Kiedy pytam Katarzynę Martin, kiedy ostatnio widziała dzieci, ta elegancka, dobrze ułożona, wykształcona kobieta zamienia się w małą dziewczynkę. Łzy zmazują perfekcyjny makijaż. Nos robi się czerwony, a drobne dłonie drżą. – W listopadzie 2012 roku – wydusza. Od tamtego dnia nie rozmawiała z nimi przez telefon ani na Skypie, nie wymieniła nawet e-maili ani SMS-ów. Tak jakby były od niej odległe o lata świetlne, a nie o 1513 km, które dzielą Warszawę od Tulonu. Katarzyna płacze. Jak dzieciak smarka w chusteczkę. Bo nic nie wskazuje na to, żeby doszło do cudownego zwrotu akcji. – Nie mam pieniędzy, nie mam adwokata, pochodzę z dziwnego kraju na wschodzie Europy – wylicza. I dodaje, że już sama nie wie, kto albo co mogłoby ją uratować.
Jeśli jesteś matką Polką, nie możesz liczyć na to, że ktoś się za tobą ujmie. Gdybyś wyszła za Araba, wszyscy by wiedzieli, żeś choć głupia (kto się wiąże z obcą kulturą), masz przechlapane i trzeba ci pomóc. Ale jeśli twoim mężem jest Francuz, przedstawiciel Wyższej Cywilizacji, nie masz racji na wejściu. – Mogę jej nie mieć, ale chcę odzyskać dzieci. I wiarę w to, że jako matka Polka mam prawa. I moje państwo stanie w mojej obronie – mówi Katarzyna Martin.
Krótka historia niespełnionych ambicji
Najkrócej jak się da: Katarzyna Ewa Martin – Polka wyszła za Francuza. Urodziło im się jedno dziecko w Warszawie, mąż dostał robotę w Czechach, wyjechali razem i tam zamieszkali. Tam urodziło im się jeszcze dwoje dzieci. Zaraz po urodzeniu trzeciego dziecka KEM zorientowała się, że mąż ją zdradza, sprawa się rypła, mąż wniósł sprawę o rozwód. Dobrze zarabiał, a w końcowej fazie związku wyjechał z Czech do Maroko, gdzie z kumplami dorwali się do królewskiej kasy i robili interes życia (z listu, który sprawił, że zajęłam się tą sprawą).
Ona: drobna, zgrabna, blondynka, ambitna ponad miarę. Studiuje stosunki międzynarodowe na UW, szlifuje język francuski (bo po angielsku mówią już wszyscy), ucząc się, pracuje w PwC, potem przeskakuje do Societe Generale. Zdaje sobie sprawę, że międzynarodowe korporacje mogą ją ustawić zawodowo na całe życie. Ciężko pracuje, ale też się bawi, wokół są ludzie z całego świata. Wszyscy młodzi, gotowi drzeć pazurami robotę. Ale i kochać, z całych sił.
On: Arno – czyli Arnaud Martin – pojawia się na jej widnokręgu w 1998 r. Jego francuska ojczyzna ma taki zwyczaj, że zamiast pakować obiecujących, inteligentnych facetów w kamasze, wysyła ich na dwa lata do krajów tzw. niebezpiecznych. A te kryteria zdaniem francuskich biurokratów spełniała wówczas Polska. Mają się otrzaskać w nowym terenie, popracować we francuskich firmach – po kilku miesiącach w jednej przenosi się ich gdzieś indziej.
I właśnie podczas pobytu w Polsce Francuz Arno odbywający staż w Vision Express oraz otwarta na Europę studentka Katarzyna padli sobie w ramiona. Starsza o dwa lata Polka przypadła mu do gustu. Może dlatego i ona tak się zaangażowała, że miał depresję, źle czuł się w obcym kraju, który wydawał mu się brzydki, zimny i wrogi? Może włączył się jej tryb: opiekunka? – Po prostu zakochaliśmy się w sobie – mówi dziś. W zasadzie cudem ta młodzieńcza miłość się nie wypaliła, bo Arna z Warszawy szybko zaczęli przenosić: Szwajcaria, Bruksela. Latali do siebie na weekendy, kradli chwile. – On chciał się żenić, ja inwestować w karierę. Skończyć studia. Mój trzymiesięczny pobyt w Brukseli, gdzie przyjechałam do niego na próbę, był porażką: nie miałam co tam robić. Ale poznałam jego rodzinę, ma przesympatyczną matkę. A Arno nalegał na sformalizowanie związku – opowiada.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama