Czterdziestostopniowy upał witał wczoraj polskich żołnierzy w czasie przejmowania kontroli nad dwiema niespokojnymi prowincjami Afganistanu. "Od dziś jesteśmy na wojnie" - mówili. Wokół panował pozorny spokój, ale każdy tu dobrze wie, że "nasze" prowincje Paktika i Ghazni są w większości kontrolowane przez talibów. To z nimi będą musieli wkrótce walczyć polscy żołnierze.

Podpułkownik Adam Stręk jest dowódcą naszej grupy bojowej. Od wczoraj w każdej chwili jego żołnierze mogą zostać przerzuceni w rejon walk. Gdzieś w góry. Czy obawiają się tego momentu? "My, spadochroniarze, musimy sobie na co dzień radzić ze strachem. Teraz czeka nas to samo" - odpowiada.

Jego ludzie przyjechali do kraju, o którym do tej pory tylko słyszeli. Wielu ma za sobą Irak i Kosowo, spora część powąchała już proch. Teraz mają wesprzeć amerykańskiego sojusznika i wziąć na siebie ciężar walk z najbardziej zdeterminowanym wrogiem, z jakim przyszło im się do tej pory zmierzyć.

Prowincje Paktika i Ghazni - wysunięte na południowy wschód i zamieszkane łącznie przez ponad milion ludzi - to etniczny tygiel w wyzwolonym w 2001 r. spod władzy talibów Afganistanie. Pasztuńska, tadżycka i hazarska ludność, sunnici i prześladowani za czasów reżimu szyiccy "odstępcy". Jak cały środkowoazjatycki kraj, ziemie biedne i spustoszone ciągnącymi się od wieków wojnami. Najgorsze szacunki mówią, że aż w dwóch trzecich prowincje są kontrolowane przez talibów.

Terroryści zapowiedzieli już, że będą wypłacać nagrody za zabicie każdego żołnierza koalicji. "Nie przestraszą nas" - mówią polscy żołnierze. I dodają, że dla wielu Afgańczyków mimo wszystko są sojusznikami.

"Jesteś z Polski?! Jak se mas, jak se mas" - Afgańczykowi nie przeszkadza, że przyjechałem z polskim patrolem. Sadza mnie na honorowym miejscu w swoim kramie. Chwilę później targujemy się o wełniany beret. Kupuję. Na koniec biegnie za ladę. "To dla żony" - mówi, wręczając mi tandetny naszyjnik. Jesteśmy już przyjaciółmi. Do końca rozmowy jak mantrę powtarza co kilka zdań swoje "polskie": jak se mas.

Wychodzę. Przed oczami staje mi obrazek z "9. kompanii" - rosyjskiego filmu o wojnie w Afganistanie. Sowieckich żołnierzy uczono, że są bezpieczni tylko w domach Afgańczyków. Bo gość dla Afgańczyka jest święty, tradycja nie pozwala, aby spadł mu włos z głowy, nawet jeśli jest nieprzyjacielem. Ale gdy tylko przekroczy próg, może już mu się przytrafić wszystko. Afgańczyk uśmiecha się na pożegnanie. A mi jest trochę wstyd, bo pomyślałem, że może być nieszczery.

Reklama

Polaków czeka bardzo trudne zadanie: mają nie tylko pokonać wroga, ale również przekonać resztę Afgańczyków, że to, co robią, nie jest agresją na ich kraj. Że są gośćmi, a nie najeźdźcami. Czy to się uda?

"Możecie liczyć na przychylność moich rodaków" - przekonuje mnie gubernator Paktiki Mohammad Akran Khpalwak.

Jest jednym z urzędników rządu Hamida Karzaja. Ma interes w obecności zachodnich żołnierzy. Dobrze wie, że bez ich pomocy nie zostałby nawet paru tygodni. Dlatego Khpalwak zachwala Polaków pod niebiosa. "Byłoby najlepiej, jakby was tu przyjechało jeszcze więcej. Każdy polski żołnierz to skarb. Mam nadzieję, że odniesiecie sukces. Wasze zwycięstwo to przecież nasze zwycięstwo" - mówi.

Ma rację. Bo pozostawienie kraju na pastwę losu i wydanie go ponownie talibom to najgorsze, co mógłby zrobić Zachód. "W czasach zimnej wojny wszystko było proste. Walczyliśmy przeciwko Sowietom. Teraz nie walczymy <przeciwko>. Teraz walczymy o dusze Afgańczyków" - powiedział mi dowódca amerykańskich spadochroniarzy płk Martin Schweitzer, który wczoraj przekazywał Polakom kontrolę nad prowincjami. "To najtrudniejsze zadanie. Tej bitwy nie możemy przegrać" - zaznacza.