Kiedy 5 maja 2018 r. ok. godz. 11:00 zatrzęsły się podziemia kopalni Zofiówka (3,42 stopnie w skali Richtera), dla bliskich górników tej kopalni czas się na chwilę zatrzymał. Wstrząs był tak silny, że odczuli go mieszkańcy w promieniu kilku kilometrów. Epicentrum znajdowało się dokładnie w sercu kopalni, 900 m pod ziemią w chodniku, w którym pracowało 11 osób. 11 rodzin w strachu czekało na wieści o swoich bliskich. Zwłaszcza że z powodu rekordowego stężenia metanu, który wypiera z atmosfery tlen w proporcji 5:1, ratownicy nie mogli przez kilka godzin bezpiecznie rozpocząć akcji ratowniczej. Jak się potem okazało, najtrudniejszej w historii Jastrzębskiej Spółki Węglowej i jednej z najbardziej koszmarnych w polskim górnictwie.
Jak z gruby zadzwoni zadzwoni kierownik do akcji wyrusza ratownik
Pierwsze informacje jednak brzmiały optymistycznie. 4 górników samodzielnie opuściło rejon zdarzenia, a 2 kolejnych udało się odnaleźć zaraz po tym, jak ratownicy wkroczyli do akcji. Czekali na pomoc przy przerwanym rurociągu z powietrzem, ich obrażenia nie były zbyt poważne.
Nadzieja była więc uzasadniona, choć sztab akcji przekazywał informacje bardzo precyzyjnie, ale i delikatnie: najpierw oczywiście dostawały je rodziny, potem my - dziennikarze.
Kłopoty zaczęły się już po kilku godzinach. Ratownicy natrafili na zawał skał skręconych siłą natury z podziemnymi urządzeniami. I tam „nawiązali kontakt wzrokowy z pierwszym z poszukiwanych”. Co to znaczy? Że widzą osobę poszukiwaną, z którą nie mają żadnego innego kontaktu, i nie potrafią w żaden sposób ocenić, w jakim jest stanie. Nie mają zresztą do tego uprawnień i nigdy tego nie robią - zawsze oddają poszkodowanego lekarzowi i to jego rolą jest ocenienie jego stanu. Ratownicy, których mottem jest „zawsze idziemy po żywego”.
Nieoficjalnie wiemy, że dwaj uratowani górnicy dość długo szli do miejsca, w którym zostali znalezieni przez ratowników i dzięki ich pomocy było wiadomo, że dwaj ich koledzy są stosunkowo - jak na kopalnię i tak skomplikowaną akcję - niedaleko. I rzeczywiście. Niestety, oni nie mieli tego „górniczego szczęścia”. W niedzielę, 6 maja przyszły potwierdzone już przez sztab akcji informacje o śmierci dwóch górników.
- Niektórzy ratownicy po prostu sobie z tym nie radzili - mówi mi jeden z ratowników.
Niezbędna była identyfikacja na podstawie DNA. Opisy przekazane mi przez ratowników są zbyt drastyczne, by można je było przytoczyć. W swoim żargonie pierwszą ofiarę śmiertelną nazywają „pierwszą skórką”. To NIE JEST brak szacunku, naprawdę. To pomaga im nabrać dystansu do tej pracy. Koszmarnie trudnej, gdy w grę wchodzi ratowanie ludzkiego życia. Zupełnie innej niż w jakimkolwiek znanym nam ratownictwie. Ale szacunek dla człowieka jest zawsze - to dlatego niekiedy wydobywanie ofiar śmiertelnych trwa tak długo. To też jest szacunek. Dla nich i ich rodzin.
Pytałam ratowników tam na miejscu - i co? Jeden machnął ręką: „a daj spokój”. Drugi powiedział, że w życiu jeszcze w czymś takim nie brał udziału. W tej akcji opieka psychologów potrzebna była nie tylko rodzinom poszukiwanych, ale i samym ratującym. Choć niektórzy, jak wchodzą w swój „tryb bojowy”, są jak nakręcone robociki, którym bateryjka chyba nigdy się nie wyczerpuje. Oczywiście do czasu - wszystko „siada” po akcji, gdy adrenalina puszcza. Mimo wszystko to jednak tylko ludzie i każdy reaguje inaczej.
Podobnie zresztą jak bliscy poszukiwanych. Do niektórych chyba bałabym się nawet podejść. A inni pytali mnie, czy wiem więcej, albo sami mówili, co słyszeli, albo żalili się, że akcja jest przedłużana, na pewno ze względu na pieniądze. To częste zarzuty przy tak długich akcjach ratowniczych. Zapewniam - bezpodstawne. Podobne pojawiły się m.in. w 2015 r. w Rudzie Śląskiej na ruchu Śląsk kopalni Wujek. Najdłuższe poszukiwanie dwóch górników w historii trwało wówczas ponad dwa miesiące.
Jak pali się wali i tąpie, jak woda zaleje kajś rząpie
Czemu w Zofiówce było tak źle? Bo ratownicy trafili na kumulację. To spiętrzenie niemal wszystkich możliwych zagrożeń. Nie dość że od początku walczyli z metanem, którego wysokie stężenia uniemożliwiały im użycie sprzętu (w tym elektrycznego) i które dramatycznie wypierało tlen, stwarzając atmosferę niemożliwą do oddychania, to pracowali w bardzo wysokiej temperaturze. - Sauna. Tylko mało przyjemna - skwitował jeden z ratowników po paru godzinach w rejonie akcji. Jakby tego było mało, to okazało się, że prześwity w zawale skał są praktycznie żadne. No bo jak wielki chłop, i to ze specjalistycznym sprzętem ma się przebić przez 30-centymetrową dziurę? Skala zniszczeń na dole jest gigantyczna. Chodnik, który miał może 3x5 metrów, jest niemal zmiażdżony. I przez to żmudnie musieli się przebijać ratownicy. Czasem wchodzili w dziurę tak, że aparat oddechowy musieli za sobą ciągnąć. Po kilku dniach opadali z sił. Niektórzy mówili o piekle - że ono chyba tak musi wyglądać. Inni o tym, że tak mógłby wyglądać koniec świata.
I gdy walczyli z czasem i przeciwnościami - doszli do lustra wody. I tu byli całkiem bezradni. Wiem, że niektórzy byli gotowi z marszu zanurkować, by iść dalej. Nienawidzą takich przeszkód. Nienawidzą zatrzymywania się. Oni muszą iść do przodu. Chcą. Ale czasem nie mogą. Ale rozlewisko było dla nich zbyt niebezpieczne. I za głębokie. Do akcji włączono pompy pneumatyczne (elektryczne z powodu metanu nie wchodziły w grę). Ale te zatykały się szlamem. Wody mimo pompowania przybywało.
Przyjechali ratownicy z KGHM - nurkowie. Ale nie wpuszczono ich do akcji. Zasada numer jeden, jaką kieruje się tzw. KA czy KAR, jak kto woli (kierownik akcji ratowniczej): nie wolno narażać zdrowia ani życia ratowników. Czy to się komuś podoba, czy nie. Wszyscy na Śląsku pamiętają rok 2011 i kopalnię Krupiński, gdzie zginęli dwaj ratownicy (w fatalnych warunkach i przy braku widoczności wypięli się z liny, która w takiej sytuacji łączy pięcioosobowy zastęp) i jeden górnik. I wtedy ratownicy szli po ratowników. Najgorszy możliwy scenariusz.
- Jak jedziemy na dół, pewne rzeczy się wyklucza. Jesteśmy zdani na siebie i podejmujemy wyzwanie. Jak coś boli, to wiemy, że na dole nie ma apteki, nie kupimy plastra czy stoperanu - mówi mi Leszek Modzelewski, ratownik, przewodniczący Związku Zawodowego Ratowników Górniczych przy JSW.
Spotkaliśmy się w poniedziałek, jeszcze na początku akcji. Potem i on dołączył do niej pod ziemią. Jak niemal 700 ratowników górniczych, którzy rotacyjnie pracowali na dole. - Zawsze idziemy po żywego, nawet jak się wydaje, że nie ma nadziei. Ratownicy do pełnienia służby mają predyspozycje, jedną z nich jest zaangażowanie i przekonanie, że nie spuszczamy z tonu, nawet jeśli mamy wątpliwości - dodaje Modzelewski.
Jak chopów przysypie na dole, jak lina się urwie od szole, jak buczek zawyje na stacji ratownik wyrusza do akcji
Gdy trwała walka z wodą, wróciła nadzieja. Specjalny lokalizator namierzył sygnał, a potem sygnały z ratowniczych lamp. Mają one wbudowane specjalne nadajniki, które da się wyłapać z ok. 25 metrów. Działają 170 godzin. Czyli tydzień. Dzięki temu ratownicy mogli zawęzić rejon poszukiwań do tego najbliżej przodka, w którym pracowali zaginieni.
Tego dnia, gdy doszło do katastrofy, w przodku miało być strzelanie. Po ludzku mówiąc - górnicy szykowali rejon, w którym miały powstać dwie kolejne ściany wydobywcze węgla. Taki przodek można urabiać kombajnem (w tym wypadku był zakaz Wyższego Urzędu Górniczego) albo za pomocą materiałów wybuchowych. Przodek był już nimi naładowany. Górnicy dzwonili, że wycofują się z rejonu i idą do miejsca, w którym bezpiecznie odpalą ładunki. Nie zdążyli, bo do wstrząsu doszło około minutę po tym telefonie. Ratownicy więc wciąż musieli mieć z tyłu głowy, że pobliski przodek jest naszpikowany ładunkami wybuchowymi. Choć zagrożenie było znikome, jak zapewnił mnie jeden z kolegów ratowników, to nie wolno było go bagatelizować. Kopalnia to kopalnia. Kropka.
Tylko zmęczenie dawało się we znaki coraz bardziej. A woda nie chciała puścić zastępów na drugą stronę.
Wtedy okazało się, że do akcji wejdzie... wojsko. Poinformował na tym w środę na Twitterze minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak. Pomijając fakt, że sztab akcji dowiedział się o tym w ostatniej chwili, to chyba zabrakło tu komunikacji. A w akcji ratowniczej w kopalni bardzo ważna jest zasada - po pierwsze nie przeszkadzać. Nieuzasadnione są pretensje do Marynarki Wojennej, która naprawdę chciała pomóc. Bo to służba. Ale niezrozumiałe jest jednak to, że wysyła się wojskową CASę z jednego końca Polski na drugi, nawet w dobrej wierze, bez sprawdzenia, czy to ma jakikolwiek sens. Ale ta sytuacja pokazała, że dyskusja wokół systemu górniczego ratownictwa w Polsce jest otwarta, mimo nawet niezłej oceny NIK z końca kwietnia.
Jak ino coś złego się stanie, jak metan wybuchnie we ścianie, jak wungiel się hajcnie w filarach, to w stacji już biją na alarm
Czekanie było coraz gorsze. Zwłaszcza, gdy minęło magiczne 100 godzin Zbyszka Nowaka pod ziemią w Halembie w 2006 r. I 158 godzin Alojzego Piontka w Mikulczycach-Rokitnicy w 1971 r. Ratownikom też dało w kość. Warunki na dole po tygodniu były koszmarne. Były zasłabnięcia, były wymioty, były specjalne krople miętowe w maskach oddechowych.
W nocy z soboty na niedzielę przełom. Znaleźli dwóch górników. Niestety nie żyli. W niedzielę ich ciała wyjechały na powierzchnię. Gdy kilka lat temu pisałam książkę o ratownikach górniczych, jeden z seniorów, Jerzy Gawliczek mówił mi tak: „Słowa 'zawsze idziemy po żywego' można tłumaczyć również tak, że do końca idziemy po człowieka, że chcemy wyciągnąć na powierzchnię wszystkie ofiary”.
Do godz. 17:00 ratownikom nie udało się dotrzeć do ostatniego z poszukiwanych górników w Zofiówce - to informacje potwierdzone w sztabie.
Przed bramą kopalni dalej płoną znicze, już od tygodnia. „Górnicy z Zofiówki, jesteśmy z Wami”.