawą demokracji, także liberalnej. Niewiele partii przetrwało jedną czy dwie kadencje parlamentu. A SLD stracił przez cztery lata taką część elektoratu, na której utratę Francuska Partia Komunistyczna potrzebowała pół wieku.

Ale to nie ma nic wspólnego z dziedzictwem okrągłego stołu czy założycielskimi błędami złych elit. Koszty społeczne transformacji w Polsce były takie, że "zużywały" każdą partię odpowiedzialną choćby przez chwilę za rządzenie. Ale ogromną rolę odegrała też dominująca w naszym kraju kultura polityczna. Nieumiejętność zawierania kompromisu, nielojalność, brak zaufania, niewywiązywanie się z zawartych umów, niezdolność do rezygnowania z ambicji indywidualnych na rzecz projektu zbiorowego - to są choroby trawiące polską politykę. I nie mam wrażenia, że osiągnęliśmy jakiś etap stabilizacji. Będziemy, sądzę, świadkami dalszych głębokich przekształceń. Niemal każde porównanie z innymi krajami postkomunistycznymi jest w tym wymiarze dla Polski kompromitujące. A przecież gdzie indziej społeczne napięcia związane z transformacją są także bardzo silne. Tam władza także "zużywa", ale FIDESZ Orbana, choć drugi raz przegrał wybory, nie rozpadnie się. Podobnie jest w Czechach.

Skąd te różnice?

Zacznijmy od bardzo niskiego poziomu wzajemnego zaufania, nie tylko zaufania do elit. Zaufanie wzajemne Polaków - co pokazują porównawcze badania ogólnoeuropejskie z 2002 roku - jest na wstrząsająco niskim poziomie. Polska jest na ostatnim miejscu spośród 20 państw, które były porównywane. Drugi fakt pochodzący z tych samych badań: mamy jeden z najniższych wskaźników zorganizowania społeczeństwa. I to w kraju, w którym Kościół jest bardzo silny, w którym była "Solidarność".

Może to wcale nie jest dziwne. Bo nie mając szacunku i zaufania do siebie samych, przenosimy cały szacunek i zaufanie na postacie liderów. Przecież nawet zjawisko tak masowe jak solidarnościowa rewolucja całkowicie spersonalizowaliśmy, pozbywając się w ten sposób poczucia własnej sprawczości. Nie przyznajemy się do odpowiedzialności za "Solidarność" jako społeczeństwo. Jedni wierzą, że za "Solidarność" odpowiada Jan Paweł II, inni, że Lech Wałęsa, jeszcze inni, że Adam Michnik. Później zresztą burzymy pomniki, które sami wystawiliśmy - czego przykładem jest choćby los Lecha Wałęsy.

Zachowania, o których pan mówi, są oczywiście dowodem na to, że Polacy nie są wspólnotą mającą cechy rozwiniętego społeczeństwa obywatelskiego - któremu Jarosław Kaczyński wypowiada wojnę! Ten typ całkowitego delegowania szacunku do samych siebie i zbiorowej podmiotowości na postacie liderów, później zresztą równie masowo kontestowane, to wszystko są symptomy struktury wertykalnej, społeczeństwa rozbitego, niezdolnego do zbudowania wspólnoty horyzontalnej, do brania zbiorowej odpowiedzialności za własne wybory, do rozbudowywania struktury autorytetów. To jest podstawą silnych cech populistycznych naszej polityki. Bardzo trudno powiedzieć, dlaczego Polacy tacy dzisiaj są. Może to skumulowany efekt wojny, przemieszczeń ludnościowych, także komunizmu. Ale samym komunizmem nie da się tego wytłumaczyć, bo przecież dotknął także inne kraje i był tam przeważnie bardziej krwawy niż w Polsce. Do tego dochodzą oczywiście także anarchiczne cechy naszych elit, które można wywodzić jeszcze z czasów szlacheckich, a może z tego, że w początkach nowoczesności te elity straciły państwo, nie były formowane w poczuciu odpowiedzialności za nie. Ja wiem, że Jarosław Marek Rymkiewicz się z tym nie zgodzi, ale nawet jeśli będzie się rehabilitowało zasadę liberum veto i demokrację szlachecką, to pozostaje faktem, że Pierwsza Rzeczpospolita nie była w stanie wytrzymać zderzenia z kształtującym się absolutyzmem czy nowoczesnymi narodami.

Jarosław Marek Rymkiewicz odpowiada - z pewną pisarską dezynwolturą - że to mógł być przypadek. Kilka przegranych bitew, które mogły być wygrane, a nie konieczność historyczna wynikająca z niewłaściwych rozstrzygnięć ustrojowych.

Nie jestem historykiem, ale obstawałbym, że to wszystko nie jest jednak zupełnym przypadkiem. Nie zgodzę się też, że wyłącznie komunizm odróżnia Polskę, chociaż on oczywiście pogłębił te patologie. Weźmy przykład Słowacji, kraju, który nie tylko w sensie ekonomicznym, ale także jeśli chodzi o tradycje państwowości czy siłę elit, powinien być daleko za nami. Otóż tam pięć bardzo różnych partii potrafiło - działając przez osiem lat - wspólnie przeprowadzić radykalne zmiany wewnętrzne. Kraj, który niedawno uformował się w niepodległe państwo, potrafił zdobyć się na wysiłek i osiągnąć porozumienie dla pójścia ku nowoczesności i Europie. Już ten przykład pokazuje, że polski problem jest głębszy. Na te nasze problemy nowe polityczno-intelektualne prawicowe elity odpowiadają mitologią szlacheckiego republikanizmu. Uciekają przed rzeczywistością, zamiast mężnie stawiać jej czoła. To się przekłada w sferze praktyki politycznej na niszczenie instytucji, elit, rozbijanie społecznej nadziei, na mitologie trójkątów, czworokątów, stolików do pokera, jakichś mitycznych instrukcji, których nie chce się pokazać. Gdybym miał retoryczną odwagę, to bym zapytał: Polsko dokąd zmierzasz? Bo sam na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć.

p

*Aleksander Smolar, ur. 1940, politolog, publicysta, ekspert w dziedzinie stosunków międzynarodowych, pracownik naukowy CNRS - francuskiego odpowiednika PAN, prezes Fundacji im. Stefana Batorego. Studiował socjologię i ekonomię na Uniwersytecie Warszawskim. Związany z grupą tzw. komandosów został aresztowany i usunięty z uczelni w marcu 1968 roku. W latach 1971-1989 przebywał na emigracji, gdzie był m.in. redaktorem kwartalnika politycznego "Aneks" (1974-1990). Po powrocie do kraju pełnił m.in. funkcję doradcy ds. polityki zagranicznej premierów Tadeusza Mazowieckiego i Hanny Suchockiej. Był też członkiem rady politycznej Unii Wolności.