p
Tony Judt*
Kto będzie strzegł ładu na świecie?
Organizacja Narodów Zjednoczonych to dziwnie zapalny temat. Jeśli wspomni się o niej w Stanach Zjednoczonych (zwłaszcza w Waszyngtonie), usłyszy się zapewne o "skandalu", "marnotrawstwie" i "fiasku". W powszechnym odbiorze jest to kosztowna międzynarodowa narośl, inercyjne siedlisko synekur i przeszkoda dla skutecznego realizowania amerykańskiego interesu narodowego. W tych kręgach ONZ w najlepszym razie zasługuje na miano dobrego pomysłu, który nie wypalił.
Gdzie indziej prawdopodobnie przypomną nam jednak o niezwykle szerokim zakresie działalności ONZ: poprzez swoje rozmaite agendy w dziedzinie demografii, ochrony środowiska, rolnictwa, rozwoju, szkolnictwa, medycyny czy opieki nad uchodźcami Organizacja Narodów Zjednoczonych walczy z kryzysami humanitarnymi i innymi problemami, których większość ludzi na Zachodzie nie umie sobie nawet wyobrazić. Są też misje pokojowe: żołnierze w błękitnych hełmach, strażnicy granic, ludzie szkolący policję, obserwatorzy wyborów, inspektorzy zbrojeniowi i cała reszta tworzą korpus pokojowy niewiele ustępujący liczebnością amerykańskiemu kontyngentowi w Iraku. Jeśli spojrzymy na sprawę z tej perspektywy, uświadomimy sobie, że świat byłby zdecydowanie okropniejszy, gdyby ONZ nie istniała. Fakt, że Organizacja Narodów Zjednoczonych wywołuje takie kontrowersje, zaskoczyłby jej założycieli.
W 1945 roku projekt budził wielki entuzjazm, a racja jego istnienia i cele wydawały się oczywiste. Skala katastrofy, jaką ściągnęły na siebie państwa świata, sugerowała, że są powody do optymizmu - to niemożliwe, by rządy i narody ponownie dopuściły do czegoś takiego! A organem prewencji będzie właśnie ONZ, ze swoją Kartą i agendami. Usterki Ligi Narodów zostaną naprawione i silne suwerenne państwa będą ze sobą współpracowały za pośrednictwem Organizacji Narodów Zjednoczonych, a nie obok niej czy przeciw niej.
Sześć dekad później ONZ z pewnością boryka się z problemami. Jeden z nich był obecny od samego początku. Mając świeżo w pamięci nazizm, którego pozostali przy życiu przywódcy byli sądzeni w Norymberdze między innymi za zbrodnię "planowania, przygotowywania, zapoczątkowania i prowadzenia wojny agresywnej", założyciele ONZ kładli nacisk na prawo suwerennych państw do nieingerencji z zewnątrz - w tym także, nie licząc szczególnych przypadków, do nieingerencji samej ONZ. Ale Organizacja zamierzała być znacznie bardziej aktywna od Ligi Narodów w dziedzinie zapobiegania prześladowaniom obywateli przez władców i rządy w obrębie państw. Z czasem ONZ wypracowała rygorystyczne normy dotyczące przestrzegania praw człowieka i traktowania mniejszości - naruszanie tych norm mogło doprowadzić do legalnej interwencji międzynarodowej. Ta widoczna sprzeczność między suwerennością a internacjonalizmem stopniowo się zaostrzała na skutek wzrostu liczby państw członkowskich (członków założycieli było 50, teraz do ONZ należy 191 państw), z których wiele rutynowo gwałci prawa swoich mieszkańców. Do tego dochodzi kwestia państw upadłych, których suwerenność ma niejasny charakter.
The Parliament of Man", najnowsza książka Paula Kennedy'ego, to wszechstronne i przystępne wprowadzenie do dziejów, zadań i dylematów Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jest to wyśmienicie napisany i poważny esej naukowca, który wprawdzie starannie kataloguje wszystkie usterki Organizacji, ale nigdy nie traci z oczu szerszej prawdy, streszczonej w końcowych zdaniach książki: "ONZ przyniosła wielkie korzyści naszemu pokoleniu, a dzięki zaangażowaniu i determinacji tych, którzy będą kontynuowali jej dzieło, przyniesie korzyści również pokoleniom naszych dzieci i wnuków". Pierwsze wrażenie, jakie się odnosi, czytając Kennedy'ego, a także znakomitą kronikę ostatnich lat urzędowania Kofiego Annana autorstwa Jamesa Trauba ("The Best Intentions: Kofi Annan and the UN in the Era of American World Power"), jest takie, że wysocy urzędnicy ONZ prezentują bardzo dobry poziom fachowy. W ostatnich latach kaliber urzędników administracji i dyplomatów w wielu krajach zachodnich uległ obniżeniu, ponieważ możliwości i zarobki oferowane przez sektor prywatny odciągają młodych ludzi od służby publicznej. Jednak ONZ nadal przyciąga wyjątkowo zdolnych i zaangażowanych urzędników. Tak było na początku, kiedy kierowali nią tacy mężowie stanu jak Dag Hammarskjöld i Ralph Bunche, kiedy działali w niej tacy idealiści jak Brian Urquhart (pierwszy brytyjski oficer, który wszedł do obozu w Bergen-Belsen) i René Cassin (francuski prawnik, który w 1948 roku napisał projekt Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka), i tak pozostaje do dzisiaj.
Sekretarze generalni pochodzą z mianowania politycznego i prezentują różny kaliber (ani Kurt Waldheim, ani Boutros Boutros-Ghali nie okryli się chwałą). Ale każdy rząd, który miałby w swoich szeregach Lakhdara Brahimiego (szefa oenzetowskiej misji w Afganistanie od października 2001 do stycznia 2005 roku), Mohameda ElBaradei (dyrektora generalnego Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej od 1997 roku), Mary Robinson (wysokiego komisarza ds. praw człowieka w latach 1997-2002) czy samego Kofiego Annana, najznakomitszego sekretarza generalnego od czasów Hammarskjölda - mógłby mówić o wyjątkowym szczęściu. Co osiągnęło ONZ? Po pierwsze, przetrwało. Pomysł międzynarodowej instytucji rozwiązującej konflikty i problemy nie jest nowy, sięga korzeniami XVIII-wiecznych Kantowskich marzeń o wieczystym pokoju. Jego wczesnym, częściowym realizacjom - Międzynarodowemu Czerwonemu Krzyżowi (założonemu w 1864 roku), haskim konferencjom pokojowym z 1899 i 1907 roku oraz wyrosłym z nich konwencjom genewskim i wreszcie Lidze Narodów - brakowało legitymacji, a przede wszystkim możliwości wykonawczych w świecie zwaśnionych państw narodowych. Z kolei Organizacja Narodów Zjednoczonych skorzystała na pacie w stosunkach między wielkimi mocarstwami podczas zimnej wojny i w epoce dekolonizacji, będąc naturalnym forum do omawiania kwestii międzynarodowych. Od początku swego istnienia do niedawna cieszyła się poparciem Stanów Zjednoczonych.
ONZ skorzystała również - o ile jest to odpowiednie słowo - na stałym wzroście liczby międzynarodowych obowiązków, których nikt inny nie chciał na siebie wziąć: od Konga w 1960 roku, przez Somalię, Kambodżę, Ruandę i Bośnię w latach 90., po Timor Wschodni, Sierra Leone, Etiopię, Erytreę i Kongo (jeszcze raz) dzisiaj. Wiele z tych misji się nie powiodło i wszystkie kosztowały mnóstwo pieniędzy, ale są otrzeźwiającym przypomnieniem, dlaczego potrzebujemy jakiejś organizacji międzynarodowej. Poza tym misje te stanowią tylko najbardziej widoczne przedsięwzięcia ONZ. Bo tak naprawdę jest wiele ONZ-ów, przy czym te polityczne i wojskowe (Zgromadzenie Ogólne, Rada Bezpieczeństwa i Operacje Pokojowe) to tylko najbardziej znane spośród nich. Wymieńmy kilka innych: UNESCO (Organizacja Narodów Zjednoczonych ds. Oświaty, Nauki i Kultury, założona w 1945 roku); UNICEF (Fundusz Narodów Zjednoczonych Pomocy Dzieciom, 1946); WHO (Światowa Organizacja Zdrowia, 1948); UNRWA (Agencja ds. Pomocy Uchodźcom Palestyńskim na Bliskim Wschodzie, 1949); UNHCR (Wysoki Komisarz ds. Uchodźców, 1950); UNCTAD (Konferencja Narodów Zjednoczonych do spraw Handlu i Rozwoju, 1963) i ICTY (Międzynarodowy Trybunał Karny dla byłej Jugosławii, 1993). Znaczna część pracy wykonywanej przez te jednostki ma charakter rutynowy. "Miękkie" zadania ONZ - rozwiązywanie problemów zdrowotnych i ekologicznych, pomoc kobietom i dzieciom znajdującym się w ciężkiej sytuacji, szkolenie rolników i nauczycieli, udzielanie pożyczek, monitorowanie naruszeń praw człowieka - czasem równie dobrze wykonują organizacje państwowe lub pozarządowe, ale w większości dopiero na prośbę ONZ lub w wyniku sponsorowanej przez ONZ inicjatywy. Jednak w świecie, w którym państwa tracą inicjatywę na rzecz takich podmiotów jak UE czy korporacje międzynarodowe, wiele rzeczy w ogóle by się nie wydarzyło, gdyby nie zostały podjęte przez Organizację Narodów Zjednoczonych lub jej przedstawicieli - doskonałym tego przykładem jest sponsorowana przez UNICEF Konwencja Praw Dzieci. Utrzymywanie tych organizacji sporo wprawdzie kosztuje, ale należy pamiętać, że na przykład UNICEF ma budżet mniejszy od zysków wielu przedsiębiorstw międzynarodowych.
Organizacja Narodów Zjednoczonych działa najlepiej w sytuacji, gdy wszyscy uznają jej legitymację. Na przykład przy monitorowaniu bądź nadzorowaniu wyborów czy rozejmów ONZ często jest jedynym zewnętrznym uczestnikiem tych procesów, którego dobre intencje i autorytet uznają wszystkie strony sporu. Kiedy tak nie jest - na przykład w 1995 roku w Srebrenicy - dochodzi do katastrofy, ponieważ wojska ONZ nie mogą użyć siły we własnej obronie ani interweniować w obronie innych. Renoma ONZ jako instytucji bezstronnej i działającej w dobrej wierze to jej najważniejszy kapitał długoterminowy. Bez niej organizacja stanie się narzędziem jednego silnego państwa lub grupy państw i jako taka będzie budziła niechęć. Odmowa autoryzowania przez Radę Bezpieczeństwa katastrofalnej amerykańskiej wojny w Iraku uratowała zatem ONZ przed być może nieodwracalną kompromitacją w oczach reszty świata.
Praktyczne problemy, z którymi boryka się ONZ, chcąc sprostać oczekiwaniom, łatwo jest wyliczyć. Należy pamiętać, że sekretarz generalny i jego podwładni zawsze tylko wykonują zalecenia członków. ONZ nie ma swojej armii ani policji. Dawniej takie państwa jak Holandia, kraje skandynawskie i Kanada ("zatroskana Północ"), plus Polska, Włochy, Brazylia i Indie dostarczały ONZ wyszkolonych i uzbrojonych oddziałów do wykonywania zadań. Dzisiaj oenzetowski kontyngent częściej pochodzi z biedniejszych krajów Afryki lub Azji, którym zależy na oenzetowskich pieniądzach, ale ich żołnierze są niedoświadczeni, niezdyscyplinowani i nie zawsze dobrze postrzegani przez tych, wśród których mają pilnować pokoju. Poza tym przy każdym kryzysie siły ekspedycyjne trzeba budować od nowa.
Nie ulega wątpliwości, że jeśli ONZ ma wypełniać swój "obowiązek ochrony" - którego nie było w pierwotnym mandacie ani zamyśle - to, musi mieć własną armię. W obecnym stanie rzeczy, nawet jeśli Rada Bezpieczeństwa wyda zgodę na misję wojskową, sekretarz generalny musi przystąpić do żmudnych negocjacji i żebraniny o pieniądze, żołnierzy, policjantów, pielęgniarki, broń, ciężarówki i zapasy. Bez takiej dodatkowej pomocy Organizacja jest bezsilna: w 1993 roku same wydatki na operacje pokojowe trzykrotnie przewyższyły roczny budżet ONZ. Z tego też powodu interwencja jednego państwa (Francuzi na Wybrzeżu Kości Słoniowej lub w Czadzie, Brytyjczycy w Sierra Leone) lub koalicji pod egidą ONZ (atak NATO na Serbię w 1999 roku) pozostanie szybszym i skuteczniejszym rozwiązaniem w sytuacji kryzysowej niż akcja ONZ.
Rada Bezpieczeństwa, czyli komitet wykonawczy ONZ, sama w sobie stanowi jeden z najtrudniejszych problemów. Większość jej członków uczestniczy w pracach rotacyjnie, ale pięciu członków stałych nie zmieniło się od 1945 roku. Szczególny status USA, Chin i Rosji (dawniej ZSRR) budzi niechęć, ale nie jest kwestionowany, natomiast wiele krajów wyraża irytację z powodu faktu, że Wielka Brytania i Francja zachowują swoje specjalne przywileje. Dlaczego nie Niemcy zamiast Wielkiej Brytanii? A może jedno rotacyjne miejsce "europejskie"? Czy grona stałych członków nie należałoby uzupełnić o Brazylię, Indie czy Nigerię, dla odzwierciedlenia zmian, jakie nastąpiły na świecie po 1945 roku? Francuzom na razie odpuszczono za ich cieszące się międzynarodową przychylnością stanowisko w sprawie wojny w Iraku, lecz żale te na pewno nie znikną.
Ponieważ w Radzie Bezpieczeństwa trudno jest osiągnąć konsensus - nikt nie chce zrezygnować z weta, a zwiększenie liczby członków z prawem weta tylko pogorszyłoby sprawę - niektóre problemy mają nieusuwalny charakter. Dopóki Chiny (i czasem Rosja) będą broniły "suwerennych praw" takich przestępczych reżimów jak Sudan, z którymi robią interesy, ONZ nie będzie w stanie podjąć interwencji zapobiegającej ludobójstwu w Darfurze. Dopóki Stany Zjednoczone będą wetowały rezolucje Rady Bezpieczeństwa krytyczne wobec Izraela, ONZ nic nie zdziała na Bliskim Wschodzie. Nawet w sytuacjach, kiedy Rada Bezpieczeństwa głosuje jednogłośnie, odmowa zobowiązania swego klienta do posłuszeństwa przez jednego wpływowego członka Rady wystarczy do tego, by wola całej społeczności międzynarodowej nie została wykonana.
Wielu krytyków odpowie, iż dzieje się tak dlatego, że społeczność międzynarodowa nie istnieje. Mechanizmy funkcjonowania Rady Bezpieczeństwa i Zgromadzenia Ogólnego (parlamentu ONZ) są - według generalnie życzliwego dla tej instytucji Jamesa Trauba - "paraliżujące". Przedstawiciele państw świata przyjeżdżają do Nowego Jorku po to, by wygłaszać swoje kwestie, nie tworzą natomiast "wspólnoty", którą łączyłyby wspólne interesy i cele. A nawet gdyby łączyły, to ONZ nie potrafiłaby ich zrealizować. Stąd coraz donośniejszy chór domagający się reform. Ale co to znaczy? ONZ potrzebuje wielu rzeczy. Z pewnością musi uzyskać samodzielną zdolność wywiadowczą, żeby lepiej przewidywać i analizować kryzysy. Potrzebuje usprawnienia procesów podejmowania i wdrażania decyzji. Mogłaby odchudzić częściowo pokrywające się komisje i programy, zracjonalizować regulaminy, ustawodawstwo, konferencje i wydatki. Potrzebuje też większej wrażliwości na niekompetencję i korupcję w swoich szeregach.
Jednak zreformowanie praktyk ONZ oznaczałoby zreformowanie zachowań państw członkowskich. Każdy - począwszy od USA, a skończywszy na najmniejszym państewku z Afryki Równikowej - ma swoje ukryte cele i interesy. Nikt nie poświęci własnych korzyści dla dobra całej wspólnoty. Dlatego też nacisk na "sprawiedliwy rozkład geograficzny" (zamiast na kompetencje) przy rozdziale stanowisk w komisjach ma swoje zalety: dzięki niemu małe, peryferyjne kraje nie mogą być pomijane przez bogate państwa i ich koalicje. System ten doprowadził jednak do tego, że członkiem Komisji Praw Człowieka z prawem głosu został Sudan, oraz do uchwalenia w 1978 roku skandalicznej deklaracji UNESCO wzywającej do ograniczenia wolności prasy.
Niestety, największą przeszkodą jest najpotężniejsze państwo członkowskie i największy płatnik ONZ, Stany Zjednoczone. W zeszłym roku wiele uwagi poświęcono wyjątkowo niesympatycznej postaci amerykańskiego ambasadora przy ONZ Johna Boltona. Bolton jest - a raczej był (prezydent Bush zarzucił próby przedłużenia tej tymczasowej nominacji) - istotną przeszkodą dla sprawnego funkcjonowania ONZ na wielu płaszczyznach. Jak pokazuje James Traub, autentyczne dążenia do reformy strukturalnej i proceduralnej z ostatnich dwóch lat były konsekwentnie torpedowane przez Boltona i jego personel - domagali się oni "zasadniczej reformy zarządzania", ale blokowali wszelkie kompromisy, które mogłyby doprowadzić do jej rzeczywistej realizacji.
W efekcie Bolton stworzył faktyczną koalicję z Zimbabwe, Białorusią i innymi państwami, które mają interes w podtrzymywaniu nieskuteczności ONZ i niedopuszczaniu Organizacji do swoich wewnętrznych spraw. Jako że Stany Zjednoczone nie chciały ustąpić choćby o centymetr w niedawnych negocjacjach dotyczących reformy Rady Praw Człowieka, powołania komisji ds. operacji pokojowych i nowego programu rozbrojenia międzynarodowego, kraje, które w innej sytuacji może byłyby zmuszone do ustępstw (zwłaszcza Iran i Pakistan), bez skrupułów odrzuciły na przykład bardziej rygorystyczne zasady nierozprzestrzeniania broni atomowej. Te państwa członkowskie (głównie europejskie), które dążyły do zastąpienia niczym nieskrępowanej suwerenności narodowej bardziej efektywnym międzynarodowym systemem prawnym albo pragmatycznym zespołem reguł kolektywnego działania, znalazły się w mniejszości. Bolton nie był problemem, a jedynie symptomem. Jego "prewencyjna wojowniczość", określanie ONZ mianem "szarej strefy", zwyczaj nazywania traktatów "zobowiązaniami politycznymi" zamiast prawnymi mogą się wydawać tylko słownymi zaczepkami wynajętego prowokatora, ale w rzeczywistości odzwierciedlają zasadnicze zmiany w stosunkach Ameryki z resztą świata. Prezydenci amerykańscy od Trumana po Clintona generalnie rozumieli, że mogą od Organizacji Narodów Zjednoczonych wiele uzyskać - wsparcie polityczne, międzynarodowe przyzwolenie na swoje działania, osłonę prawną - w zamian za skromne nakłady finansowe i odrobinę kompromisowości. Teraz nie chcemy iść nawet na najmniejsze ustępstwo. To coś nowego. W czasach zimnej wojny to Chruszczow walił butem o stół w siedzibie ONZ; to Moskwa opatrywała zastrzeżeniami każdą inicjatywę ONZ i gwałtownie sprzeciwiała się ograniczaniu swoich suwerennych "praw". Dzisiaj rolę tę odgrywa Waszyngton - co jest charakterystycznym odbiciem nie siły, lecz (podobnie jak w przypadku sowieckim) słabości.
Kapryśne USA, oczekujące, że ONZ po nich posprząta i będzie dokonywała cudów na arenie międzynarodowej, ale stanowczo sprzeciwiające się zarazem wyposażeniu Organizacji w niezbędne do tego środki, są ciężką kulą u nogi i głównym źródłem tych samych niedomagań ONZ, które amerykańscy komentatorzy teraz potępiają. Niedawne skandale korupcyjne w ONZ - największy z nich związany z programem "ropa za żywność" - są mało istotne. Z pewnością wyrządziły mniej szkody niż cały szereg niedawnych skandali korporacyjnych w USA, Australii i gdzie indziej - nie wspominając już o korupcji i złodziejstwie towarzyszącym wojnie w Iraku. Ale większe skandale - nieudolność ONZ podczas katastrofy bośniackiej, niekompetencja w Ruandzie i bezczynność w sprawie Darfuru - można bezpośrednio przypisać powściągliwości (lub gorzej: bezczynności) najbardziej wpływowych państw, w tym także USA.
Czy ONZ jest zatem skazana na pójście w ślady niesprawiedliwie oczernianej Ligi Narodów? Raczej nie. Ale los Ligi przypomina o tym, że Stany Zjednoczone konsekwentnie odmawiają wyciągnięcia wniosków z minionych stu lat. XX wiek potoczył się dla USA bardzo dobrze i założenie, że co zadziałało dawniej, zadziała również w przyszłości, jest głęboko wrośnięte w amerykańskie myślenie. Z drugiej strony nie ma przypadku w tym, że nasi europejscy sojusznicy - dla których XX stulecie było traumatyczną katastrofą - są skłonni uznać, że koniecznym warunkiem przetrwania nie jest walka, lecz współpraca, nawet kosztem utraty części formalnej suwerenności. Brytyjskie ofiary podczas samej tylko bitwy pod Passchendaele w 1917 roku przekroczyły łączne amerykańskie straty poniesione podczas obu wojen światowych. W trakcie sześciu tygodni walk w 1940 roku armia francuska straciła dwa razy więcej ludzi niż Ameryka w Wietnamie. Włochy, Polska, Niemcy i Rosja miały więcej ofiar cywilnych podczas pierwszej wojny światowej - a potem drugiej - niż USA we wszystkich wojnach razem wziętych (Rosjanie w obu przypadkach dziesięć razy więcej). Takie kontrasty mogą powodować poważne różnice w postrzeganiu świata.
Tylko amerykański dyplomata mógł dzisiaj powiedzieć, czy nawet pomyśleć, że - jak to ujęła Condoleezza Rice - "na świecie jest bałagan i ktoś musi go posprzątać". W społeczności międzynarodowej panuje raczej pogląd, że ponieważ "na świecie jest bałagan", a doświadczenia z samozwańczymi "sprzątaczami" są wyjątkowo mało zachęcające, to im więcej użyjemy siatek zabezpieczających i im mniej nowych mioteł, tym większe będą nasze szanse na przeżycie. Podobny pogląd wyznawała kiedyś amerykańska elita dyplomatyczna - pokolenie George'a Kennana, Deana Achesona i Charlesa Bohlena - znacznie bardziej świadoma realiów i mechanizmów międzynarodowych niż ludzie, którzy kierują dzisiaj amerykańską polityką zagraniczną.
Kennan i jemu współcześni rozumieli coś, co umyka uwagi ich następców. W świecie, w którym większość państw i narodów z reguły widzi korzyść w przestrzeganiu prawa i konwencji międzynarodowych, ci, którzy te przepisy łamią, mogą wprawdzie odnieść przejściowe korzyści - robiąc coś, na co inni sobie nie pozwalają - ale na dłuższą metę tracą: stają się pariasami albo - jak w przypadku USA - budzą skrajną niechęć i nieufność. Tym samym ich wpływy - wewnątrz instytucji międzynarodowych, które ostentacyjnie lekceważą, albo poza nimi - mogą tylko ulec zmniejszeniu, w związku z czym jedynym narzędziem do przekonywania krytyków pozostaje dla nich siła. Jeśli USA mają odzyskać utracone przywództwo światowe, muszą zacząć od uznania faktu, że (by zacytować Eisenhowera) "przy wszystkich swoich usterkach, przy wszystkich porażkach, które możemy jej zarzucić, ONZ wciąż stanowi najlepszą zorganizowaną nadzieję ludzkości na to, że uda się zastąpić pole bitwy stołem konferencyjnym". W Europie świadomość ta zakorzeniła się dopiero po 30 latach wzajemnego katowania się i zabijania przez Europejczyków. Dopóki katowali i zabijali tylko kolonialnych "tubylców", w ich postawie nie było większych zmian. W Stanach Zjednoczonych śmierć ponad trzech tysięcy amerykańskich żołnierzy w Iraku została zarejestrowana przez społeczeństwo, ale o śmierci setek tysięcy Irakijczyków już nie można tego powiedzieć. W Waszyngtonie stworzono nowy mit dla ratowania twarzy: katastrofie w swoim kraju winni są sami Irakijczycy - my robimy, co możemy, ale oni nas zawiedli. Dopóki Stany Zjednoczone (z pełną aprobatą Kongresu) nadal "wyłapują" i torturują podejrzanych w "wojnie z terrorem", dopóty raczej nie zmienimy zdania co do zalet Międzynarodowego Trybunału Karnego czy prymatu prawa międzynarodowego.
W sumie wydaje się więc mało prawdopodobne, by nawet upokarzająca klęska w Iraku poprawiła stosunek Amerykanów do współpracy międzynarodowej. Ale skutek taki może zostać wywołany przez inne zjawisko. Istnieje bowiem pewne wspólne XXI-wieczne doświadczenie międzynarodowe, w którym obywatele i politycy amerykańscy muszą uczestniczyć razem z resztą globu, niezależnie od tego, jak mało wiedzą o zewnętrznym świecie i jak bardzo zasklepione i pełne uprzedzeń są ich poglądy na jego temat. Jeszcze za życia wielu czytelników niniejszego eseju świat zacznie się coraz szybciej staczać w otchłań katastrofy ekologicznej. Nie ma przypadku w tym, że dwa kraje ponoszące największą odpowiedzialność za tę ponurą perspektywę - Chiny i Stany Zjednoczone - są także najmniej skłonnymi do współdziałania członkami Rady Bezpieczeństwa. Nie dziwi również, że człowiekiem, którego wybrano następcą Kofiego Annana na stanowisku sekretarza generalnego ONZ, jest Ban Ki-mun z Korei Południowej, jak dotąd niewysuwający niewygodnych propozycji i niewychodzący przed szereg. Jego pierwsze wypowiedzi, zwłaszcza pokrętna opinia w kwestii tego, czy egzekucja Saddama Husajna była słuszna, nie uspokajają. Tymczasem w nadchodzących dziesięcioleciach będziemy mieli do czynienia z suszami, klęskami głodu, powodziami, wojnami surowcowymi, przemieszczeniami ludności, kryzysami ekonomicznymi i pandemiami na nieznaną dotąd skalę.
Pojedyncze państwa nie będą miały ani środków, ani - na skutek globalizacji - praktycznych instrumentów do ograniczania i naprawiania szkód. Podmioty pozarządowe, takie jak Czerwony Krzyż czy Lekarze bez Granic, w najlepszym razie będą w stanie zalepić rany plastrem. "Działanie razem z innymi" - zyskująca na popularności pobushowska mantra - absolutnie nie wystarczy: koalicje chętnych (albo uległych) będą bezsilne. Będziemy zmuszeni podporządkować się autorytetowi i przewodnictwu tych, którzy wiedzą, co należy zrobić. Słowem, będziemy zmuszeni działać poprzez innych - w kooperacji, nie odnosząc się do odrębnych interesów narodowych czy granic państwowych, które zresztą w dużym stopniu stracą na znaczeniu. Dzięki Organizacji Narodów Zjednoczonych i różnym jej agendom, takim jak WHO, pisze Paul Kennedy, już "zbudowaliśmy międzynarodowe mechanizmy wczesnego ostrzegania, oceny, reakcji i koordynacji w sytuacji, gdy państwa zawodzą lub upadają". Będziemy musieli nauczyć się stosować te mechanizmy w sytuacjach, gdy upadek zagrozi nie państwom, lecz całym społeczeństwom.
Organizacja Narodów Zjednoczonych, "wyjątkowa i niezastąpiona", to jedyne, czego się dopracowaliśmy, jeśli chodzi o kolektywną zdolność reagowania na tego rodzaju kryzysy. Gdybyśmy nie mieli takiej organizacji, to przypuszczalnie nie potrafilibyśmy jej dzisiaj stworzyć. Ale mamy ONZ i w nadchodzących latach będziemy dziękować losowi, że odziedziczyliśmy w spadku decyzje jej założycieli, choć nie ich optymizm. Dobra wiadomość jest zatem taka, że na dłuższą metę racja istnienia ONZ zostanie powszechnie uznana - chociaż stanie się tak dopiero wtedy, gdy organizacja ta będzie zmuszona opuścić swoją siedzibę nad manhattańskim brzegiem East River, której poziom znacząco się podniesie. Zła wiadomość oczywiście jest taka, że - jak przypominał nam Keynes - na dłuższą metę wszyscy będziemy martwi.
Tony Judt
przeł. Tomasz Bieroń
p
*Tony Judt, ur. 1948, historyk, profesor New York University, zajmuje się przede wszystkim najnowszymi dziejami Europy oraz historią idei. Jest specjalistą od intelektualnej historii Francji, zwłaszcza francuskiej lewicy - poświęcił jej kilka książek, m.in.: "Marxism and the French Left: Essays on Labour and Politics in France, 1830-1981" (1986), "Past Imperfect: French Intellectuals 1944-1956" (1993) oraz "The Burden of Responsibility: Blum, Camus, Aron and the French Twentieth Century" (1998). Współzałożyciel i dyrektor utworzonego w 1995 roku Instytutu Remarque'a, który zajmuje się m.in. badaniem historycznych relacji między Europą i Ameryką. W Polsce wydano jego esej o Europie "Wielkie złudzenie?" (PWN, 1998). Najnowsza książka: "Postwar. A History of Europe since 1945" ukała się w 2005 roku. Ostatnio w "Europie" nr 36 z 9 września ub.r. opublikowaliśmy jego tekst ">>Pożyteczni idioci<< Busha".