W centrum miasta, przy skrzyżowaniu dwóch najważniejszych ulic, na niewielkim placu z fontanną stoi kamień. Właściwie głaz. Na nim pamiątkowa tabliczka, z której można się dowiedzieć, że w 1982 r. w proteście przeciwko kłamliwej propagandzie władzy, w porze nadawania głównego wydania "Dziennika Telewizyjnego" świdniczanie wyłączali telewizory i tłumnie wychodzili na ulice. Te wydarzenia przeszły do historii pod nazwą "świdnickich spacerów", a społeczność miasta za swoją postawę została wyróżniona nagrodą podziemnej Komisji Krajowej NSZZ "Solidarność".
Tabliczka jest niewielka, tekstu na niej mało, więc nie można z niego wyczytać, że niektórzy świdniczanie na czas spacerów wystawiali wyłączone telewizory w oknach. Żeby pokazać władzy, że są głuche i ślepe, i że nikt ich nie ogląda. Z tabliczki nikt się też nie dowie, że byli i tacy, którzy szli krok dalej i zamiast wystawiać telewizory w oknach, wynosili je z mieszkań, ładowali na wózki i zabierali ze sobą na spacer. I że te spacery bardzo władzę denerwowały, że władza reagowała na nie nerwowo, tym bardziej że wzorem świdniczan spacerować zaczęli mieszkańcy innych miast.
Chociaż tego na tabliczce pisać nie trzeba. W Świdniku wszyscy o tym wiedzą.

Powrót do przeszłości

Reklama
35 lat po tych wydarzeniach stowarzyszenie Świdnik Wspólna Sprawa zorganizowało akcję "Świdnickie spacery. Reaktywacja". 5 lutego, w rocznicę pierwszego protestu, kilkaset osób spotkało się przy pamiątkowym głazie, by zaprotestować przeciwko propagandzie Telewizji Polskiej. Mieli ze sobą biało-czerwone flagi i tablice z hasłami: "TVPiS kłamie", "Żądamy wolnych mediów", "Ziemiec, jak ci nie wstyd" i "Wyprowadź telewizor na spacer". Czym mocno wzburzyli związkowców świdnickiej Solidarności i radnych miasta.
Jedni i drudzy wydali stosowne oświadczenia. Solidarność wyraziła sprzeciw wobec fałszowania historii i próbie zawłaszczenia idei solidarnościowych do walki politycznej i załatwiania interesów partyjnych, a rada miasta uznała antyrządową manifestację pod nazwą "Świdnickie spacery" za nadużycie moralne i "próbę wykorzystania idei wolnościowej do walki politycznej środowisk tzw. opozycji z demokratycznie wybraną reprezentacją Narodu Polskiego".
Jakub Osina ze stowarzyszenia Świdnik Wspólna Sprawa tłumaczy, że był to protest ponadpartyjny i nie przeciwko żadnej demokratycznie wybranej reprezentacji, tylko przeciwko propagandzie telewizji, która niebezpiecznie zbliża się poziomem do tej reżimowej sprzed 35 lat. W związku z czym nie rozumie oskarżeń, a reakcje na reaktywację uważa za przesadzone, by nie powiedzieć histeryczne.
Waldemar Jakson, burmistrz miasta, kręci głową – jak to nie rozumie? Może w innym mieście taki protest przeszedłby bez echa, bez reakcji, ale nie w Świdniku. Świdnik jest specyficzny, na protest Osiny i stowarzyszenia trzeba patrzeć w pewnym kontekście. Kontekst jest ważny, rozstrzygający. Bez kontekstu w Świdniku ani rusz.

Na początku był zakład

O specyfice Świdnika mówi wielu. Ale niewielu potrafi wytłumaczyć, co to znaczy. Burmistrz Jakson potrafi. Może o tym mówić godzinami.
Przede wszystkim, tłumaczy, trzeba pamiętać, że Świdnika jeszcze niedawno w ogóle nie było. Na początku był zakład, czyli WSK – Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego. Powstał w 1951 r., w szczerym polu, na obrzeżach osady Adampol. Ci, co go budowali, wraz z pierwszymi pracownikami wytwórni mieszkali w kilkunastu wąskich, parterowych barakach. Kilka z nich przetrwało do dziś. Do powstającego zakładu przyjeżdżali ludzie z całej Polski. Powstał pierwszy sklep, żłobek, kino, pierwsze dwupiętrowe bloki, planowano budowę następnych. W 1954 r. władze PRL postanowiły nadać rozwijającej się w błyskawicznym tempie osadzie prawa miejskie.
Nie wiadomo było tylko, jak to nowe miasto nazwać. Był pomysł, by pozostać przy nazwie Adampol, ale pojawił się też inny, by nazwać je bardziej nowocześnie i w zgodzie z jego produkcyjnym charakterem, czyli Odrzutowo. Na szczęście, jak mówi burmistrz, zwyciężył zdrowy rozsądek i nazwę zapożyczono od dwóch okolicznych wsi – Świdnika Małego i Dużego.
Ponieważ Świdnik powstawał od podstaw, władza uznała, że to świetna okazja, by zbudować idealne miasto socjalistyczne – ateistyczne, bez Boga i kościołów. Problem w tym, że do pracy w zakładzie przyjechali głównie ludzie z małych miasteczek i wsi, na wskroś religijni. I po chłopsku uparci. Przez ponad 20 lat pisali petycje, by władza zgodziła się na wybudowanie w Świdniku kościoła. Przez ponad 20 lat władza pozostawała nieugięta, a burmistrz Jakson pamięta, jak z babcią szedł przez pola do oddalonej o kilka kilometrów Kazimierzówki, małej wsi z małym drewnianym kościółkiem. Najbliższym i jedynym w okolicy, więc chodziły do niego setki świdniczan.
Władza ugięła się dopiero w 1974 r. Wydała zezwolenie na budowę, a trzy lata później ksiądz poświęcił plac, na którym po kilku następnych latach stanął pierwszy kościół.
Dziś w 40-tysięcznym Świdniku są już cztery parafie. Burmistrz mówi, że to miasto klerykalne (w dobrym tego słowa znaczeniu), a o sobie, że jest bogobojny (w dosłownym znaczeniu tego słowa). Na ścianach gabinetu ma kilka obrazów Matki Boskiej i papieża Jana Pawła II – dowód na to, że z pomysłów władzy ludowej nic nie zostało.
Poza zakładem.

Duma i uprzedzenie

Bez wątpienia WSK-PZL to duma Świdnika. Burmistrz przypomina, że w najlepszym swoim okresie zakład zatrudniał 11,5 tys. ludzi, a w całej swojej historii wyprodukował blisko 7,5 tys. śmigłowców. Gdyby wszystkie sprzedał, klamki w gabinecie burmistrza byłyby ze złota.
Ale nie sprzedał. Czasy były takie, tłumaczy Waldemar Jakson, że nasze śmigłowce leciały do ZSRR albo innych krajów sojuszniczych, a w zamian dostawaliśmy np. gaz. Albo ropę. A jak już udało się coś sprzedać, a nie wymienić, to za transferowe ruble, czyli za pół darmo. Więc ze złotych klamek nici.
Stosunku do zakładu to nie zmienia. Świdnik kochał go i wciąż go kocha. Razem z robotnikami, konstruktorami, inżynierami i pilotami. Razem z lotniskiem i susłami perełkowanymi, które go sobie upodobały. Pęcznieje z dumy na samą wzmiankę o nim, bo zakład to kolebka, źródło wszystkiego. Buduje tożsamość, określa. Pozwala czuć się u siebie.
Nic dziwnego, że wszyscy tak zawzięcie walczyli, kiedy po transformacji jego przyszłość zawisła na włosku. Nie było łatwo – nie obyło się bez zwalniania ludzi, kosztownej wymiany całego parku maszynowego. Wymagało to wiele wysiłku, samozaparcia i pieniędzy, ale udało się. Zakład przetrwał i choć dzisiaj zatrudnia tylko 3,5 tys. pracowników, nadal jest najważniejszym pracodawcą w regionie. Nie to jednak jest najważniejsze.
Wtedy gdy zatrudniał trzy razy więcej osób, w całym Świdniku nie było rodziny niezwiązanej z zakładem. To zbliża. Tak bardzo, że, jak mówi burmistrz, w Świdniku niczego nie da się ukryć – wszyscy o wszystkich wiedzą wszystko. Wiadomo, kto kradnie, kto ma kochankę, a kto pije za dużo. Wszyscy również wiedzą, kto brał udział w reaktywacji.
Związkowcy ze Stowarzyszenia Osób Represjonowanych w Stanie Wojennym określili ich tak: „polityczni spadkobiercy reżimu PRL-u i jego monopartii PZPR, czyli partyjniacy z SLD oraz dzieci ZOMO-wców, wyjątkowo niechlubnej formacji milicyjnej, uprzywilejowani karierowicze III RP oraz importowani z innych miejscowości osobnicy o zaKODowanych umysłach”.
W tym kontekście, jak mówi burmistrz Jakson, ostra reakcja na reaktywację jest zrozumiała i usprawiedliwiona.

W związku ze związkiem

Jakub Osina nie ukrywa, że był w SLD. Ale 14 lat temu. Z partii wystąpił, zanim jeszcze popadła w kłopoty i straciła wśród wyborców zaufanie. Przestało mu być z nią po drodze. Od tego czasu działa w stowarzyszeniu Świdnik Wspólna Sprawa, które jest ruchem miejskim, i z jego listy startuje w kolejnych wyborach samorządowych. Przez wiele lat był miejskim radnym, teraz jest członkiem rady powiatu.
Dzięki niemu w powiecie nie rządzi PiS, który w radzie ma dziewięciu radnych. Tyle samo mają PO razem z PSL. Osina był języczkiem u wagi, który zdecydował, że to PiS jest w opozycji. Nic dziwnego, że z burmistrzem nie łączą go nici sympatii.
Tym bardziej że wielu widzi w nim przyszłego kandydata na to stanowisko, choć jednocześnie wszyscy zdają sobie sprawę, że pokonać Waldemara Jaksona nie będzie łatwo. Rządzi już piątą kadencję, wystarczająco długo, by złośliwi zaczęli przekręcać nazwę jego komitetu wyborczego Rodzina i Prawo na Rodzina Soprano.
Prawdą jest, że burmistrz potrafi do siebie przekonywać. Kojarzonego z PiS Jaksona popierają nawet ludzie z lewicy (bo jak lew walczył o zakład) i korwinowcy (bo Świdnik to jedyna w regionie gmina, która nie jest zadłużona). Nie mówiąc oczywiście o Solidarności, która w Świdniku dorównuje siłą i znaczeniem Prawu i Sprawiedliwości. A może nawet je przewyższa, co ma swoje historyczne uzasadnienie.
Zanim bowiem przyszedł sierpień 1980 r., był świdnicki lipiec. To właśnie wtedy w WSK ogłoszono strajk okupacyjny i zmuszono władze do podpisania pierwszych porozumień z robotnikami. Zanim jeszcze Lech Wałęsa podpisał te w Gdańsku.
13 grudnia też zapisał się w historii miasta wielkimi literami. Na zakład ruszyły czołgi, były internowania, mówi się nawet, że rozległy się strzały. Nikt nie zginął, nie został ranny, ale burmistrz opowiada, że słyszał o robotniku, który do dziś przechowuje podziurawioną przez kule kufajkę.
Przez cały stan wojenny wychodziło pismo podziemnej Solidarności „Grot” i działało radio Solidarność, które nadawało na częstotliwości telewizji, przerywając program charakterystycznym: „Tu radio Solidarność, nadajemy komunikat”. Raz, całkiem przypadkowo, zakłóciło transmitowaną przez telewizję uroczystość pogrzebową generalnego sekretarza komunistycznej partii Związku Radzieckiego Konstantina Czernienki, czym doprowadziło do wściekłości władze, przekonane, że było to działanie celowe. Świdnickie spacery, które rozsławiły Świdnik, też zaczęły się z inspiracji podziemnej Solidarności.
Gdy burmistrz mówi o dwóch filarach, na których pewnie wspiera się dziś miasto, jednym tchem wymienia zakład i związek. I nic dziwnego, tłumaczy burmistrz, że ludzie Solidarności, którzy w stanie wojennym siedzieli w więzieniu – jak Tadeusz Zima, przewodniczący koła Stowarzyszenia Osób Represjonowanych w Stanie Wojennym – oburzają się teraz, gdy ktoś wykorzystuje „ich” spacery do politycznych celów. Tym bardziej że – jak wynika z kontekstu – dzisiejsze czasy porównują z tamtymi. Mrocznymi i nieporównywalnymi. Czy w obliczu takiej manipulacji, absolutnie niedopuszczalnej, można mówić, że reakcja na reaktywację jest nieadekwatna? Nie można. Jest jak najbardziej zrozumiała.
Ale nie dla Andrzeja Sokołowskiego.

Represjonowany kodowiec

Sokołowski też działał w Solidarności i też siedział w więzieniu. W spacerach świdnickich nie brał udziału, bo w lutym 1982 r. ukrywał się w Lublinie. Ale w swoim kieszonkowym kalendarzyku, w którym zapisywał ważniejsze wydarzenia i spotkania, zaznaczył, że spacery zaczęły się 6 lutego. Trwały kilka dni, do 12, bo tego dnia władze przesunęły godzinę policyjną z 21 na 18, by w ten sposób uniemożliwić świdniczanom protest. Udało się połowicznie, bo przez następne kilka dni spacery odbywały się w porze nadawania popołudniowych wiadomości – o 17. Milicjanci wyciągali z tłumu ludzi, legitymowali, posypały się kolegia, więc komisja zakładowa Solidarności poprosiła księdza, by ogłosił w kościele zakończenie akcji.
Sokołowski w tym czasie malował plakaty, które wisiały potem na murach w Lublinie i nawoływały do solidaryzowania się ze świdniczanami. Lublin był jednym z tych miast, które w lutym 1982 r. dołączyły do spacerów.
W WSK Sokołowski był wiceprzewodniczącym komisji zakładowej Solidarności. 13 grudnia 1981 r. stanął na czele strajku. Potem pełnił funkcję przewodniczącego regionalnej komisji koordynacyjnej zrzeszającej duże zakłady pracy w Świdniku, Kraśniku, Puławach, Lublinie. Był członkiem Tymczasowego Zarządu Regionu, a w 1990 r. został przewodniczącym Komitetu Obywatelskiego. Piękna karta. Ale zamknięta.
Z Solidarnością nie ma już nic wspólnego. I to nie tylko dlatego, że związek nie jest już tym, czym był dawniej. Jeśli już, to raczej dlatego, że w ogóle przestał być związkiem zawodowym, bo zamiast bronić swoich ludzi, idzie ramię w ramię z władzą. Ciekawe, czy kiedykolwiek zdoła odzyskać twarz.
Tym bardziej że to, co Solidarność bezkrytycznie firmuje, Sokołowskiemu się nie podoba. Nie podoba mu się psucie prawa i niszczenie Trybunału Konstytucyjnego. Napuszczanie jednych na drugich. To, że prezydent zachowuje się tak, jakby był na płatnym urlopie. Świetna fucha, Sokołowski też by tak chciał. A najbardziej nie podoba mu się to, że w Polsce władza niszczy demokrację. Tę, o którą on i jego koledzy walczyli, za którą siedzieli w więzieniu. Dlatego zapisał się do KOD-u.
Nie podoba mu się też to, co z telewizją robi Jacek Kurski, więc gdy został zaproszony do udziału w proteście przeciwko uprawianej w niej propagandzie, chętnie z zaproszenia skorzystał. To, co na spacerze zobaczył, bardzo go ucieszyło. Setki osób na spacerze uświadomiły mu, że Świdnik, nazywany często matecznikiem PiS, nie jest jednowymiarowy, że są ludzie, którzy myślą inaczej. Dlatego dziwi się uchwale rady miasta, która potępiając uczestników spaceru, potępiła swoich mieszkańców, ludzi, którzy ich wybrali. A już zarzut o polityczny charakter reaktywacji jest, jego zdaniem, kuriozalny. Oczywiście, że to protest polityczny – 35 lat temu też był polityczny. Co w tym złego?
Gorsze jest to, że ludzie Solidarności odmawiają prawa do protestu innym. W imię czego? Spacery świdnickie nie są własnością Solidarności. W lutym 1982 r. na ulice wyszły tłumy mieszkańców, nie tylko związkowcy. Nikomu nie wolno odmawiać do nich prawa. I żadne odwoływania się do kontekstów tego nie zmienią.

Razem czy osobno

W budowaniu tożsamości ważne są symbole. Dlatego Świdnik pamięta o najważniejszych dla miasta datach. Co roku świętuje rocznice nadania praw miejskich, powstania zakładu, wybuchu świdnickiego lipca, 13 grudnia i pacyfikację WSK oraz świdnickie spacery.
W tym roku też tak będzie.
Obchody świdnickich spacerów już za nimi. Były władze miasta, związkowcy, dzieci ze szkół. Burmistrz traktuje rocznice jako świetny pretekst, by pokazać najmłodszym, w jakim mieście żyją i z czego mogą być dumni. Dobry pretekst do budowania tożsamości, integracji środowiska.
I słusznie. Tyle że, jak podkreśla Jakub Osina, na obchodach rocznicy padały słowa o zamachu smoleńskim, złym prezydencie Komorowskim i zakodowanych umysłach. Nietrudno się domyślić, że wszystko w kontekście niedawnej reaktywacji. Tak czy inaczej o integracji w tej sytuacji trudno raczej mówić. To słowa, które dzielą, a nie łączą.
Dziś więcej Polaków dzieli, niż łączy, co z pewnością martwi nie tylko Andrzeja Sokołowskiego. Ale być może jego szczególnie, bo Solidarność, w której działał, była ruchem, który jednoczył. Dziś o jedność trudno. Zamiast współpracy walka, zamiast radości złość, a nawet nienawiść. Nie taką Polskę chciałby zostawić wnukom.
Nadzieja umiera ostatnia, więc nie można wykluczyć, że za rok spotkają się wspólnie, w centrum miasta, przy skrzyżowaniu dwóch najważniejszych ulic, na niewielkim placu z fontanną, tam, gdzie stoi kamień. Duży kamień. Właściwie głaz. Razem powspominają świdnickie spacery i razem będą z nich dumni.
Ale niewykluczone też, że przez rok nic się nie zmieni. Pod kamień pójdą oddzielnie, oddzielnie będą wspominać i nawzajem siebie oceniać. Każdy każdego w innym kontekście.