p

Maciej Nowicki: Pana zdaniem upieramy się przy fałszywej - lub przynajmniej jednostronnej - wizji historii. Rok 1989 kojarzy się nam z upadkiem muru berlińskiego. Tymczasem jest to rok decydujący z przynajmniej jednego jeszcze powodu - to właśnie od tej chwili świat muzułmański zaczyna mieć decydujący wpływ na światową geopolitykę. I na sytuację Europy...

Reklama

Gilles Kepel*: Rok 1989 jest oczywiście rokiem 9 listopada, upadku muru berlińskiego. Jednak 9 listopada - 9.11 - przygotował także 11.9, czyli zamach na Manhattanie. Ta symetria liczb zdradza pewną prawdę. Upadek muru berlińskiego nie mógłby nastąpić, gdyby 15 lutego tego samego roku nie nastąpiło wycofanie się Związku Sowieckiego z Afganistanu. Wydarzenie to pokazało, że armia sowiecka jest papierowym tygrysem. A bojownicy dżihadu, nawet jeśli byli opłacani i trenowani przez Amerykanów i Arabów z Zatoki Perskiej, zaczęli się przedstawiać jako główni aktorzy tego wydarzenia. W latach 90. nie udało im się jednak przejąć władzy w krajach muzułmańskich, co było ich głównym celem. Udało im się za to w spektakularny sposób zainicjować terroryzm telewizyjny, tzn. 11 września. Mamy tu pewną sekwencję wydarzeń, którą koniecznie należy interpretować w porządku chronologicznym. Dżihadyzm mógł się pojawić tylko dlatego, że komunizm w końcu wylądował na śmietniku historii...

W 1989 roku ma miejsce jeszcze jedno bardzo istotne wydarzenie: 14 lutego, w przeddzień wycofania wojsk sowieckich z Afganistanu, ajatollah Chomeini nakłada fatwę na Salmana Rushdiego. Wyrok śmierci wydany na świętokradcę przez świat islamu nie wzbudza w nas już podobnych emocji co przed laty - taka sytuacja powtarzała się na naszych oczach wielokrotnie. Pana zdaniem jesteśmy w błędzie...

Reklama

Tak, jesteśmy w błędzie, ponieważ fatwa Chomeiniego ma ogromne znaczenie w sensie symbolicznym. Fatwa obowiązuje na terytorium, na którym jej autor sprawuje polityczną władzę. Tak więc Chomeini, wydając fatwę przeciwko Rushdiemu, obywatelowi brytyjskiemu mieszkającemu na terytorium Wielkiej Brytanii, czyni z Europy część sfery islamskiej. To decydująca faza. W tym samym roku Związek Organizacji Islamskich we Francji zmienia swą nazwę na Związek Organizacji Islamskich Francji. Zdaniem tej bardzo wpływowej organizacji coraz większa liczba obywateli francuskich wyznania muzułmańskiego sprawia, że ci ostatni nie powinni już traktować Francji jako ziemi emigracji. Kraj, który zamieszkują, staje się dla nich od tej chwili "dar el-islam", czyli "ziemią islamu"...

Jakie są konsekwencje tej zmiany?

Do tej pory wszyscy europejscy muzułmanie uważali, że znajdują się na "dar el-suhl", terytorium ugody między światem islamu a światem bezbożnym. W związku z tym niektóre reguły religijne ulegały zawieszeniu. Tymczasem "dar el-islam" oznacza, że muzułmanie żyjący na jej terenie muszą przestrzegać wszystkich zasad szariatu. Wkrótce potem, jesienią 1989, wybucha na przedmieściach Paryża pierwszy spór o muzułmańskie chusty w szkole. Tak więc na praktyczne konsekwencje nie trzeba było długo czekać. Dżihadyści sięgają znacznie dalej. Weźmy przykład Hiszpanii - w radykalnej myśli islamistycznej kraj, który niegdyś stanowił część "dar el-islam", musi pozostać muzułmański na zawsze. I jeśli zostałby potem podbity przez niemuzułmanów, muzułmanie mają prawo - w ramach obronnego dżihadu - sięgnąć po wszelkie możliwe środki, w tym mordowanie kobiet i dzieci. I część radykalnych muzułmanów twierdzi, że należy tak właśnie postąpić - stąd zamachy bombowe w Madrycie. Oczywiście większość muzułmańskiego świata uważa, że to absolutne szaleństwo. Jednak wystarczy kilku fanatyków z bombami, aby zmienić reguły gry.

Reklama

Jednak muzułmanie bardzo rzadko sięgają po sformułowanie "dar el-islam" w odniesieniu do Europy.

Sformułowanie "dar el-islam" przeraża - i dlatego ci, którzy się z nim identyfikują, starają się go nie używać. Nie zmienili zdania, ale wiedzą, że tak będzie lepiej. Ze względu na Europejczyków. Podsumowując: nie ulega wątpliwości, że tożsamość europejskich muzułmanów ulega głębokiej przemianie po 1989 roku. Do tej pory islamscy imigranci odnajdywali się w obowiązujących podziałach politycznych. Byli na prawo albo na lewo. Nawet jeżeli byli pobożni, religia dotyczyła przede wszystkim rzeczy ostatecznych. To już przestało obowiązywać. Być muzułmaninem oznacza dla wielu z nich tożsamość społeczną czy polityczną. To problem, który też w jakiś sposób związany jest ze zniknięciem komunizmu. Mesjanizm socjalistyczny czy komunistyczny dyktował logikę przyspieszonej integracji dyskryminowanych klas europejskich. Taki był jeden z podstawowych sensów debaty politycznej w XX wieku - instytucjonalizacja klas dyskryminowanych poprzez udział w wyborach czy nawet w rządzie. Tymczasem dziś nie istnieje w Europie partia czy organizacja społeczna, z którą mogliby się utożsamiać ci, którzy znaleźli się na dole drabiny społecznej. A w takiej sytuacji niewątpliwie znaleźli się europejscy muzułmanie. Te głosy niezadowolenia łowi w Europie - od Wiednia po Paryż - skrajna prawica. Ale skrajna prawica zbudowana jest na odruchu ksenofobicznym i zwraca się niemal wyłącznie ku dyskryminowanej populacji europejskiej, a nie do imigrantów.

Wszystko to nie oznacza, że partia została przegrana. Co więcej, twierdzi pan, że klucz do demokratyzacji islamu stanowią europejscy muzułmanie. I dlatego uważa pan politykę amerykańską za bezsensowną - wojna w Iraku i tak nie mogła dać wiele...

Nie mam wątpliwości, że bitwa o przyszłość islamu będzie się rozgrywała właśnie tutaj. Z uwagi na liczbę muzułmanów w Europie jest jasne, że chodzi tu nie tylko o przyszłość islamu, ale także o przyszłość Europy. Można bez wątpienia przeciwstawić dwa typy demokratyzacji: "spadochronową", jak w Iraku, której rezultatem jest narastający chaos oraz demokratyzację w wyniku naśladowania Europy, której najbardziej wymownym przykładem jest Turcja. W Turcji mamy u władzy partię islamistyczną AKP, która próbuje zmienić obowiązujący reżim prawny w ten sposób, aby zbliżyć go do norm i wartości UE. To właśnie wydaje się dawać nadzieję - wbrew powtarzającym się konfliktom i problemom. Drugim źródłem nadziei jest - mimo wszystko - ludność muzułmańska, która żyje w Europie. Ci ludzie partycypują w demokracji pluralistycznej. To oddziałuje na braci, siostry, kuzynów i przyjaciół, którzy pozostali w krajach pochodzenia.

Nie wiemy jednak, czy coś podobnego powiodłoby się w krajach arabskich...

Oczywiście to nie będzie łatwe. Bo jeśli żądanie demokratyzacji nie zostanie wyartykułowane przez zorganizowane grupy społeczne tam, na miejscu, wszystko rozpłynie się w powietrzu. Najbardziej uderzającym przykładem jest Algieria. Miliony Algierczyków mieszkają dziś we Francji. Ale struktura władzy w ich ojczyźnie nie zmieniła się - mimo że odbywają się tam wybory. Prawdziwą władzę mają nadal wyłącznie wojskowi. I to oni kontrolują zyski ze sprzedaży ropy.

Jakie są skutki amerykańskiej interwencji? W jakim stopniu utrudnia ona (lub wspomaga) walkę o demokratyczną przyszłość islamu?

Reakcja amerykańska doprowadziła do radykalizacji postaw. Dziś wśród ludności zamieszkującej Bliski Wschód czy w ogóle w świecie muzułmańskim polityka amerykańska spotyka się z całkowitym niezrozumieniem. Stany Zjednoczone czy Zachód w ogóle stały się przedmiotem nienawiści, jakiej tu nigdy nie widziano. W rozumieniu neokonserwatystów demokratyzacja "wielkiego Środkowego Wschodu" miała być lekarstwem na terroryzm i autorytarne praktyki elit rządzących. Tymczasem dziś słowo "demokracja" wraz z przymiotnikiem "zachodnia" stało się terminem o wydźwięku pejoratywnym dla wielu przedstawicieli wykształconej klasy średniej - a więc najbardziej oczywistych beneficjentów potencjalnej demokratyzacji. Arabskie słowo "damakrata", czyli "proces demokratyzacji" oznacza od tej pory zmianę narzuconą przez obcych. Ta sytuacja zachwyca miejscowe reżimy despotyczne, których przedstawiciele nie przestają powtarzać, że są za reformami, ale te reformy nie powinny być wprowadzane z zewnątrz, niezgodnie z tradycjami i zwyczajami miejscowych ludów. A co do samego Iraku - toczy się tam prawdziwa wojna religijna, w wyniku której silną pozycję zdobywają dziś szyici powiązani z Iranem. Coraz większa liczba ludzi niepokoi się i zastanawia, jak będzie wyglądała przyszłość. Jest bowiem bardzo prawdopodobne, że Amerykanie całkowicie stracą panowanie nad Irakiem. I to Iran, który powrócił do logiki rewolucyjnej i grozi bronią atomową, stanie się protektorem Iraku.

Wróćmy do Europy. Mamy tendencję do postrzegania europejskich muzułmanów jako grupy homogenicznej, którą spajają podobne cele i podobne widzenie świata. Pan tłumaczy, że świat islamu europejskiego jest podzielony jak nigdy dotąd.

Walka o dusze ludzi młodych toczy się pomiędzy dwoma stronami. Po jednej są ci, którzy posługują się logiką identyfikacji wspólnotowej. To mogą być dżihadyści, którzy mają marginalne poparcie. Albo salafici czy Bractwo Muzułmańskie. Salafici nie zgadzają się na żadne sojusze polityczne. Ich celem jest stworzenie pewnego rodzaju dobrowolnego apartheidu, gdzie muzułmanie europejscy zamknięci zostaliby w gettach, z dala od innych, aby uniknąć zatrucia dusz poprzez kontakt z otoczeniem niewiernych. Dlatego salafici stawiają na stworzenie specjalnych terytoriów reislamizacji, gdzie muzułmanie przebywaliby wyłącznie między sobą. Z kolei Bractwo Muzułmańskie od roku 1989 buduje sojusze polityczne na zewnątrz świata muzułmańskiego, zwłaszcza z prawicą (we Francji z Nicolasem Sarkozym). Systematycznie przeczesuje teren w poszukiwaniu nowych zdobyczy, szczególnie w środowisku biedoty. Tworzy organizacje charytatywne, posługuje się pracownikami socjalnymi - często opłacanymi przez państwo. Mamy wreszcie Tariqa Ramadana i jego świtę. On z kolei chce budować wszystko w imię sojuszu antyimperialistycznego - zwracając się ku wyklętym tej ziemi.

Ramadan stara się stworzyć światowe czerwono-zielone przymierze, przedstawić muzułmanów jako naturalnych sprzymierzeńców radykalnej lewicy. Czy muzułmanie rzeczywiście są "wyklętym ludem ziemi"? Przecież muzułmańskość i proletariackość to nie to samo.

Rzeczywiście. Jednak jest rzeczą zrozumiałą, że w sytuacji wykorzenienia i poszukiwania tożsamości "proletariackość" staje się atrakcyjna. Po prostu dlatego, że jest tożsamością silną. Radykalna lewica zachowała z komunizmu hasła antyimperialistyczne, którym nadała kształt alterglobalizmu. Tariq Ramadan stara się umieścić islam w samym sercu alterglobalistycznej listy roszczeń, udowodnić, że to właśnie muzułmanie stanowią pierwsze ofiary globalizacji. Chce doprowadzić do równania: lewicowiec równa się ten, który wspiera muzułmanów. Coś takiego widzieliśmy np. w Egipcie, gdzie wielu dawnych marksistów stało się islamistami. To oczywiście zakłada konwersję, ale jest do pewnego stopnia możliwe.

W Ameryce widzieliśmy trockistów, którzy stali się nekonserwatystami...

Właśnie. Ameryka i muzułmanie działają czasem na zasadzie efektu lustra. Ale wracając do muzułmanów w Europie: po jednej stronie mamy salafitów, Bractwo Muzułmańskie czy Ramadana. Po drugiej - tendencje, które są znacznie bardziej laickie. Ludzi, którzy uważają, że dzięki integracji obywatelskiej proces europeizacji będzie mógł zostać doprowadzony do końca. Te wszystkie nurty wyznaczają teren toczącej się bitwy.

To jednak ta pierwsza strona jest dziś bardziej widoczna...

Pozory mylą. Mamy dziś do czynienia z "cichą rewolucją". Ona dokonuje się tu i teraz. W Europie żyje dziś ponad 10 milionów osób pochodzących z krajów muzułmańskich. Ich dzieci uczyły się w europejskich szkołach i w europejskich językach, przyswoiły sobie zwyczaje oraz praktyki społeczne europejskich klas niższych. W momencie kiedy jeszcze większa liczba muzułmanów zajmujących znaczące pozycje stanie się nosicielami kultury europejskiej, sprawa zostanie rozwiązana. Problem sprowadza się w głównej mierze do tego, jak tym procesem sterować.

Spytam jeszcze raz - dlaczego tego nie dostrzegamy?

Po prostu dlatego, że mamy tendencję, by zauważać przede wszystkim tych, którzy definiują siebie w kategoriach muzułmańskich - kulturowych czy religijnych. Innych nie bierzemy pod uwagę, ponieważ ludzie ci zniknęli jako wspólnota.

Po 11 września mamy wyraźną tendencję do promowania silnych tożsamości.

Właśnie. We Francji na przykład Sarkozy wybrał opcję, która dawała uprzywilejowaną pozycję organizacjom wspólnotowym czy polityczno-religijnym. Tymczasem żadne przesłanie nie zostało skierowane do laickiej grupy ludności muzułmańskiej stanowiącej absolutną większość. Nagle, w wyniku niezrozumiałej wolty, państwo zostawiło na lodzie tych obywateli, którzy zakwestionowali opcję wspólnotową i polityczne wykorzystywanie religii. Ich wysiłki integracyjne zostały zlekceważone. Są zachęcani do regresu. W podobny sposób zachowują się media - wybierają przede wszystkim tych, którzy definiują samych siebie w oparciu o kategorie islamu. Dziennikarzy nic nie obchodzi, że większość muzułmanów zachowuje się zupełnie inaczej. Kiedy na przykład jesienią 2005 roku wybuchły we Francji zamieszki, zagraniczni komentatorzy telewizyjni zaczęli mówić o nowej Faludży. Oni nie chcieli widzieć tych, którzy mają na imię Ahmed, ale walczą o swoje sprawy w taki sam sposób jak ci, którzy mają na imię Gilles.

Jest jeszcze jeden kłopot. Czy w Europie istnieje dziś jakiś wzorcowy model integracji? We Francji mieliśmy zamieszki na przedmieściach, w Anglii zamachy w metrze, w Holandii zabójstwo Theo van Gogha, a ostatnio dobrowolną imigrację Ayaan Hirsi. Wszystko to pokazuje, że obowiązujące modele są w rozsypce.

Niestety zostały nam dziś same znaki zapytania. Na razie usiłujemy się jakoś odnaleźć. Jedyne, czego jestem pewien, to fakt, że tego modelu trzeba poszukiwać na skalę europejską.

Czy dzisiejsza sytuacja wymaga zmiany polityki w stosunku do religii? Choćby w przypadku krajów takich jak Francja, gdzie państwo w swej obecnej postaci wyłoniło się z konfliktu z Kościołem...

Nie sądzę. Myślę, że to populacje, które przybywają do Europy, powinny dostosować się do nowej sytuacji. Jednocześnie pozycja Francji w kwestii laickości nie jest w Europie pozycją większościową. Rozszerzenie Europy na Wschód, o kraje, w których elity i społeczeństwa mają inny stosunek do religii i są na dodatek szalenie proamerykańskie, sprawia, że Europa jest zupełnie czym innym w stosunku do tego, czym była jeszcze niedawno.

Na razie kwestia muzułmańska, postrzegana w znacznej części Europy jako podstawowy problem, pozostaje dla Polaków zagadnieniem dość egzotycznym...

Tak jest na razie. Jednak wraz z kurczeniem się ludności Europa jako całość będzie coraz wyraźniej doświadczała tych problemów. Przecież sytuacja demograficzna w nowej części Europy jest katastrofalna, znacznie gorsza niż we Francji. Zdziwiłoby mnie, gdyby Polska w przyszłości nadal znajdowała się poza zasięgiem islamskiej imigracji.

Badania, które niedawno przeprowadzono w Niemczech, pokazują, że o ile muzułmanie stosunkowo łatwo integrują się w wymiarze kulturowym, o tyle mają gigantyczne problemy z integracją społeczną. Do niedawna mówiło się, że integracja kulturowa prowadzi do integracji społecznej. Tymczasem okazuje się, że są to procesy osobne, czasem nawet rozbieżne - rolę buntownika wybierają pozbawieni dostępu do pracy muzułmanie zeuropeizowani. A nie ci, którzy uważają Europę za obcą ziemię.

Najważniejszy problem dotyczy właśnie wymiaru integracji społecznej. Tutaj napotykamy gigantyczne przeszkody - zwłaszcza opór stawiany przez klasy średnie. Integracja społeczna zawsze oznacza jedno - musi dojść do transferu pewnej liczby pozycji z jednej klasy do drugiej. A białe klasy średnie, które płacą podatki, nie mają najmniejszego zamiaru oddawać swych pozycji dyskryminowanym klasom kolorowym, które tych podatków nie płacą. Mają zresztą pewne alibi. Wystarczy powołać się na przykład amerykański i efekty uboczne akcji afirmatywnej.

Jak wiadomo, rezultat był między innymi taki, że dzieci białe z klas średnich mimo dobrych wyników nie miały dostępu do prestiżowych uniwersytetów, ponieważ zamiast nich były przyjmowane słabo uczące się dzieci z mniejszości dysponujących wysokim limitem miejsc.

Proszę przypomnieć sobie też niedawną sprawę CPE [kontraktu pierwszego zatrudnienia - przyp. red.]. Nie ma wątpliwości, że to było prowadzone w sposób niezwykle niezręczny przez rząd Villepina. Ale była to jednak próba, by uczynić rynek pracy bardziej elastycznym, co miało umożliwić integrację młodych dyskryminowanych - zwłaszcza kolorowych, czyli gorzej wykształconych. Jednak białe klasy średnie dostrzegły w tym zagrożenie. Zaczęto głosić - to ewidentna bzdura - że zwolnienia z pracy znajdą się całkowicie poza kontrolą. Dzięki tej demagogii udało się doprowadzić do sojuszu grup, które mają całkiem rozbieżne interesy. Obok siebie manifestowały związki zawodowe, które są głównymi strażnikami zamkniętego rynku pracy i studenci, którzy są jednymi z jego głównych ofiar.

Co więcej, manifestowali także młodzi muzułmanie, inne ofiary obecnej sytuacji. To ich często widać było w pierwszym szeregu - gdy rozbijali szyby czy niszczyli samochody. Pan oskarża klasy średnie o egoizm. Trudno temu zaprzeczyć. Ale nie sposób też powiedzieć, że muzułmanie ułatwiają sprawę... Gdy sięgają po przemoc, nawet w ograniczonej formie, skojarzenia "dżihadowskie" same się nasuwają.

Byłoby wielką naiwnością wyobrażać sobie, że młodzi muzułmanie bez trudu zintegrują się ze społeczeństwem europejskim. Historia imigracji w ostatnich latach, podobnie jak historia środowisk robotniczych czy ludowych, pokazuje w sposób jasny, że integracja jest zawsze wynikiem walki, że nie dokonuje się w sposób pokojowy i bezbolesny. A jednym z etapów jest radykalne podważenie istniejącego porządku społecznego. Nie ma nawet sensu dziwić się, że taki konflikt objawia się dzisiaj. Oczywiście część muzułmańskich uczestników konfliktu utożsamia się z celami ruchów radykalnych, z bojownikami islamistycznymi, którzy postawili na antyzachodnią krucjatę. Jak już mówiłem, jest ich jednak bardzo niewielu. Jeżeli będziemy udawać, że tego nie wiemy, przejdziemy obok tego, co najważniejsze: stawką dzisiejszej walki o Europę jest transformacja społeczna muzułmanów i taka redefinicja ich tożsamości, która umożliwi pokojowe współżycie. Musimy tego dokonać, nie mamy innego wyboru.

p

*Gilles Kepel - politolog, profesor Institut d'Études Politiques w Paryżu, stały komentator francuskiej telewizji, jeden z największych zachodnich znawców współczesnej historii świata muzułmańskiego. W 1991 roku opublikował "La revanche de Dieu" ("Zemsta Boga"), przełożoną na ponad 20 języków książkę o politycznym odrodzeniu islamu, chrześcijaństwa oraz judaizmu i rosnącej roli religii u schyłku XX wieku (część książki poświęcona jest Polsce). W kolejnej głośnej książce "Święta wojna" (wyd. polskie 2004) opisywał dzieje środowisk radykalnych islamistów w różnych krajach, wieszcząc jednocześnie upadek fundamentalizmu. Oprócz tego opublikował m.in. "Les banlieues de l'islam" (1987) oraz "Fitna. Wojna w sercu islamu" (wyd. polskie 2006). W "Europie" nr 18 z 4 maja br. ukazał się jego tekst "Kim naprawdę jest Tariq Ramadan?".